Camping #11 – “Spring” (2014)
Nie wiem, na ile powszechne to zjawisko, ale bardzo lubię, kiedy w trakcie seansu jakiegoś filmu orientuję się, że scenarzysta jest w stanie wykazać się tak znaczną dozą empatii i tak czułym uchem do dialogu, że nie czuć w nich ani słowa fałszu, przekazywane nimi emocje są emocjami, które znam, a nie podrasowaną wersją dyskusji, która strzela w widza efektowną szermierką słowną albo popycha do przodu fabułę. Jednym słowem – uwielbiam, gdy bohaterowie w filmach po prostu sobie gadają. A kiedy dorzucimy do tego szczyptę cronenbergowskiego body horroru z lovecraftiańskimi naleciałościami otrzymujemy jeden z moich filmów dekady.
Evana, brytyjskiego przeciętniaka, poznajemy w trudnym życiowo momencie. Zadarł z niewłaściwymi ludźmi, do tego zmarła jego matka, więc chłopak w spontanicznym odruchu rzuca wszystko w cholerę i jedzie do Włoch. Tam zatrudnia się jako pomoc wiekowego rolnika i zaczyna życie od nowa. Szybko w oko wpada mu zjawiskowa Louise o twarzy równie zjawiskowej Nadii Hilker. Mimo początkowego dystansu, utrzymywanego przez dziewczynę para w końcu popada w miłość wielką a romantyczną, jednak na przeszkodzie związku stać może pewien drobny szczegół, który zasygnalizowałem już we wstępie, który zdradzę tylko najbardziej ciekawskim z was, bo to nieładnie tak psuć ludziom niespodzianki, zwłaszcza, że nie mówię dziś o jakiejś ramocie sprzed 30 lat, tylko o stosunkowo świeżym i łątwo przyswajalnym kinie.
Abstrahując od fabularnych fikołków, tym, co przesądza o niezwykłości “Spring” jest fenomenalna warstwa dialogowa, sprawiająca wrażenie potajemnie nagranego ciumkania młodych, zakochanych ludzi. Rozmowy o wszystkim i o niczym, niewinne przekomarzania poprzetykane poważniejszymi tematami zasługują na najwyższe uznanie, czyli porównanie ich do dzieł Richarda Linklatera. Momentami miałem wrażenie, że oglądam jakąś zaginioną część trylogii “Before…” wspomnianego Teksańczyka. Poza dialogami o poziomie wystrzelonym gdzieś w okolice alfy centauri przez większość czasu “Spring” prezentuje się jak typowe kino gadane w urokliwej lokalizacji. Skąpane w Słońcu włoskie uliczki, małe, przytulne knajpki, w których ogródkach pije się wino do późnej nocy, wybrzeże i ślady tysiącletniej cywilizacji, a wszystko w akompaniamencie niespiesznej i nienachalnej ścieżki dźwiękowej tworzą idylliczną scenerię, idealną glebę dla kiełkującego uczucia….
… i wszystko byłoby pięknie, gdyby twórcy “Spring” nie wpierdolili między kochanków genetycznych mutacji, ludzi-ośmiornic i niepohamowanej żądzy krwi. Trudno nawet nazwać taki zabieg plot-twistem. Fakt, że urocza Włoszka zmienia się cyklicznie w mlaskającą, mackowatą abominację nie jest dla widza niczym szokującym, ponieważ przez cały czas dostajemy bardziej lub mniej subtelne sygnały o ciekawej przypadłości bohaterki.
Zobacz również: “Dziedzictwo. Hereditary” – Najstraszniejszy film roku? – Recenzja
Siłą “Spring” jest jednak w równym stopniu stawianie przed bohaterami niespodziewanych przeszkód, co ostateczna konkluzja, że ich natura nie ma większego znaczenia w przypadku odpowiedniej detereminacji obydwu zainteresowanych stron. Rolę spoilerowej przypadłości równie dobrze mogłaby pełnić nieuleczalna choroba, przeprowadzka do innego kraju, czy tam inne zawirowania znane z ciepłych, emocjonalnych dramatów obyczajowych, którym to w gruncie rzeczy “Spring” faktycznie się okazuje. Zdecydowanie warto zapoznać się z tym małym wielkim filmem i przy okazji przekonać się, dlaczego piszę o nim właśnie w Campingu.