RecenzjeSeriale

“Westworld” – Recenzja 2. sezonu

Mikołaj Krebs

Pierwszy sezon Westworld sprawił, że byłem gotowy polecić ten serial każdemu. Dziki zachód, roboty i rozwijająca się intryga w tle, opierająca się na znanym już w science fiction schemacie – pościg androida za świadomością. Coś, co widzieliśmy już w całej gamie tekstów kultury, od książek Philipa K. Dicka, przez filmy takie jak Ex Machina, kończąc na grach pokroju Detroit: Become Human. Z każdym kolejnym rokiem i wraz z postępem prac nad sztuczną inteligencją wydaje nam się to tematem coraz bliższym, także oczekiwania względem drugiego sezonu serialu HBO były wysokie, przynajmniej w moim przypadku.

Na samym starcie muszę powiedzieć, że mimo wszystkich swoich wad, Westworld jest najlepszym telewizyjnym przedstawicielem science fiction o sztucznej inteligencji jaki tylko istnieje – a przynajmniej takie jest moje odczucie.

Westworld
Kadr z drugiego sezonu serialu “Westworld”

The Door, bo taki jest oficjalny podtytuł drugiego sezonu, nie jest tym do czego przyzwyczaił nas The Maze. Intryga powoli znika, a elementy układanki bardzo powoli wchodzą na swoje miejsce, tworząc spójną całość. Jedną z głównych wad nowych odcinków Westworld jest to, że niesamowicie się dłużą, byleby osiągnąć czas jednej godziny, kiedy całą narrację można by zamknąć w około czterdzieści minut. Mówiąc bardziej dobitnie, odcinki momentami są nudne. Nie wiem czy scenarzyści mieli nakaz rozciągnięcia epizodów do godziny, czy to jednak ich autonomiczna decyzja, by proste dialogi były przedłużane zapychaczami rodem z prac maturalnych, monologi rozciągnięte jak ser na pizzy, a przejścia kamery z obiektu A na obiekt B trwały wieczność.

Drugi przytoczony aspekt jest z drugiej strony jedną z najsilniejszych stron serialu. I mówię to jako osoba, która jest zazwyczaj ogromnie rozsierdzona błędami logicznymi w opowieści, czy wątkach, których usprawiedliwienie jest wysoce absurdalne i leży poza granicami wolności, jaką zostawił sobie twórca. Muszę przyznać, że tym razem drzwi się domykają nie pozostawiając niedopowiedzianych, otwartych wątków, a każda decyzja bohaterów (przynajmniej tych głównych), każde pchnięcie akcji, jest odpowiednio umotywowane. W skali makro fabuła jest naprawdę porządnie dopracowana – mogę rzec tylko jedno – brawo Nolan i brawo pani Joy!

Westworld
Kadr z drugiego sezonu serialu “Westworld”

Każdy odcinek The Door zasługuje na swoją osobną recenzję. Dla mnie, osobiście, sporą wadą każdego serialu jest brak równego poziomu odcinków. Oczywiście, że zawsze będą lepsze i gorsze odcinki, natomiast nie zawsze ma się uczucie kompletnej zmiany stylu i nie zawsze czuje się, że każdy odcinek był reżyserowany i napisany przez inną ekipę. Czuć też, że finał wyszedł spod ręki pary pomysłodawców – jest fenomenalnym zakończeniem sezonu i byłby też świetnym zakończeniem całości, ale coś podkusiło twórców, by zostawić sobie otwartą furtkę i pomyśleć nad trzecim sezonem. Oby tylko nie spadli zbyt nisko z tego szczytu.

Wspomniałem wcześniej, że jestem drażliwy, jeśli chodzi o błędy logiczne. O ile główny wątek unika ich i dopełnia to, co zobaczyliśmy w The Maze, tak produkcja w drugim sezonie postawiła na brutalność w najgłupszym możliwym wydaniu. I to całkowicie niepotrzebnie, bo nic nie wnosi ona do opowieści. Ludzkie postacie tracą swoje człowieczeństwo, nie przejmując się śmiercią – wyszkolona ochrona Delos zachowuje się jak banda przedszkolaków, którym ktoś dał zabawkowe pistolety, a wybrane przez twórców postacie dowolnie włączają i wyłączają sobie tryb “Terminatora”. Najbardziej boli to, że dostajemy tego posmak w każdym jednym odcinku. Grupa wyszkolonych „ochroniarzy” z FN P90 zupełnie zapomina o instynktach samozachowawczych i jakiejkolwiek taktyce, nie wykorzystuje przewagi technologicznej i ciągle przegrywa z bandą z dzikiego zachodu uzbrojoną w rewolwery, albo, co gorsza, z samurajami i ich katanami. A scena z nową Clementine to już był dla mnie szczyt absurdu. Całe szczęście, że panowie ochroniarze istnieją w niekończących się ilościach, ku uciesze tłumu! Dehumanizacja postaci pobocznych jest więc zupełnie odrealniona, czego zupełnie nie pojmuję i nie popieram.

Westworld
Kadr z drugiego sezonu serialu “Westworld”

Jako dzieło fikcji naukowej, Westworld jest jedną z najbardziej probabilistycznych i zgodną z faktycznym światem nauki wizją przyszłości i za to ma mój dozgonny szacunek. Chyba, że przed moim zgonem okaże się, że jednak coś było bliższe prawdzie. Tak czy inaczej, sfera kognitywistyczna i informatyczna używana w serialu jest świetnie zbalansowana – wystarczająco zrozumiała dla normalnego widza, a jednocześnie nie kłująca w inteligencję osób zaznajomionych z tematem. I choć może nie jest to charakterystyka tylko drugiego sezonu, to warto wspomnieć o tym, że jest to konsekwentnie prowadzony punkt serialu, który cieszy moje serce.

Westworld nie stracił też nic ze swojej cenionej przez krytyków i publikę sfery audiowizualnej. Krajobrazy parku, charakterystyczna scenografia wnętrzna, świetne kostiumy i charakteryzacja pozostają silnym technicznym punktem serialu, ale nie aż tak silnym jak muzyka Ramina Djawadiego. Ceniony już za muzykę do ostatniego sezonu Gry o Tron Niemiec, cały czas nie osiągnął wyżyn swoich możliwości i pokazuje to, przebijając samego siebie. Scena z wykorzystaniem jego aranżacji Heart-Shaped Box Nirvany jest jedną z moich ulubionych w całym serialu, a wszystkie jego adaptacje znanych już utworów są genialne. Całą ścieżkę dźwiękową drugiego sezonu kupiłbym na płycie, jeśli tylko byłoby to możliwe.

Cały słowotok i tak wszystko sprowadza się do jednego pytania – czy warto obejrzeć drugi sezon Westworld? Jeśli było się fanem pierwszego sezonu – jak najbardziej. Jeśli obejrzało się pierwszą część z jakiegoś przymusu – lepiej nie tykać drugiej, mimo iż w moim odczuciu jest jeszcze lepsza. Pierwszy sezon budował całą intrygę, a drugi burzy ją w pokrętny, ale spójny sposób – nie zapominając, że należy dodać coś od siebie. To tak naprawdę więcej tego samego w trochę innym wydaniu. Fantastyczna audiowizualnie przygoda, która wodzi nas za nos do samego końca i mimo iż się dłuży, pozostawia uczucie głębokiej satysfakcji po jej zakończeniu. Warto to po prostu przeżyć.


Recenzje

“Ava” – Kochaj, póki widzisz – Recenzja

Maciej Kędziora
Kadr z filmu "Ava"

Nie ma chyba bardziej ambrozyjskiego widoku niż roześmiani ludzie spędzający wakacje nad piękną, piaszczystą plażą nad Atlantykiem. Roześmiane dzieciaki budują zamki z piasku, młodzież chłodzi się już legalnym dla nich trunkiem, na koniach pomyka policja, a samotni rodzice próbują odnaleźć miłość. I w tym przepięknym środowisku żyje nasza główna bohaterka Ava, trzynastoletnia dziewczyna, która ma tylko parę miesięcy by zobaczyć świat. Potem będzie go mogła tylko czuć.

Rozmawiając w swoim życiu z wieloma niewidomymi, którzy wzrok utracili dopiero na pewnym etapie życia, często słyszałem, że najgorsze było oczekiwanie. Oczekiwanie na pierwszy całkowicie ciemny poranek w ich życiu, poranek bez żadnego promienia słońca. Gdy jednak trzynastoletnia dziewczyna posiadająca całe życie przed sobą słyszy, że już za chwile utraci całkowicie zdolność widzenia i niejako poznawania świata, po raz pierwszy uświadamia sobie jak beznadziejne potrafi być życie. Do tego mama Avy – Maud (Laure Calamy) zaczyna spotykać się z nowym facetem, co dla dziecka traktującego zazwyczaj postać ojca (bądź odpowiednio matki) jako tego właściwego partnera, staje się czymś, z czym trudno mu się pogodzić. Nawet jeśli zostały przez ojca już dawno zostawione.

Kadr z filmu “Ava”

W momencie dojścia do ściany, szczególnie w okresie, gdy buzują hormony, zaczyna się proces buntu i próby odnalezienia własnego “ja”, a w przypadku Avy również zapomnienia o tym, co za chwile ma nadejść. Szczególnie, że jest na takim etapie rozwoju, w którym człowiek zaczyna się interesować własnym ciałem nie tylko jako zwykłym szkieletem potrzebnym do życia, ale również obiektem fascynacji erotycznej. Obiektem wyzwolenia i pokazania, że ja też mam własne zdanie. Główna bohaterka, mimo bardzo młodego wieku, po części będąc zachęcana przez bardzo liberalną mamę, próbuje dotknąć zakazanego owocu. Czy to przez jazdę na greenbirdzie i ucieczce przed instruktorem, czy też przez fascynację bezdomnym Juanem (Juan Cano), brutalnym, skrytym i nieszczęśliwie zachowanym chłopaku romskiego pochodzenia.

W momencie, gdy relacja Ava – Juan zabrnie o krok za daleko, film Lei Mysius z artystycznego kina coming of age przechodzi w typowe i lekko zapomniane już kino drogi. Świetnie ukazana jest tutaj całkowita uległość dziewczyny, zauroczonej i pochłoniętej osobą chłopaka, spełniającego rolę przewodnika, guru, a nawet “father figure”. Błędne zrozumienie słowa “miłość” doprowadza tutaj do strasznego i wypaczonego związku, związku bardzo jednostronnego. Ta podróż zagubionej w świecie dziewczynki oraz wyklętego przez świat Juana posiadającego umiejętności interpersonalne na poziomie legendarnego Kaspara Hausera, mimo bycia w mojej opinii gorszą i bardziej chaotyczną częścią francuskiej produkcji, dostarcza nam genialną sekwencję ślubu.

Kadr z filmu “Ava”

Ślub ten – bez wnikania kogo z kim, co by nie spoilerować – jest mieszanką tego, co najlepsze w filmach Emila Kusturicy i Wojtka Smarzowskiego. Bardzo duże zrozumienie społeczeństwa, o którym opowiada reżyserka, świetna scenografia i umiejętność budowania napięcia oraz pewna choreografia wszystkiego, co dzieje się w pojedynczych kadrach, przywołują na myśl współczesną wersję Czarnego Kota, Białego Kota.

Duży problem leży w tym, że gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe mamy poczucie wybrakowania i pewnego gonienia do końca. O ile nie można mieć zarzutów do otwartego zakończenia, bo było ono nawet uzasadnione, o tyle muszę przyczepić się do całkowitego porzucenia pewnych wątków, a nie wszystko można usprawiedliwić. Porzucenie świetnie prowadzonego wątku choroby oraz zauważalnie gorsza druga część filmu – bo przejście do kina drogi spowodowało utratę całkowitego blasku i ciepła produkcji (do sceny weselnej). Nie jest to niedosyt spowodowany tym, że danie było tak dobre, a bardziej, że czegoś kluczowego w nim brakowało.

Ava to przykład świetnie poprowadzonego filmu, bo o ile można mieć wątpliwości co do Mysius jako scenarzystki, o tyle jej praca reżyserska i wkład w produkcję, szczególnie przez świetne prowadzenie aktorów, byłby zauważalny nawet dla całkowitego filmowego laika. Noee Abita wypada dzięki niej bardzo naturalnie nosi na swych barkach ciężar całego filmu, całkowicie niewyglądając przy tym na naturszczyka i bijąc na głowę całą resztę obsady. I mimo, że jest to oczywista zaleta, strasznie cierpi na tym Juan Cano, którego Juan jest całkowicie przyćmiony. Oczywiście może on zrzucić winę na scenariusz i typologię postaci, ale śmiem wątpić, że jego ekranowa niemrawość wynika ze stosowania metod Stanisławskiego, a bardziej zwykłej nieporadności i braku pewnych umiejętności. Świetnie na ekranie radzi sobie natomiast Laure Calamy, będąca personifikacją samej reżyser na ekranie, a przynajmniej tak się wydaje.

Kadr z filmu “Ava”

Troszkę rozczarowała mnie natomiast strona wizualna całej produkcji, bo była – z całym szacunkiem dla Paula Guilhame – bardzo oklepana i zrobiona po linii najmniejszego oporu, co przy tak autorskim projekcie jest po prostu niegodne. Szkoda, że w filmie z tak piękną wizualnie lokalizacją nie dostajemy ani jednego kadru (no może poza tym “plakatowym”) godnego zapamiętania, czy nawet miejsca na “zdjęciu w tle”.

Ava to film, który na pewno warto zobaczyć na dużym ekranie, bo ma w sobie dużo świeżości i jak na produkcje z projektu Scope100 przystało, jest czymś innym niż to, z czym mamy szansę zazwyczaj obcować na dużym ekranie. Po raz pierwszy jakiejkolwiek produkcji udało się obnażyć resztki mej pruderyjności, bo toczyłem ze sobą wewnętrzny konflikt moralny. Trudno było mi wspierać związek osoby dorosłej z trzynastolatką, podobnie zresztą jak w “Lolicie” Nabokova. Kiedy jednak jesteśmy w stanie na chwilę pozbyć się swego kręgosłupa moralnego, Ava okazuje się być dobrze wypieczonym francuskim croissantem, w którym niestety mało jest nadzienia. Ale nadal, warto go spróbować.


Klasyka z FilmawkaPublicystykaRecenzje

Klasyka z Filmawką – „Brat”

Bartłomiej Rusek
Brat

Wśród rosyjskich filmów które można nazwać mianem klasyka, wymieniane są przede wszystkim dzieła Andrieja Tarkowskiego. Błędne jest jednak stwierdzenie, że takowe filmy nie powstawały po 1986 roku, kiedy to urodzony w radzieckiej wsi Zawrażje kultowy już reżyser, opuścił ten świat. Mowa tu jednak o okresie jeszcze przed debiutem reżyserskim Andrieja Zwiagincewa, który miał miejsce w 2000 roku. W związku z tym, łatwo wydedukować, że recenzowanym tytułem nie jest głośna 9 kompania Fiodora Bondarczuka. Jest nim film Brat Aleksieja Bałabanowa, który swoją premierą w 1997 roku na stałe odmienił wizerunek rosyjskiego kina.

Głównym bohaterem, którego poznajemy już na samym początku produkcji, jest Daniła Bagrow. Postać grana przez Siergieja Bodrowa Jr. jest młodym Rosjaninem, który dopiero wrócił z wojska. Za namową swojej matki, wyrusza on do Sankt Petersburga, gdzie mieszka jego brat Wiktor (Wiktor Suchorukow). On, rzekomo odnoszący życiowe sukcesy, w rzeczywistości pracuje jako płatny zabójca. W samym Petersburgu, lekko aspołeczny Daniła przechadza się, poznając miejscowych, w tym narkomankę Kat (Marija Żukowa) czy handlującego na bazarze „Niemca” Hoffmana (Jurij Kuzniecow).

Brat
Kadr z filmu „Brat”

Idąc po ulicy, główny bohater nieustannie słucha muzyki ze swojego discmana. Również jego wizyty w sklepie, gdzie szuka wciąż kolejnych płyt kultowego rosyjskiego zespołu Nautilus Pompilus, są stałym elementem filmu. Tutaj należy wspomnieć o wybitnej ścieżce dźwiękowej, która w głównej mierze składa się z utworów nagranych przez wspomniany zespół. Jest to wielki plus, zwłaszcza że klimat utworów Nautilusa dobrze pasuje do obrazu Aleksieja Bałabanowa. Tym, co mnie momentami irytowało od strony technicznej, były „przyciemniane” przejścia między scenami, które miały miejsce niemalże przy każdej zmianie scenerii w pierwszej połowie produkcji. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze filmu, który wprowadza nas na szare przedmieścia Petersburga, gdzie panuje przemoc i korupcja.

Sam Daniła ma jednak jasno określone zasady moralne, co jest widoczne już od początku widowiska. Pomaga osobom potrzebującym – w ten sposób poznaje swojego nowego przyjaciela, „Niemca”, którego ratuje, gdy lokalny gangster próbuje wymusić od niego haracz. Aby przetrwać, musi jednak rozpocząć współpracę z bratem, pomagając mu w kolejnym zleceniu. Warto przy tym wspomnieć o świetnych scenach, gdy główny antagonista przygotowuje się do „strzelaniny” – te mocno przypominały mi takie klasyki, jak chociażby Taksówkarz Martina Scorsese. Postać Daniły stała się w krajach rosyjskojęzycznych pewnego rodzaju symbolem, czymś nowym w kinie – buntownikiem, z którym pod pewnymi względami utożsamiała się tamtejsza młodzież.

Brat
Kadr z filmu „Brat”

Ten nakręcony w ciągu miesiąca film, którego budżet najprawdopodobniej nie przekraczał 10 tysięcy dolarów, był jedną z pierwszych tego typu produkcji filmowych, wyprodukowanych już w Rosji (po upadku Związku Radzieckiego). Konkretniej, był pierwszym filmem stylizowanym na zachodnie kino, odstającym jednak pod względem efektów od produkcji Hollywoodzkich. Pod względem surowego, poważnego klimatu, umiejscowiłbym ten film między naszymi, polskimi Psami w reżyserii Władysława Pasikowskiego, a pierwszym Pusherem od Nicolasa Windinga Refna. Jest to pozycja obowiązkowa, nie tylko dla fanów rosyjskiego kina, ale przede wszystkim dla osób, które lubią poważne, brutalne, szare filmy.

Obraz Bałabanowa spotkał się z bardzo dobrym odbiorem, zarabiając przy tym pieniądze nieporównywalnie przekraczające kwotę wydaną na jego wyprodukowanie. Efektem było wydanie drugiej części, której akcja dzieje się rok po wydarzeniach z „jedynki”. Niestety, mimo sukcesu kasowego, była ona nieco słabsza od pierwszego Brata, choć po raz kolejny ścieżka dźwiękowa stała na najwyższym możliwym poziomie. Nie pozostaje więc nic innego, niż polecić obejrzenie Brata, a w przypadku gdy przypadnie on komuś do gustu, może on bez wahania sięgnąć po sequel.

Seriale

“GLOW” – Recenzja 2. sezonu

Marcin Kempisty
GLOW

Lawinowo powstające seriale dla Netflixa nie przynoszą chluby gigantowi streamingowemu. Ze świecą szukać tytułu opublikowanego w ostatnich tygodniach, wokół którego panowałby konsensus w sprawie wysokiej jakości. Powszechnie wszczynane larum nikogo jednak po amerykańskiej stronie nie obchodzi, zwłaszcza że drugi sezon GLOW jest jak światełko w tunelu. Niepozorna produkcja stała się jednym z flagowych projektów platformy i tym razem nikt nie powinien poczuć się zawiedziony. Twórcy serialu skutecznie bowiem udowodnili, że mają pomysł na tę serię, mimo że nie obyło się bez zgrzytów.

GLOW (Gorgeous Ladies of Wrestling) to opowieść o kilku kobietach pragnących odnaleźć dla siebie miejsce na świecie. Często doświadczone przez los i wkurzone na panującą nierównowagę między płciami, odnajdują swoje powołanie na deskach wrestlingowego ringu. Droga ku tej świadomości bywa jednak kręta, wiele z nich wstydzi się wykonywanej pracy, ale to właśnie dzięki temu mogą zdobyć się na prawdziwą emancypację. W pierwszym sezonie autorzy skupiają się głównie na wątkach dotyczących utworzenia grupy i przedstawienia poszczególnych postaci, natomiast w drugim sezonie kobiety dostają ogromną szansę na przygotowanie kilkunastoodcinkowego programu dla lokalnej stacji telewizyjnej.

GLOW
fot. materiały prasowe

Od samego początku scenarzystki Liz Flahive i Carly Mensch stawiają na sprawdzone wcześniej efekty – są ejtisowe reminescencje w postaci muzycznych szlagierów, są kiczowate stroje i makijaże wrestlerek, są wreszcie widowiskowe walki, jak również z rozmachem sypane słodko-gorzkie żarciki. Wszak im wyżej bohaterki znajdują się w hierarchii społecznej, tym więcej przeszkód, opartych głównie na seksistowskich uprzedzeniach mężczyzn, pojawia się na ich drodze. Nie dość, że kobiety muszą walczyć z własnymi słabościami, to jeszcze nieprzyjazne otoczenie nie wykazuje za grosz empatii. Okazuje się, że tworzenie programu telewizyjnego wymaga nie lada siły oraz wytrwałości.

Do szóstego odcinka twórcy nie wychodzą poza nakreślone w pierwszym sezonie ramy. Mimo kolejnych doświadczanych przygód, nie widać w postaciach żadnego rozwoju pod kątem charakterów. Każdy jest wtłoczony we wcześniej skonstruowany schemat i to w jego obrębie funkcjonuje w serialu. Dziwna to sytuacja, w której kobiety walczące z krzywdzącymi stereotypami same ulegają scenariuszowej jednowymiarowości, ale w istocie tak się właśnie dzieje. Ruth (Alison Brie) znowu walczy o uznanie swoich umiejętności za przydatne i na wszelkie możliwe sposoby stara się wznieść wrestlingowy program na wyższy poziom. Dodatkowo nadal jest uwikłana w dziwną relację z Debby (Betty Gilpin), co tylko mnoży komplikacje, zaś sama Debby wciąż nie może ułożyć sobie życia rodzinnego i jest rozdarta między dzieckiem a pracą. Natomiast odpowiadający za reżyserię Sam (Marc Maron) to ciągle ten sam bubek z wąsem, którego chamskie docinki są krzywdzące i wprowadzają złą atmosferę.

To wymienione wyżej postacie i ich perypetie są kołem zamachowym fabuły, zaś inne bohaterki są traktowane przez scenarzystki po macoszemu. Zresztą podobny problem pojawia się w serialu Orange is the New Black, do którego GLOW bywa porównywane. Mnogość pokazywanych osób prowadzi do rozproszenia uwagi, co kończy się “naznaczeniem” kobiet jedną główną cechą, po wielokroć ujawniającą się na przestrzeni całego sezonu. I tak ktoś będzie wiecznie poszukiwać seksualnego spełnienia, ktoś będzie walczył z uznaniem w oczach najbliższych, a ktoś jeszcze będzie z trudem akceptować istnienie fanatycznych wielbicieli. Jako że dzieło Netflixa nie jest komedią charakterów, lecz raczej ironiczną historią o walce z zakorzenionymi w umysłach strukturami społecznymi, to chciałoby się widzieć w tej produkcji większy rozwój. Tymczasem para zbyt często idzie w formę opowieści, a mało w tym treści i okazji do realnego zaangażowania emocjonalnego przez widza.

GLOW
fot. materiały prasowe

Na szczęście w pewnym momencie kończy się okres panowania powtarzalności i rutyny. Wraz z nadejściem siódmego odcinka rozpoczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki, a GLOW oferuje coś, czego wcześniej nie było w stanie zapewnić. Nie dość, że scenarzystki totalnie puszczają wodze wyobraźni i pozwalają sobie na pokaz przepięknie kiczowatej dezynwoltury, to jeszcze stawiają na emocjonalny wymiar widowiska. Nareszcie uczciwie spychają na dalszy plan resztę bohaterek i stawiają na trójkąt Brie-Gilpin-Maron. Odważniej forsują również postać producenta Sebastiana Howarda granego przez Chrisa Lowella. Dochodzi do wyczekiwanych przetasowań i pojawia się poczucie obcowania z postaciami z krwi i kości. Nie ma już mowy o schematyczności, a każdy kolejny epizod przynosi trudne do przewidzenia rozwiązania.

To jednak nie zaskakujące twisty są istotą przeprowadzonej w serialu rewolucji. Sukces scenarzystek tkwi w nadaniu tej historii realnego ciężaru. Wprawdzie narracja nadal prowadzona jest swobodnie i komizm góruje nad tragizmem, niemniej jednak dylematy bohaterek są wreszcie odpowiednio wydestylowane. Kończy się beztroska, a zaczyna realny dramat. GLOW odważnie wchodzi w rejony wcześniej zarezerwowane dla komediodramatów spod szyldu HBO czy Louisa C.K., nietracąc przy tym nic ze swojego kampowego charakteru.

GLOW
fot. materiały prasowe
Zobacz również: “Luke Cage” – Recenzja 2. sezonu

To naprawdę niesamowite, jak z błahej historii GLOW przeistoczyło się w poruszającą opowieść z wieloma scenami zapadającymi w pamięć i skutecznie wpływającymi na emocje widza. Do najwspanialszego mariażu treści z formą dochodzi w scenie, w której Sebastian wchodzi do klubu w poszukiwaniu swojego przyjaciela. Takiego fragmentu nie powstydziłby się sam Ryan Murphy. Z głośników płynie ponadczasowy utwór zespołu Bronski Beat. Niebieskie światła otulają tańczące ciała i stwarzają pozór oderwania od szarej rzeczywistości. Jest tylko ta piosenka i ten taniec. Na twarzach bawiących się osób króluje poczucie zapomnienia. Tymczasem na obliczu Sebastiana pojawia się zakłopotanie, a w rozbieganych oczach przerażenie. Jimmy Sommerville śpiewa dokładnie o tym, co dzieje się w jego przeżartym samotnością sercu. Chęć ucieczki toczy bój z potrzebą miłości. Zbolała dusza Sebastiana i spragnione ciała tancerzy. Niebieskie światła, falset wokalisty i synthpopowe nuty.

Takim oto sposobem GLOW staje się najlepszą serialową premierą na Netflixie w tym roku.


Ocena

8 / 10
RecenzjeSeriale

“Luke Cage” – Recenzja 2. sezonu

Maciej Kędziora
Kadr z drugiego sezonu serialu "Luke Cage"

Współpraca Netflixa z Marvelem trwa w najlepsze, ale podobnie jak w większości długich relacji zdarzają się chwile gorsze (“Iron Fist i “The Defenders“), po to, by za chwilę miały nadejść te lepsze. I o ile rok 2017 był bardzo złym okresem w tym związku, o tyle w 2018 dostaliśmy już pierwszy promyk nadziei w postaci niezłego drugiego sezonu Jessici Jones. A jak sprawdził się powrót do Harlemu i kuloodpornego bohatera? Jest dobrze, ale mogło być lepiej.

Uwaga!! Spoilery z pierwszego sezonu Luke Cage’a oraz The Defenders


Kadr z drugiego sezonu serialu “Luke Cage”

Gdy pierwszy raz zostajemy wrzuceni do Harlemu, Luke (Mike Colter) – podobnie jak większość superbohaterów w sequelach – ma wszystko o czym może zamarzyć. Jest uwielbiany przez swoich ludzi, ma koło siebie kochającą Claire (Rosario Dawson), a jedyne, co grozi jego rodzinie, to niebezpieczeństwo ze strony znanych już wrogów – duetu panującej królowej Harlemu Mariah Dillard (Alfre Woodward) i jej partnera, mistrza gangsterskiego planowania Shadesa (Theo Rossi). Wszystko jednak skomplikuje się, gdy na horyzoncie pojawią się narkotyki oraz człowiek, przesiąknięty żądzą zemsty – pochodzący z Jamajki Bushmaster (Mustafa Shakir).

Oprócz wielkiej walki o Harlem toczącej się na trzy fronty – Luke’a i stronę dobrych ludzi Harlemu, Mariah i popleczników rodziny Stokes, oraz Bushmastera i ludzi, próbujących odzyskać utracone dziedzictwo – każda z postaci musi stoczyć swoją własną pomniejszą walkę. I to właśnie te mniejsze wątki będą powiewem świeżości w dość schematycznej fabule. Szczególnie wybija się relacja Cage’a ze swoim ojcem (Reg. E. Cathey), w której obaj mają do siebie wyrzuty o niezrozumienie i brak szacunku. Demony przeszłości i wyrzuty sumienia to jeden z największych przeciwników Bohatera Harlemu, przez które wydaje się, że może ulec po raz pierwszy.

Kadr z drugiego sezonu serialu “Luke Cage”

Bardzo ciekawą historię dostaje w tym sezonie również najlepsza detektyw Nowego Jorku – Misty Knight (Simone Missick), próbująca wrócić do normalnej pracy w NYPD po utracie ręki. I z pozoru prosta historia o przełamywaniu własnych słabości dostaje dużo czasu ekranowego, który pozwala nam się jeszcze bardziej z Misty zżyć. Choć bardzo dużym minusem jest za duża ilość nieśmiesznych żartów z braku kończyny, które są wciskane na siłę, by wypełnić kolejne minuty odcinków.

Jeśli jednak mówimy o najlepiej napisanej postaci, nie sposób nie wspomnieć o Bushmasterze, który z miejsca staje się jednym z najlepszych antagonistów w historii produkcji Marvela. Wraz z kolejnymi odcinkami nie tylko coraz bardziej poznajemy powody jego działań, ale również mamy bardzo mocne argumenty, by opowiedzieć się po jego stronie. Po stronie człowieka, któremu rodzina Stokes odebrała wszystko, co kochał, którego jedynym celem nie jest zniszczenie Harlemu, ale zniszczenie Mariah oraz spowodowanie jej cierpienia. Można powiedzieć, że Bushmaster to taka telewizyjna wersja Erika Klimongera z “Czarnej Pantery”, z tym że w postaci Shakira jest jeszcze miejsce na łagodność i dobro.

Kadr z drugiego sezonu serialu “Luke Cage”

Największą poprawą względem pierwszego sezonu jest aktorstwo – bo o ile w pierwszym jedynymi rolami wartymi uwagi były te Mahershaly Aliego oraz Simone Missick (nadal świetna), o tyle tutaj jest ich zdecydowanie więcej. O ile Colter jest nadal nijaki (choć można to uzasadniać scenariuszem i sposobem budowania postaci Cage’a), o tyle wielki progres zalicza Theo Rossi i jego Shades, który nie jest już tylko zero-jedynkową złą postacią, ale ma w sobie wreszcie pierwiastek człowieczeństwa, wynikający z jego “backstory” i opowieści o dzieciństwie.

Królewską formę prezentuje również Reg E. Cathey, dla którego będzie to niestety ostatnie rola na ekranie. Jego pastor jest postacią mądrą, nieprzeszarżowaną, a w każdym długim monologu potrafi wykorzystać wiele aktorskich niuansów, przez co wypada jeszcze lepiej niż w swojej kultowej roli w “House of Cards”. Shakir powoduje, że Bushmaster jest tak dobrym antagonistą. Jednak – podobnie jak w pierwszej serii – całkowicie nie potrafię znieść Alfre Woodward w roli Dillard, która próbuje grać w sposób ponad jej talentem. Próbuje być nową Violą Davis nie posiadając jej talentu, przez co zamiast złowrogo wypada po prostu komicznie.

Największą bolączką pierwszej serii była koszmarna druga połowa, a tym razem kolejność zostaje odwrócona i to przez pierwszą część trzeba przebrnąć z grymasem na twarzy. Scenarzyści Luke’a Cage’a nie potrafią pisać relacji miłosnych, a to wokół Clair i Luce’a kręci się pierwsze parę odcinków. Kiedy jednak pewne wydarzenia spowodują, że Cage zostanie sam, to rozpocznie się prawdziwa esencja drugiej części przygód bohatera Harlemu. Podobnie jak w przypadku 13 powodów produkcja Netflixa cierpi na za dużą liczbę odcinków, przez które dostajemy masę niepotrzebnych, nieśmiesznych wstawek, czy też za dużo scen akcji, które mimo stania na jak najwyższym poziomie, szybko się przejadają. Na przyszłość – zrobienie 8 epizodów w miejsce 13 to nie tragedia, a lepiej widza zostawić z niedosytem, niż przesłodzeniem.

Kadr z drugiego sezonu serialu “Luke Cage”

“Luke Cage” zmaga się również z typowymi dla swojego gatunku problemami schematyczności i przewidywalności, bo nie dość, że nie zostaniemy ani razu zaskoczeni to również przewijają się motywy już dobrze z produkcji Netlfix – Marvel nam znane. Miałem również poczucie nielogiczności decyzji naszych bohaterów oraz faktu, że sama fabuła była przeciągana na siłę.

Trzeba jednak oddać królowi, co królewskie i podkreślić, że w każdym kadrze widać miłość do Harlemu. Perfekcyjne zrozumienie tego miejsca, złożenie hołdu kulturze czarnoskórych, świetny soundtrack, w tym występy na żywo w Harlem’s Paradise i miłość do głównego bohatera oraz do ludzi, którzy to magiczne miejsce tworzą. Miłość niespotykana w innych produkcjach tego kalibru.

Zobacz również: “Swatamy swoich szefów” – Wreszcie dobry film Netflixa? – Recenzja

Netflix na pewno będzie do postaci Cage’a wracał, a ja zapewne wraz z nimi. Bo o ile gdzieś w głębi serca wiem, że to już było, że nie widzę nic odkrywczego, to kocham ten świat, w którym wrogów zabija się w rytm Tupaca i Marleya, w którym ze ścian spogląda Notorious B.I.G. oraz Ali, a główni bohaterowie w wolnych chwilach oglądają “This is Us”. Tak więc nie spodziewajcie się niczego nowego, ale jeśli kupujecie to, co Cage oferuje, to włączajcie Harlem’s Hero App i rozsiadajcie się w fotelach, bo czeka was naprawdę fajna podróż. Szkoda, że dopiero od 7. odcinka.


CampingPublicystykaRecenzje

Camping #11 – “Spring” (2014)

Bartek Bartosik

Nie wiem, na ile powszechne to zjawisko, ale bardzo lubię, kiedy w trakcie seansu jakiegoś filmu orientuję się, że scenarzysta jest w stanie wykazać się tak znaczną dozą empatii i tak czułym uchem do dialogu, że nie czuć w nich ani słowa fałszu, przekazywane nimi emocje są emocjami, które znam, a nie podrasowaną wersją dyskusji, która strzela w widza efektowną szermierką słowną albo popycha do przodu fabułę. Jednym słowem – uwielbiam, gdy bohaterowie w filmach po prostu sobie gadają. A kiedy dorzucimy do tego szczyptę cronenbergowskiego body horroru z lovecraftiańskimi naleciałościami otrzymujemy jeden z moich filmów dekady.

Dzisiejszy camping jest nieco odmienny od tego, co zwykle gości na jego łamach, ponieważ elementy predestynujące “Spring” do znalezienia się w nim są jedynie ornamentacją, odrealniającym historię nawiasem, a nie wiodącą fiłą produkcji, ale po prostu chciałem o tym cudeńku napisać. Nie mówcie proszę nikomu, że tym razem zamiast o wybuchających głowach będzie o chodzeniu po ulicach i piciu wina przez dwoje zakochanych ludzi.

Evana, brytyjskiego przeciętniaka, poznajemy w trudnym życiowo momencie. Zadarł z niewłaściwymi ludźmi, do tego zmarła jego matka, więc chłopak w spontanicznym odruchu rzuca wszystko w cholerę i jedzie do Włoch. Tam zatrudnia się jako pomoc wiekowego rolnika i zaczyna życie od nowa. Szybko w oko wpada mu zjawiskowa Louise o twarzy równie zjawiskowej Nadii Hilker. Mimo początkowego dystansu, utrzymywanego przez dziewczynę para w końcu popada w miłość wielką a romantyczną, jednak na przeszkodzie związku stać może pewien drobny szczegół, który zasygnalizowałem już we wstępie, który zdradzę tylko najbardziej ciekawskim z was, bo to nieładnie tak psuć ludziom niespodzianki, zwłaszcza, że nie mówię dziś o jakiejś ramocie sprzed 30 lat, tylko o stosunkowo świeżym i łątwo przyswajalnym kinie.

Abstrahując od fabularnych fikołków, tym, co przesądza o niezwykłości “Spring” jest fenomenalna warstwa dialogowa, sprawiająca wrażenie potajemnie nagranego ciumkania młodych, zakochanych ludzi. Rozmowy o wszystkim i o niczym, niewinne przekomarzania poprzetykane poważniejszymi tematami zasługują na najwyższe uznanie, czyli porównanie ich do dzieł Richarda Linklatera. Momentami miałem wrażenie, że oglądam jakąś zaginioną część trylogii “Before…” wspomnianego Teksańczyka.  Poza dialogami o poziomie wystrzelonym gdzieś w okolice alfy centauri przez większość czasu “Spring” prezentuje się jak typowe kino gadane w urokliwej lokalizacji. Skąpane w Słońcu włoskie uliczki, małe, przytulne knajpki, w których ogródkach pije się wino do późnej nocy, wybrzeże i ślady tysiącletniej cywilizacji, a wszystko w akompaniamencie niespiesznej i nienachalnej ścieżki dźwiękowej tworzą idylliczną scenerię, idealną glebę dla kiełkującego uczucia….

Pokaż Spoiler

… i wszystko byłoby pięknie, gdyby twórcy “Spring” nie wpierdolili między kochanków genetycznych mutacji, ludzi-ośmiornic i niepohamowanej żądzy krwi. Trudno nawet nazwać taki zabieg plot-twistem. Fakt, że urocza Włoszka zmienia się cyklicznie w mlaskającą, mackowatą abominację nie jest dla widza niczym szokującym, ponieważ przez cały czas dostajemy bardziej lub mniej subtelne sygnały o ciekawej przypadłości bohaterki.

Zobacz również: “Dziedzictwo. Hereditary” – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja

Siłą “Spring” jest jednak w równym stopniu stawianie przed bohaterami niespodziewanych przeszkód, co ostateczna konkluzja, że ich natura nie ma większego znaczenia w przypadku odpowiedniej detereminacji obydwu zainteresowanych stron. Rolę spoilerowej przypadłości równie dobrze mogłaby pełnić nieuleczalna choroba, przeprowadzka do innego kraju, czy tam inne zawirowania znane z ciepłych, emocjonalnych dramatów obyczajowych, którym to w gruncie rzeczy “Spring” faktycznie się okazuje. Zdecydowanie warto zapoznać się z tym małym wielkim filmem i przy okazji przekonać się, dlaczego piszę o nim właśnie w Campingu.

Recenzje

“W cieniu drzewa” – Recenzja

Marcin Kempisty

Bohaterowie filmu Hafsteinna Gunnara Sigurðssona pewnie nie nuciliby pod nosem piosenki Alibabek o korzyściach z posiadania sąsiadów. Zamiast pomocy przy węglu i koksie preferowaliby ucieczkę od ciekawskich spojrzeń. W ich przypadku marzenia nie ziszczą się, ponieważ los umieści obok siebie na tyle różne rodziny, że wystarczy ledwie iskra, by rozgorzała wojna, w której jeńców nie będzie się brało. W cieniu drzewa stanowi swego rodzaju przypomnienie, do czego prowadzi hołdowanie ludzkim słabościom i nieumiejętność poszukiwania kompromisu.

Reżyser stosunkowo szybko pozbawia widzów złudzeń co do istoty świata przedstawionego. Rozpoczyna dekonstrukcję mechanizmów funkcjonowania islandzkiego społeczeństwa od wiwisekcji rozpadającego się małżeństwa Atliego z Agnes, by następnie nakreślić z pozoru błahy sąsiedzki konflikt. Oto rodzice Atliego nie będą mogli dojść do porozumienia w sprawie rosnącego w ich ogródku drzewa. Dla nich to będzie ważny element podwórka, zaś dla mieszkającej obok pary roślina będzie stanowić źródło problemów. Zaczną żyć ze sobą jak pies z kotem, sprawiając sobie na początku drobne uszczypliwości, które z czasem przerodzą się w czyny znacznie większego kalibru.

W cieniu drzewa
fot. materiały prasowe

Twórcy w dosyć oczywisty sposób przedstawiają hipokryzję panującą w społeczeństwie. Islandia w obiektywie Moniki Lenczewskiej to sterylnie zaprojektowany świat. Z pozoru jawi się jako idylla – skrupulatnie zagospodarowana przestrzeń złożona z podobnych do siebie foremnych budynków oraz okiełznanej przyrody prezentowana jest jako udany mariaż tradycji z nowoczesnością. Bohaterom dane są wszystkie zdobycze cywilizacji, ale jednocześnie znajdują się oni na jej obrzeżach, więc mogą cieszyć się spokojem i wolnością. Spacery, jazda na rowerze, udział w próbach chóru – każdy znajdzie coś dla siebie. Wystarczy jednak, że zwyczajna obserwacja z zewnątrz zostanie zastąpiona wtargnięciem do domów bohaterów, a okaże się, że pod płaszczykiem sielanki skrywają się niezagojone rany i nieprzepracowane traumy.

Prowadzona przez dystrybutora kampania reklamowa tego filmu jest niezwykle myląca. W cieniu drzewa nie ma w sobie nic z komedii, choć można w nim odnaleźć kilka czarnych jak smoła żartów. Mimo że sama sytuacja wyjściowa jest absurdalna, to znacznie bliżej tej produkcji do starotestamentowej przypowieści, w której nad człowieczym losem wisi topór mający wcześniej lub później upaść. Hen daleko odbija się echo Kaina i Abla lub innych postaci naznaczonych krwawym piętnem. Bohaterowie są bowiem na tyle zacietrzewieni, że za pychę i agresję muszą zostać ukarani. Hafsteinn Gunnar Sigurðsson zaprezentował świat pozbawiony solidnych podstaw, oparty przede wszystkim na prymacie uczuć oraz prymitywnym poczuciu sprawiedliwości.

W cieniu drzewa
fot. materiały prasowe

Z pozoru wydaje się, że reżyser przygotował zawczasu wszystkie składniki niezbędne do stworzenia znakomitego dzieła. Zbudował fundamenty fabuły w postaci interesującego zawiązania akcji i umieścił ją w Islandii (zawsze dobrze wyglądającej w obiektywie), lecz nie potrafił tego w stu procentach wykorzystać. Razi przede wszystkim rozdźwięk między dwoma głównymi wątkami. Sprawa z kłótnią o ścięcie drzewa jest nierównomiernie prowadzona względem perypetii miłosnych głównego bohatera. O ile pierwszy temat podlega analizie i interpretacji ze względu na sposób jego przedstawiania, o tyle drugi jest jak kwiatek do kożucha. Autorowi nie udaje się spleść tych dwóch nici, bo mają one zupełnie inną strukturę. Jedna jest misternie skręcana, zaś druga potraktowana po macoszemu. Prowadzenie narracji również pozostawia wiele do życzenia. Ślamazarne tempo pozbawia mocy dramaturgicznej, co z kolei nie pozwala na skuteczne ukazanie upadku bohaterów.

Ambicje Sigurðssona sięgają daleko, jednakże nieumiejętność osadzenia opowieści w jednej dominującej konwencji staje się gwoździem do trumny. Reżyser chciał zapewne w modny sposób balansować między tragizmem a ironicznym dystansem, lecz ta sztuka mu się nie udała. Raz podstawia krzywe zwierciadło, odbierając w ten sposób powagę bohaterom, a raz wywleka na światło dzienne ich tłumione cierpienie, ale tym razem nie osiąga już zamierzonego efektu. Chce być blisko życia, lecz paradoksalnie popada wtedy w zgrane filmowe tricki.

W cieniu drzewa
fot. materiały prasowe
Zobacz również: “Dziedzictwo. Hereditary”; – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja

Wprawdzie Sigurðssonowi nie udaje się konsekwentnie budować historii, niemniej jednak nie można spisać jego pracy na straty. Nadal W cieniu drzewa jawi się jako dobrze zagrany aktorsko film, a wszelkie niedobory scenariuszowe są wypełniane świetnymi zdjęciami. Szkoda, że reżyser niczego nie interpretuje, nie rozwija, a jedynie odtwarza, toteż pozostawia do końca obojętnym na to, co dzieje się na ekranie. Każe ponownie wejść do tej samej rzeki, zadając tym samym kłam najsłynniejszej myśli Heraklita z Efezu. Ze stratą dla widza.


PublicystykaWywiady

“Bez Godarda nie mielibyśmy dzisiaj wideoklipów” – Wywiad z legendą kina niemieckiego

Tomasz Małecki
Volker Schlöndorff
fot. Mariusz Ulejczyk

Jeden z najznamienitszych przedstawicieli nurtu nowego kina niemieckiego, autor takich dzieł, jak Blaszany bębenek czy Miłość Swanna, a także zdobywca Złotej Palmy oraz Oscara. Nie często nadarza się okazja, aby poznać takich ludzi osobiście, a co dopiero przeprowadzić z nimi rozmowę w cztery oczy. Volker Schlöndorff nie należy jednak do grona twórców, którzy odgradzają swoją legendę od otoczenia – kilka dni temu reżyser przybył do Warszawy, aby poprowadzić wykład z cyklu organizowanego przez Szkołę Wajdy i dotyczącego wszystkich części składowych dobrego rzemiosła reżyserskiego (nazwa szkoły w końcu zobowiązuje). Nasz dzisiejszy bohater omówił na wykładzie kwestię, którą wielu współczesnych filmowców zdaje się traktować z przymrużeniem oka, a mianowicie pracę z aktorami, zaś po jego zakończeniu, znalazł chwilę, aby odpowiedzieć na kilka naszych pytań…


Tomasz Małecki: Bez kokieterii muszę przyznać, że Pański wykład był naprawdę rewelacyjny. Taka dawka praktycznej wiedzy, zaaplikowana na przestrzeni niecałych trzech godzin, musiała zrobić wrażenie nawet na etatowych castingowcach obecnych na sali.

  • Volker Schlöndorff: Ah, czyli byłeś dziś rano na moim wykładzie?

Owszem.

  • W takim razie nie mam już niczego do dodania (śmiech).

Rzeczywiście udało się Panu mimochodem rozwiać kilka wątpliwości, ale na moje szczęście i Pańskie nieszczęście nie wszystkie… Na przykład Pańska współpraca z Alainem Resnaisem. Podczas wykładu wspomniał Pan kilkukrotnie, że u zarania swojej kariery pracował w roli jego asystenta na planie słynnego Zeszłego roku w Marienbadzie, które obecnie uchodzi za jeden z najważniejszych i najbardziej przełomowych filmów w historii kinematografii. Czy mógłby Pan zatem określić, jak istotne było to doświadczenie dla reżysera, który stawiał dopiero pierwsze kroki w filmowym świecie?

  • Cóż, z pewnością nie nazwałbym tego “współpracą” – tak naprawdę byłem drugim asystentem reżysera, a Resnais wziął mnie ze sobą tylko dlatego, że kręcił film w Monachium, a co za tym idzie, potrzebował niemieckiego asystenta, który wspomógłby go znajomością języka. Niemniej bacznie obserwowałem jego postać i wszystko co się dookoła niego dzieje, więc odebrałem wówczas swoistą lekcję reżyserii w praktyce.

Nie bez powodu pytam Pana właśnie o doświadczenie zdobyte u boku Resnaisa – w Pańskich pierwszych filmach, a szczególnie w Niepokojach wychowanka Törlessa, wyraźnie dostrzegalny jest bowiem dotyk francuskiego reżysera. Oświetlenie, jazdy kamery i ogólna atmosfera filmu sprawiają wrażenie wręcz żywcem wyjętych z Zeszłego roku w Marienbadzie!

  • Przyznam, że nigdy o tym nie myślałem. Wydawało mi się, że w tym przypadku naśladuję raczej Melville’a (Jean-Pierre’a – przyp. red.) niż Resnaisa, ale… Jak tak teraz myślę, to rzeczywiście mogę przyznać ci rację, choć z pewnością nie byłem wtedy tego świadom. Resnais był niesamowicie pedantyczny i ostrożny, a ja skrajnie impulsywny i frustrowało mnie, gdy w którejś scenie brakowało “mocy” lub gdy zatrzymywaliśmy się na dłużej przy danym fragmencie. Raz zapytałem go, w czym tkwi jego “geniusz” (śmiech). Miałem 21 lat i jeszcze używałem takich określeń jak “geniusz”… Odpowiedział mi wtedy, że nie wie, na czym polega bycie genialnym, ale za to doskonale zna się na cierpliwości oraz wytrwałości. I tak też zachowywał się na planie – był chorobliwie cierpliwy i nie obchodziło go, ile godzin spędzimy przy kręceniu jednej sceny. Pozostawał też wierny swojej wizji, mimo że ani my ani on nie wiedzieliśmy, dokąd nas zawiedzie. W tym kontekście zwykł mawiać, że po prostu podąża za scenariuszem i ciekawi go efekt końcowy.
    Nie miałem też żadnego problemu z dostosowaniem się do środowiska, ponieważ dorastałem w Paryżu, a wcześniej na podobnych zasadach pracowałem u Louisa Malle, więc było to już moje drugie doświadczenie tego typu. Tym bardziej, że traktowano mnie jak małego Francuza, który tylko mówi po niemiecku (śmiech). Swoją drogą, podróż z ekipą Resnaisa do Monachium była moją pierwszą podróżą do Monachium w ogóle! Czułem się więc jak wśród swoich – ekipa Zeszłego roku w Marienbadzie była bardzo otwarta, tak jak i sam Resnais, który wszystkich traktował dobrze i… chyba podkochiwał się w Delphine Seyrig (gwiazda Zeszłego roku w Marienbadzie – przyp. red.), ale nie jestem tego pewien (śmiech).
    Mimo wszystko Resnais udzielił mi jednej ważnej lekcji. Podczas gdy Malle i my wszyscy nie traktowaliśmy życia na poważnie, byliśmy wyluzowani i spontaniczni, to przebywanie w jego towarzystwie przypominało celebrowanie wielkiej uroczystości kościelnej – wtedy dowiedziałem się, w którym momencie końca dobiega dobra zabawa, a zaczyna się prawdziwa kinematografia!
Volker Schlöndorff
fot. Mariusz Ulejczyk

Pozostając jeszcze na chwilę w tym okołonowofalowym temacie… Spoglądając przekrojowo na Pańską twórczość, można dojść do wniosku, że wiele miejsca poświęca Pan eksploracji – nazwijmy to – motywu perwersyjnej kontroli nad drugim człowiekiem. Kiedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie istnienie tej zależności, a stało się to wraz z seansem Niepokojów wychowanka Törlessa, momentalnie skojarzyłem niniejszą poetykę z filmami Pasoliniego – szczególnie ze słynnym Salo, czyli 120 dni Sodomy. Ta analogia może być dla niektórych zaskakująca, głównie ze względu na fakt, że Salo ukazało się dobrych kilka lat po premierze Törlessa, ale wydaje mi się, że podobieństwo między tymi dziełami jest w pewnym sensie przytłaczające. Zgodziłby się Pan na tak postawioną tezę? Czy jest to raczej zupełny zbieg okoliczności? A może pewna wspólna forma, w jakiej materializuje się duch epoki?

  • Tak, myślę, że to podobieństwo wynika ze wspólnych nam doświadczeń lat 40. i 50. II wojna światowa, powojenny egzystencjalizm, francuski kolonializm i konflikt w Algierii, którego okrucieństwo pod wieloma względami okazało się bardziej “okazałe” od tego, zaznanego przez Wietnamczyków – to wszystko działo się na naszych oczach. I choć – tak jak wspomniałem – większość z nas traktowała film w kategoriach dobrej zabawy, to czuliśmy, że coś musi się zmienić, że nasze opowieści muszą odpowiadać na wyzwania świata. Jak to bowiem możliwe, że człowiek, wytwór wielowiekowej cywilizacji, jest zdolny do takich czynów? Skąd pochodzi ta tendencja do okrucieństwa? Dlaczego jeden człowiek jest w stanie wyrządzić taką krzywdę drugiemu? Staraliśmy się zrozumieć i wyjaśnić to zjawisko, nawet pomimo tego, że nie czuliśmy żadnej presji z zewnątrz. To wszystko pochodziło z naszej woli, z naszych wewnętrznych refleksji, choć oczywiście pozostaliśmy pod przemożnym wpływem Sartre’a, Camusa i innych egzystencjalistów, mających okazję zmierzyć się z tą kwestią przed nami.
    To też leżało u podstaw rewolucji kulturowej i politycznej (lat 60. – przyp. red.), nie mającej jednak nic wspólnego z typową rewolucją. Nie pozostawiła za sobą przecież stosu martwych ciał, nie odznaczała się brutalnością, ani też nie była w żadnym sensie “zła”, nawet jeśli w ruch poszły kamienie i podpalono kilka samochodów. Nie podzieliła ona też losu każdej znanej nam rebelii, gdyż jej efekty obserwujemy do dnia dzisiejszego. Przykładowo relacje pomiędzy podwładnymi i dyrektorami, studentami a profesorami, mężczyznami a kobietami, chłopcami a dziewczynkami – te wyglądały zupełnie inaczej w latach 50., a inaczej już w latach 60. W tym sensie uważam więc, że przebiegła pomyślnie i nie należy wysyłać jej na śmietnik historii.
    Jeśli natomiast chodzi o rewolucję estetyczną, jaka wówczas nastąpiła w kinematografii… Bez Godarda nie mielibyśmy dzisiaj wideoklipów, tak jak i nie mielibyśmy wielu elementów współczesnego języka filmu bez dzieł Truffauta. Z drugiej strony rewolucja Nowej Fali, która krytykowała konwencjonalizm kina lat 50., swych inspiracji poszukiwała wśród wolności charakteryzującej filmy Jeana Vigo, Aleksandra Dowżenki i innych mistrzów kina niemego. Stąd też mówiąc o Nowej Fali, mówimy de facto o ponownym odkryciu prawdziwego kina.

A czy byłby Pan w stanie określić swój stosunek wobec kategorii “filmowej adaptacji”? Znaczną część Pańskiej twórczości stanowią wszak adaptacje zarówno literatury niemieckiej jak i francuskiej, co mogłoby sugerować, że kryje się za tym pewnego rodzaju artystyczny manifest… A może po prostu podczas lektury danej książki uznaje Pan, że akurat ta historia posiada iście filmowy potencjał, obok którego nie może Pan przejść obojętnie?

  • Nie mam dla siebie wytłumaczenia. Przy pierwszym filmie (Niepokoje wychowanka Törlessa – przyp. red.) mówiłem sobie, że był to jednorazowy wyskok, że następnym razem zabiorę się za oryginalny scenariusz, ale najwidoczniej “literacki wirus” kompletnie mnie rozłożył… I za nic nie mogę się go pozbyć! Sporo czytam i wciąż pozostaję w ciągłym kontakcie z “literackim kinem”. Nawet dzisiaj łapię się na tym, że podczas lektury momentalnie zaczynam myśleć w kategoriach filmowych.

Szybkie pytanie na zakończenie: jeśli miałby Pan wybrać tylko jeden film, który najlepiej opisuje całość Pańskiej twórczości, to któremu z nich przypadłoby to wyróżnienie?

  • Naprawdę nie wiem. Czasami za takowy uznaję Niepokoje wychowanka Törlessa – jest to w końcu mój pierwszy film, a debiut zawsze pozostaje szczególnym przeżyciem. No ale jest też osiągnięcie, z którym – czy tego chcę czy nie – zawsze będę utożsamiany, czyli Blaszany bębenek. Tak czy owak, prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie wybrać tego jednego. Decyzję pozostawię więc wam.
Zobacz również: Klasyka z Filmawką – “Aguirre, gniew boży”

Ilustracja wprowadzenia: fot. Mariusz Ulejczyk

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.