Klasyka z Filmawką: „Lokis. Rękopis profesora Wittembacha” (1970) Janusza Majewskiego
Klasyczny kostiumowy film grozy Janusza Majewskiego umiejętnie kreuje nastrój dziwności i niesamowitości. Chociaż w Lokisie trudno uświadczyć napięcia i strachu, kojarzonego z horrorem, film doskonale odwzorowuje gotycyzm fantastycznej noweli Prospera Merimee’go.
Eerie to angielskie słowo o tak pojemnym znaczeniu i licznych konotacjach, że trudno je przetłumaczyć na polski inaczej, niż szeregiem przymiotników: dziwny, tajemniczy, upiorny, pełen grozy, niesamowity. Ten ostatni jest chyba najbliżej – w języku polskim zadomowiło się określenie „opowiadanie niesamowite”, które podobnie pojemnie określa teksty na pograniczu horroru i fantastyki, które mniej straszą, a bardziej uwodzą atmosferą właśnie pewnego rodzaju niesamowitości. Najlepiej oddaje go chyba porównanie do sytuacji, w której nagle chwytamy coś kątem oka, a gdy odwracamy się, żeby określić, co właściwie zobaczyliśmy, to coś rozpływa się w powietrzu; a my zostajemy z poczuciem niepewności, co do tego, czy rzeczywiście to coś widzieliśmy, czy to zwykłe przewidzenie, a może początek urojeń. I w tej właśnie niepewności, ubranej w bardzo stylowy dziewiętnastowieczny kostium, czerpie swoją siłę przyciągania Lokis. Film jest w swoich opisach nazywany dramatem z elementami horroru – ta niepewność jest jednak zupełnie niesłuszna. Majewski za pomocą prozy Merimee’go przenosi na polski grunt horror gotycki w sposób dość udany i, co najważniejsze, naturalnie wtapiający się w rodzimą kinematografię.
Bezsprzecznie za gotycki nastrój w największym stopniu odpowiada proza Merimee’go. Pastor Wittembach, w większym stopniu naukowiec/etnolog niż duchowny, podróżuje na Litwę w poszukiwaniu bardzo rzadkiego zabytku języka żmudzkiego. Poszukiwania prowadzą go do posiadłości hrabiego Szemiota. Dziwaczne zachowanie gospodarza, choroba psychiczna jego matki, cynizm domowego lekarza, wreszcie kultura litewska, którą pastor nie do końca rozumie, ale jednocześnie skrycie pogardza każą wątpić Wittembachowi w jego chłodny racjonalizm. Już pierwsze spotkanie profesora w pociągu z Litwinkami Julią Dowgiałło, jej ciotką księżną Pacową i brytyjską guwernantką, które sprzęgło się z występem romskiej trupy cyrkowej z żywym niedźwiedziem na peronie stacji kolejowej, odkrywa zasadnicze tematy, eksplorowane w filmie: napięcia narodowościowe (czy nawet szerzej cywilizacyjne między Europą Zachodnią i Wschodnią) i, powiązane z pierwszymi czy wręcz nawet pogłębiające je, napięcia między kulturą a naturą, tym co cywilizowane a dzikie. Fabuła dość wiernie podąża za literackim pierwowzorem, można by mieć pretensje, że nawet zbyt wiernie — wiele z akcji nie rozgrywa się za pomocą obrazów, tylko dialogów, czyniąc produkcję zupełnie teatralną, co potęgują epokowe kostiumy czy dość konserwatywny montaż. Majewskiemu udaje się jednak dezorientować widzów, w poszczególne sceny wplatając elementy zaskakujące i niepasujące: widoczna w oddali, tak mała, że można wątpić, że w ogóle tam jest, postać na wysokiej wieży; hrabia udający krzyk sokoła pośrodku karcianej rozgrywki, co, jak się wydaje, budzi zdziwienie tylko pastora; ni to rytuał, ni to lecznicza kąpiel, ni to tortury, przerywające niewinny spacer wzdłuż rzeki. Dziwaczność, niespodziewaność i niedopasowanie tych epizodów zupełnie do kostiumowego entourage’u i leniwie toczącej się fabuły wprowadzają nastrój niepokoju, który im dalej posuwa się akcja, tym bardziej staje się dominujący. Potęguje to muzyka Jerzego Kilara, w której rosnącej kadencji można dosłyszeć się echa późniejszej o dwadzieścia lat kompozycji do Draculi Francisa Forda Coppoli. Szczególne wrażenie sprawia zespolenie kompozycji Kilara z tańcem ludowym na weselu. Sama scena ma w sobie coś z etnograficznego wtrętu w Nosferatu wampirze Herzoga, a obłąkańcze wirowanie miejscowej ludności w rytm charakterystycznie przełamywanej molowo muzyki przywodzi na myśl Midsommar Astera.
Lokis słusznie może budzić skojarzenia ze światowym horrorem artystycznym — biorąc pod uwagę tematykę i rozważania w nim snute nie można odmówić mu bowiem ambicji — wyrósł jednak z tradycji zupełnie rodzimej. Jak słusznie argumentuje Magdalena Kamińska w artykule Duchy polskie w teatrze wampirów. Peerelowski horror telewizyjny w drugim tomie Europejskiego kina gatunków pod redakcją Kletowskiego i Peplinskiego, kolebką polskiego kina grozy był telewizyjny cykl Opowieści niesamowitych z końca lat sześćdziesiątych. Składał się on z niepełnych metraży o tematyce fantastycznej, często będących adaptacjami literatury, połączonych ze sobą osobą narratora, trochę na wzór serialu Alfred Hitchcock przedstawia. Realizacyjnie cykl miał w sobie wiele z teatru telewizji, zarówno mankamentów, jak dialogowość, ograniczony budżet i raczej słabe budowanie napięcia, jak i mocnych stron, jak wybitne aktorstwo, ambitne odwołania literackie i kulturowe i budowanie atmosfery, którą można by właśnie określić przywoływanym na początku przymiotnikiem eerie. Lokis jest mocno osadzony w tej tradycji — choć nie można go posądzać o niski budżet, to przeważa w nim teatralność realizacyjna i raczej budowanie nastroju, niż poczucia zagrożenia i strachu. Jednocześnie tę samą teatralność i nastrój można uznać za wady, jak i za zdecydowane zalety filmu. Obsada jest wyśmienita — w rolach głównych widzimy Edmunda Fettinga, Gustawa Lutkiewicza, Józefa Duriasza i Małgorzatę Braunek — i żaden z aktorów ani na moment sobie nie odpuszcza, ani nie pogrąża się w tak zwanym graniu w konwencji horroru, przez co budowanie akcji poprzez dialog nie razi tak bardzo, a wręcz potrafi być interesujące i wciągające. Zrezygnowanie ze straszenia na rzecz nastrojowości może być rozczarowujące dla fanów gatunku, przyzwyczajonych do zachodnich inkarnacji horroru. Warto jednak zagłębić się w tę atmosferę niepokoju i dziwności, a część „dzieci nocy” na pewno doceni jej niepowtarzalny urok.
Lokis jest prawdziwym klasykiem rodzimego kina grozy: nie straszy w ogóle, niepokoi więcej, prezentuje wspaniałe role filmowe, intryguje podejmowaną tematyką. Jest też, a może przede wszystkim, interesujący ze względu na próbę zbudowania tradycji gatunkowej na własnych zasadach, zakorzenionych w polskich doświadczeniach filmowych. Robi to w sposób bardziej udany, a na pewno bezpretensjonalny i pozbawiony kompleksów wobec zachodnich przedstawicieli gatunku.
korekta: Krzysztof Kurdziej
Fanka kina zarówno arthousowego, jak i śmieciowego, wielbicielka Campion, Żuławskiego, Vardy, Eggersa, blogerka facebookowa (@blurbyzceluloidu), opiekunka dwóch laboratoryjnych świnek morskich.