„Ahsoka” – przygoda pełna niedoskonałości [RECENZJA]
Powiedzmy sobie szczerze: aktorskie seriale osadzone w uniwersum „Gwiezdnych wojen” nie miały jak dotąd łatwo. O ile początki „Mandalorianina” dawały dobre prognozy na przyszłość, to jego poziom znacznie z czasem spadał. Nijaka „Księga Boby Fetta”, równie bezbarwny (dosłownie i w przenośni) „Obi-Wan Kenobi”. Po drodze był jeszcze przecież „Andor” – wyraźnie wyróżniająca się produkcja, która jest sama w sobie po prostu dobrym serialem, stworzonym przez ludzi znających się na swojej robocie. „Ahsoka” ląduje niestety w worku z tymi gorszymi tworami. Nie znaczy to oczywiście, że jest serialem zupełnie słabym, co to, to nie. Jest po prostu najlepszym z tych gorszych.
Fabuła „Ahsoki” jest w zasadzie kontynuacją animowanych „Rebeliantów”, czymś w rodzaju piątego sezonu. Twórcy zapowiadali, że produkcję o byłej padawance Anakina Skywalkera można obejrzeć bez znajomości przygód załogi Ducha. O wiele lepiej jest jednak wiedzieć, kim są Ezra, Sabine czy Hera, jak wyglądają relacje między nimi i co wydarzyło się w finale „Rebeliantów”. Dave Filoni podsunął nam kilka wyjaśnień w serialu, ale bardziej wyglądało to na skopiowanie artykułów z Wookieepedii w ramach ekspozycji i cyk, pora na CS’a. Bez ogarniania, kto jest kim, odbiór „Ahsoki” jest po prostu niepełny. Serial w zasadzie rozpoczyna się jeszcze przed epilogiem swojego animowanego poprzednika i podejmuje wątek poszukiwań Ezry Bridgera, który zniknął wraz z Wielkim Admirałem Thrawnem w trakcie bitwy o Lothal. Ahsoka ponownie łączy siły z Sabine Wren, by powstrzymać zagrożenie i odnaleźć Ezrę, przeczuwając, że upadek Imperium wcale nie zwiastuje pokoju w galaktyce.
Fani „Gwiezdnych wojen” mogli na początku być nieco zawiedzeni, bo – tu mały spoiler – znowu zostali poczęstowani motywem poszukiwań MacGuffina, który ciągnie się przez całą serię od jej początków. I chociaż wątek ten został rozwiązany dosyć szybko, tak z pewnością można być już zmęczonym brakiem oryginalności. Scenariusz kuleje na wielu płaszczyznach i momentami aż za bardzo przypomina serial animowany, gdzie bohaterowie cierpią na nagły zanik szarych komórek, a rzeczy na ekranie po prostu się dzieją. Ciężko jest również nie zauważyć oczywistych plot armorów czy przedziwnej relacji Ahsoki i Sabine, którą sami musimy sobie uzupełniać, bo serial średnio wyjaśnia, co zadziało się między paniami. Wątek treningu tej drugiej w posługiwaniu się Mocą również nie do końca się klei i bardziej przypomina próbę wciśnięcia kolejnego Jedi na ekran. Rozplanowanie historii może również kłuć w oczy, bo pionki zostają rozstawione dosyć późno, przez co fabuła musi nadganiać. Nie chcę oczywiście mówić Dave’owi Filoniemu, jak ma wykonywać swoją robotę, ale jego praca przy „Ahsoce” wyraźnie pokazuje, że powinien mieć zdecydowanie mniejszy udział przy produkcjach aktorskich. Światotwórstwo jest oczywiście ważne, ale ilość absurdalnie przeciągniętych lub zbędnych scen po prostu przeraża i mocno komplikuje tempo opowiadania historii.
„Ahsoka” cierpi także na zespół drętwych dialogów, który dodatkowo jest uwydatniony przez nierówne aktorstwo. Nie wiem, czy Rosario Dawson otrzymała takie polecenia z uwagi na fakt, że jej postać jest teraz starsza i bardziej stoicka, ale jej komiczne wręcz, długie pauzy, ślamazarne ruchy czy tajemnicze, pseudo mistyczne uśmieszki wołają o pomstę do nieba. Podobnie rzecz ma się z Natashą Liu Bordizzo (Sabine) i Ivanną Sakhno (Shin Hati), chociaż tutaj nie ma aż takiej tragedii. Samymi minusami „Ahsoka” oczywiście nie stoi. Jednym z największych plusów jest niewątpliwie Ray Stevenson. Jego Baylan Skoll, którego motywy są nie do końca jasne przez cały serial, przyćmiewa innych samą swoją obecnością, jest dostojny i charyzmatyczny. Śmiało można powiedzieć, że jest jedną z najlepiej zagranych i najciekawszych postaci, jakie pojawiły się w disneyowskich „Gwiezdnych wojnach”. Ray Stevenson zmarł niestety kilka miesięcy temu. Wielka szkoda, że nie mógł zobaczyć, jak dobrym odbiorem wśród fanów cieszy się jego udział w serialu. Kolejną fantastyczną kreacją jest oczywiście Wielki Admirał Thrawn Larsa Mikkelsena. Fani z pewnością powinni być usatysfakcjonowani chłodną kalkulacją, opanowaniem i respektem, który bije od imperialnego wojskowego. Świetną robotę wykonał też Eman Esfandi, którego Ezra jest niczym żywcem przeniesiony z animacji. Głos, sposób wypowiedzi, zgadza się tu wszystko.
„Ahsoka” w bardzo ciekawy sposób uchwyciła również ducha przygody, którego od dawna brakowało mi w „Gwiezdnych wojnach”. Widz razem z bohaterami ma poczucie, że wyrusza w ekscytującą podróż w nieznane. W całkiem nieoczywisty sposób rozwija też lore uniwersum, dokładając mocno niewykorzystane jak dotąd motywy, które także spójnie łączą się z niektórymi wątkami z „Wojny klonów” czy najnowszych gier. Pojawia się oczywiście fanserwis, ale porównując go chociażby do „Mandalorianina”, jest on odpowiednio wyważony. Występuje w niewielu momentach i za jego pomocą historia potrafi dostać kopa.
„Ahsoka” nie należy do seriali dobrych. Nie należy też do seriali słabych. Jest produkcją przeciętną, pełną potencjału, której z pewnością pomógłby lepszy scenarzysta. Pomimo tego, że Dave Filoni jest współtwórcą postaci Ahsoki i rozumie ją, jak nikt inny, to w przypadku wielu innych składowych serialu aktorskiego, już tak dobrze nie jest. Przydałby się tu ktoś, kto już zjadł zęby na tego typu produkcjach, bo doświadczenie zdobyte przy niezliczonej ilości odcinków seriali animowanych bardziej Filoniemu przeszkodziło niż pomogło. A co dalej z „Ahsoką”? Jak na razie wiadomo jedynie o filmie podsumowującym całe Mandoverse. Sam finał sezonu był bardzo bezpieczny i pozostawił spory niedosyt, jednak zapowiedź kontynuacji w formie serialu wydaje się być jedynie kwestią czasu. Zwłaszcza, że prawdziwa gra dopiero się rozpoczyna.
Korekta: Amelia Kamińska
Dziennikarz, maruda, fan „Gwiezdnych wojen", „Władcy Pierścieni" filmów superbohaterskich oraz muzyki wszelakiej. Chociaż jego gust ukształtowało „GTA: San Andreas", to nie znajdziecie większego fanatyka utworu „Na jednej z dzikich plaż" grupy Rotary.