Recenzje

“Praziomek” – Kukiełki kontra rewolucja przemysłowa [RECENZJA]

Kuba Stolarz

Laika to dość ciekawy przypadek jeśli chodzi o rynek studiów tworzących kreskówki. Nie licząc Aardman Animations, jest to obecnie jedyna firma zajmująca się animacją poklatkową, która zdążyła już na tyle wyrobić sobie charakterystyczny styl swoich produkcji, że nie sposób pomylić ich filmów z żadnymi innymi – stała się marką samą w sobie. Od rewelacyjnej Koraliny przez Pudłaki aż po obsypane pochwałami Kubo i dwie strony Laika wytycza własną ścieżkę w stercie pikseli, kabli i polygonów Krainy Snów – olewając zasadę, że im więcej komputera, tym mniej roboty/wydawania kasy i więcej czasu, co jakiś czas wychodzą ze swojej nory, żeby pokazać światu, że stop-motion is still a thing, a wszyscy mogą pocałować ich w nos.

Zresztą nie jest to teza wyssana z palca, bo to jedyna tak namacalna (prawie że porównywalna z filmami aktorskimi) forma animacji, w której w grę wchodzi rzeczywista zabawa obiektywem, a nie przesuwanie parametrów w 3ds Maksie. Jedyna, bo: po pierwsze, powoli wymierająca, a po drugie: nieszczególnie popularna, głównie przez swoją czasochłonność, kosztowność i ostatnimi laty kiepską spłacalność (zeszłoroczny Jaskiniowiec Aardmana ledwo zgarnął 53 miliony dolarów przy budżecie 50 milionów, zaś Kubo i dwie struny zarobiło 75,5 miliona $, kosztując przy tym 60 baniek). I tu robi się ciekawie, bo na scenę wchodzi cały na biało Praziomek – jakby personifikacja obecnego stanu Laiki.

Zobacz również: “Cała prawda o Szekspirze”, czyli nagi, stetryczały i nudny William [RECENZJA]

Rozgrywający się w czasach rewolucji przemysłowej najnowszy projekt tegoż studia opowiada o Sasquatchu, który prosi obeznanego w znajdowaniu (hehe) fantastycznych zwierząt podróżnika, Lionela Frosta, żeby pomógł mu w odnalezieniu jego himalajskich kuzynów – Yeti. A prosi go, ponieważ stwór dość już ma samotnego siedzenia w jaskini, łażenia po raz enty po tych samych lasach i tego, że drzew po których sobie hasa, jest z dnia na dzień coraz mniej. (Chwila moment, jeden z ostatnich przedstawicieli swojego gatunku musi się zmierzyć ze skutkami industrializacji i odchodzenia do lamusa przestarzałych rozwiązań? Z czym mi się to kojarzy, hmmm?). Co gorsza – jedyną wskazówkę co do lokalizacji Krzysztofów Stelmaszyków z Potworów i spółki posiada była dziewczyna Lionela, Adelina, z którą nie ma obecnie dobrych stosunków, a do tego na chłopaków zostaje nasłany płatny zabójca. Proste, łatwe i boleśnie infantylne.

Praziomek

Praziomek bowiem to niestety najbanalniejsza opowieść, jaką Laika kiedykolwiek opowiedziała. Nie czuję się dobrze z rozrywaniem na części historii dla dzieci, ale cholera jasna, jaki ten film jest pod praktycznie każdym względem przeciętny – nie mam pojęcia, czy było to spowodowane tym, że Laika postanowiła dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców, ale cokolwiek by to nie było, poskutkowało to tym, że stworzyła najbezpieczniejszą fabułę ze wszystkich swoich filmów. Brak tu postaci, której design czy zachowanie ujęłoby nas za serducho/gardło (Koralina). Brak tu fabuły, która mimo swojej schematyczności potrafiłaby nas zachwycić niczym najlepsze bajki na dobranoc (Kubo i dwie struny). Bo wszystko, co można powiedzieć o tym filmie, sprowadza się do tego, że jest… po prostu spoko.

Zobacz również: “W rytmie Kuby”, czyli misja uJAZZowienia kraju Castro [RECENZJA]

Animację można nawet porównać do takiego gorszego odcinka “Kaczych opowieści”, który został rozciągnięty do długości pełnometrażowego filmu – Lionel Frost to Sknerus McKwacz, Adelina to jego stara znajoma, a wysłany na rzeź płatny zabójca to skondensowani do jednej osoby i bardziej brutalni Bracia Be. Sknerus odnajduje Wielką Stopę i dowiaduje się, że miejscem ich pobytu są nie tyle Himalaje, co słynne Shangri-La. Porównanie wbrew pozorom wcale nie jest takie głupie, bo zarówno Praziomka, jak i DuckTales cechuje chęć połączenia kreskówki z vibe’em feelgoodowym Indiany Jonesa i innych najsłynniejszych opowieści przygodowych – starożytne cywilizacje, duch przygody, wyruszanie w nieznane rejony, odkrywanie tego, czego nikt wcześniej nie odnalazł, mity, baśnie i fantastyczne stworzenia. Poszukiwanie Wielkiej Stopy, bitka w saloonie, mapy, strzelaniny, rejsy statkiem, przechadzki indyjskimi lasami? Toż to wannabe Przygody Tintina, tylko że przeniesione o dwa wieki wstecz!

Główny bohater zachowuje się zresztą jak ktoś, kto naczytał się w dzieciństwie legend o istotach typu potwór z Loch Ness o jeden raz za dużo – Lionel to człowiek szarmancki, dystyngowany, elegancko ubrany, zawsze przynoszący termos z angielską herbatą na wyprawę, ale niestety także zadufany w sobie i straszliwie pierdołowaty w relacjach międzyludzkich przez swoje ciągłe bujanie w obłokach. Zadufany, ponieważ nie robi tego, by rzeczywiście pomóc stworzeniu, tylko żeby się dostać do klubu podróżników rządzonego przez typa, którego teoria Darwina brzydzi w tym samym stopniu, co sufrażystki, telefony i elektryczność. Koleś nie pozwala Lionelowi na ekspedycję także dlatego, że podobno człowiek nie pochodzi od małpy, tylko od człowieka. To ten rodzaj homo sapiens, nie przegadasz.

Zobacz również: „Tranzyt”, czyli wojna i tęsknota we współczesnej Francji [RECENZJA]

Problem w tym, że Praziomek nie robi z poruszanymi przez siebie tematami nic ciekawego. Ani nie czuć tu żadnego ducha przygody, ani nie sposób się zachwycać pokazywanymi czasami rewolucji przemysłowej, ani nie czuć tego, że ta wyprawa niesie za sobą jakieś konkretne znaczenie – misja odzyskania rodzinnych więzów wybrzmiewa dopiero w finale, ostatecznie wszystko gładko się odkręca, zagrożenia w ogóle nie czuć, wrzucamy na koniec obowiązkowy morał, wychodzimy z opresji, super, możecie się rozejść do domów.

Ba, nawet postaci nie robią nic, co miałoby sprawić, że zainteresujemy się ich losami – Lionel jest bezwstydnym dupkiem, Adelina sobie jest, zaś Sasquatch o imieniu Zuzia zostaje sprowadzony do roli bezpłciowego comic reliefa, którego mamy polubić tylko dlatego, że jest włochaty i milutki. Fabuła jest tak przewidywalna i nużąca, że na moim seansie dzieciaki wolały sobie chodzić po sali, niż przejmować się filmem, zaś w warstwie wizualnej nie ma tego szaleństwa, który cechowały poprzednie produkcje Laiki.

Praziomek

I nie, nie oczekuję od każdego filmu bycia arcydziełem i czymś, co miałoby mi z automatu odjąć mowę z wrażenia, bo czasem super jest obejrzeć produkcję, która jest po prostu fajna – dająca sympatycznych bohaterów, rozśmieszająca zabawnymi dowcipami i zapewniająca na najbliższe dwie godziny przyjemniuchną rozrywkę. Takie produkcje bywają zresztą chwilami najlepszą propozycją na spędzenie chillowego wieczoru z bliskimi, bo nie wymagają od widza wyjątkowej uwagi i mają najzwyczajniej w świecie spoko wyglądać i brzmieć. Mają stanowić idealny przykład powiedzenia: “Tylko tyle i aż tyle”.

Zobacz również: “Terapia” – Niemiecki thriller w Sudetach [RECENZJA]

Niestety Praziomek po prostu sobie jest. Ani nie zachwyca, ani nie rozśmiesza, ani nie wciąga. Owszem, przyjemnie się to ogląda i fenomenalnie wygląda (chylę czoła przed scenografami, mistrzostwo świata), ale to coś, co w przypadku Laiki jest już standardem, a przez to nie zaskakuje niczym. Można obczaić, ale po co? Nie warto jednakże tracić nadziei, bo znając to studio, jego następny projekt może się okazać prawdziwym strzałem w dziesiątkę. A nie da się przez cały czas trafiać w sam środeczek, prawda? Żeby życie miało smaczek, raz Dwie struny, raz Pudłaczek, jak to mówią. Czy jakoś tak.

P.S. Wam natomiast radzę poczekać na premierę Praziomka na rynku domowym – tryhardowy polski dubbing zabija każdy żart (na czele z Piotrem Adamczykiem, który stara się uśmieszniać każdą swoją wypowiedź), zaś udźwiękowienie głosów postaci sprawia, że czujemy się, jakbyśmy słuchali audiobooka, aniżeli oglądali film kinowy. Seans z napisami okaże się lepszą propozycją, nawet jeśli będziecie musieli na niego dłużej poczekać.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.