Seriale

“Marianne”, przez nią w nocy polucja [RECENZJA]

Kuba Stolarz

Francuski horror odcina się od mainstreamowego kina grozy tak grubą krechą, jak tylko się da. Podczas gdy Amerykanie starają się przestraszyć widza ponurymi zdjęciami, gargulcami oraz głośnymi walnięciami w szafkę, tak Francuzi celują w podskórne wywołanie wstrętu, dyskomfort i obraz porzucenia człowieczeństwa na rzecz kierowania się najpodlejszymi instynktami. Martyrs, Najście, Frontière(s) – najlepsze przykłady Nowej Francuskiej Ekstremy – nie patyczkowały się z odbiorcą, wrzucając go w świat totalnego zezwierzęcenia, nomen omen ekstremalnej brutalności oraz braku ograniczeń w wyrządzaniu sobie cierpienia. I nawet jeśli zdarzyło się odstępstwo od reguły – horrorek-potworek, który próbował odtworzyć hollywoodzkie standardy – wtapiał się w tłum podobnych straszaków, przez co dzisiaj nikt już o nim nie pamięta. 

Wspominam o Ekstremie, bo recenzowana tutaj Marianne usiłuje pogodzić ze sobą te dwa obozy, połączyć w jedno szybkie jumpscare’y oraz autentyczną niewygodę. Udaje jej się to połowicznie. To całkiem niezła próba spojenia baśniowego klimatu ze skandynawskim kryminałem, ale i rozciągnięty do granic możliwości dom strachów i upiorów, w którym amerykańskie potwory z szafy są dla twórców ważniejsze od opowiedzenia ciekawej, skondensowanej historii.


Zobacz również: “Godzina oczyszczenia”, czyli Diabeł też potrzebuje atencji [RECENZJA]

Emma Larsimon, promująca obecnie ostatnią część swojej serii horrorów o Lizzie Larck, zostaje poinformowana przez znajomą z dzieciństwa, że powołany przez nią do życia czarci pomiot Marianne istnieje naprawdę. Zmuszona okolicznościami wyrusza do rodzinnego Elden, by nie tyle zmierzyć się z demonem, co bardziej z demonami przeszłości. Dla spokojnego sumienia odwiedza rodziców, wpada do przyjaciół, sprawdza czy znajoma nie kłamała. Niestety nie. Przebywająca w ciele starszej pani Daugeron jędza nie chce, żeby Emma przestała pisać książki, w których Lizzie walczy z Marianne. A że to diabeł wcielony, na prośbach nie poprzestanie. Pisarka musi zostać w miasteczku na dłużej, co skończy się wieloma konfliktami, otarciami, siniakami oraz brutalnymi zgonami.

Twórcy sprawnie łączą ze sobą historię o rozpuszczonej gówniarze z atmosferą z najokrutniejszych wierzeń ludowych. Emma nie jest zbyt ogarnięta życiowo – lubi dobrze popić, pobawić się na mieście, mając przy tym gdzieś wszystkich dookoła. Jako że ten rebeliancki tryb życia musi kiedyś doprowadzić do jakichś konsekwencji, mamy znakomity pretekst do wypróbowania na niej zarówno komediowych, jak i dramatycznych motywów. Humor to zgrabnie opanowany cringe, opierający się najczęściej na tym, że kobieta coś palnie albo zachowa się niewłaściwie przez swoje gadulstwo, buńczuczność i skłonność do bycia wiecznie pijaną. Dramat natomiast to obowiązkowe rozliczenie się z przeszłością, wywołane przez uwięzienie przez wiedźmę w miasteczku. Powieściopisarka nie ma wyjścia – trafia co jakiś czas na dawnych znajomych, których kiedyś porzuciła, i zdaje sobie powoli sprawę z tego, że połowa dzisiejszych problemów rozwiązałaby się sama, gdyby pomyślałaby chociaż chwilę o innych.

Na polu rozterek emocjonalnych Marianne radzi sobie bardzo dobrze. Pierwsze trzy odcinki stoją nie tyle grozą, co świetnie budowanymi relacjami (dopiero z nich kiełkuje potem groza). Najpiękniejsze chwile serialu to sundance’owa życióweczka – Emma spotykająca się z bliskimi i spędzająca z nimi miło czas, bo taka okazja może się już prędko/nigdy nie zdarzyć. A im dalej w las, tym więcej faktów na temat ich życia się dowiadujemy, przez co jeszcze bardziej ich rozumiemy. Twórcy odważyli się nawet poświęcić cały jeden odcinek na ten etap w ich życiu, kiedy byli jeszcze nastolatkami. Znacząco tym rozbudowują ich backstory i uderzają przy tym w przyjemny klimat rodem z Gęsiej skórki, gdyby tylko była puszczana po 22.


Zobacz również: “Koko-di Koko-da”, czyli dzieci i traumy głosu nie mają [RECENZJA]

Nie oznacza to, że horror zostaje całkowicie zepchnięty na dalszy plan. Tu wkracza full groteska, wciągająca i przerażająca. Jako że Marianne opanowała ciało starszej pani, dostajemy sztandarowy przykład produkcji spod gatunku “babciasploitation”, ale dzięki temu, że Mireille Herbstmeyer fantastycznie czuje swoją postać, przez moment nie pomyślicie, jakie to oklepane. Pani Daugeron pięknie się wpisuje w schemat babć z sąsiedztwa, które patrzą groźnie spode łba, szczerzą malowniczo zęby i mówią o tym, że śmierć śmierć śmierć, a jednocześnie wybija się ponad przeciętność, serwując jeden z najbardziej przerażających występów aktorskich tego roku. Ilekroć pojawia się na ekranie, momentalnie wywołuje strach, bo wiemy, co potrafi i jak daleko może się posunąć, żeby tylko zmusić Emmę do dalszego pisania – a bywa, że dojdzie do Francuskiej Ekstremy w wersji light (gore jest mało, ale kiedy już jest, jest sugestywne jak diabli). W dodatku lubi mieszać we łbach swoich ofiar i wywoływać u nich halucynacje, więc niedaleko jej do słynnego Pennywise’a (mimo, że klaun na pewno uciekałby przed nią w podskokach).

Niestety po czwartym odcinku wszystko zaczyna się sypać. Serial traci swoją największą zaletę i zamienia się z samoświadomej zabawy kiczem w męczący festiwal tanich straszaków i przeciągniętych wątków, które mogłyby zająć ze trzy odcinki, a zajmują ich pięć. Bywają mocne momenty, przez które chcesz wiedzieć, jak to się wszystko skończy (scena porodu będzie mi się śnić po nocach), ale nawet one nie sprawiają, że czasem mimowolnie sięga się po komórkę, by poczytać coś o wiele ciekawszego. Nawet kiedy serial ma okazję zakończyć jeden z wątków potężną puentą, rozciąga budowanie napięcia do takiego poziomu, że widz spokojnie zdąży się domyśleć, co się stanie, przez co cały niepokój trafia.

Szczytem wszystkiego był odcinek, w którym ekipa przywołuje Marianne w miejscowej latarni i zostaje potem zaatakowana przez psa/wilka. Pies/wilk goni bohaterów, szybki montaż, biegną w popłochu. Pełna scena, w której jedna dziewczyna chowa się przed zwierzęciem.

Scena się kończy, pies/wilk znowu goni bohaterów, szybki montaż, biegną w popłochu. Pełna scena, w której jeden chłopak rozmawia z zaginionym członkiem rodziny.

Scena się kończy, pies/wilk znowu goni bohaterów, znowu szybki montaż, znowu biegną w popłochu. Pełna scena, w której kobieta konfrontuje się z widmem swojej zmarłej siostry.

Zamiast użyć montażu równoległego (zwłaszcza że bohaterowie spotykają się potem w środku) i skondensować narrację, twórcy rozwlekają ją do maksimum, próbując jakoś wypełnić 50-minutowy metraż i sprawiać wrażenie, że cały czas coś się dzieje. Albo to kwestia odgórnych wytycznych, każących dobić do magicznej liczby ośmiu odcinków, albo wyczerpała się wiara we własne umiejętności (co wcale nie jest domeną tylko tego odcinka).


Zobacz również: 5 rzeczy, za które pokochałem “Mandy”

Najgorzej, gdy naturalistyczna przemoc i kryjąca się w mroku Marianne ustępują miejsca kreskówkowym potworaskom, które wyglądają jak Momo z wywieszonym jęzorem. Zaś sama francuska groteska zbyt często zamienia się w amerykański banał, w którym widz niby podskakuje ze strachu, ale nie czuje jakiegokolwiek dyskomfortu. Cisza, cisza, cisza, BACH!, cisza, cisza, cisza. Nie ma grozy, tylko ciemne kolory i irytujące jumpscare’y, które mają sprawiać wrażenie, że cały czas coś się dzieje. Bardziej się bałem, gdy opętane przez demona osoby stały nieruchomo w ciemnościach i zastępowały swoje źrenice białymi punkcikami, niż wtedy, gdy wyskakiwały przed kamerę przy akompaniamencie głośnych horrorowych skrzypiec.

Mimo wszystko, nie bawiłem się na tym serialu źle. Nie poleciłbym go na halloweenową noc przez jego przeciągniętą długość, wolałbym sześć odcinków zamiast ośmiu. Choć czasem przegina z tempem, potrafi dać solidnego stracha i zachwycić świetnie wykreowanym klimatem rodem z baśni braci Grimm oraz najciekawszych skandynawskich kryminałów. Czekam na drugi sezon. Zwłaszcza że serial kończy się całkiem niezłym twistem, który zapowiada jeszcze większą jazdę gatunkową niż w jedynce.

A pani Daugeron zawsze dotrzymuje obietnic.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.