Recenzje

“BlacKkKlansman” – nowy Spike Lee prosto z Cannes – Recenzja

Wiktor Małolepszy
kadr z filmu BlacKKKlansman

Reputacja Spike’a Lee w ostatnich latach znacząco ucierpiała. Mający na swoim koncie zarówno wybitne dramaty społeczne („Rób, co należy”) i monumentalne biografie najbardziej wpływowych ludzi XX wieku (Malcolm X, Bad 25), ale też kompletne niewypały komercyjne i artystyczne (Ona mnie nienawidzi, Oldboy) reżyser długo i intensywnie pracował nad powrotem do ekstraklasy Hollywood. Czy nagrodzenie jego nowego filmu w konkursie głównym w Cannes oznacza spełnienie tych ambicji czy może Jury, na czele z Cate Blanchett, przyznało BlacKKKlansman Grand Prix, motywując się czysto politycznymi pobudkami?

Tytułowym BlacKKKlansmanem staje się, grany przez charyzmatycznego Johna Davida Washingtona, młody gliniarz Ron Stallworth. W kreacji jego otoczenia Spike Lee z wielką chęcią sięga ku kliszom kina policyjnego – mamy lata 70., facet jest ambitny, czuje, że nie spełnia się w robocie w archiwum i pragnie, żeby szef przydzielił go od razu do sekcji śledczej. Jako że jest pierwszym ciemnoskórym gliniarzem w mieście, Ron musi najpierw okazać spokój i opanowanie, co nie będzie łatwe, bo nieustannie spotyka się z rasizmem w miejscu pracy, czasem nieświadomym, a czasem wrednym i ukierunkowanym bezpośrednio na niego. Dostaje jednak swoją szansę – udaje się jako szpieg na spotkanie studenckiej afroamerykańskiej młodzieży, na którym przemowę wygłasza jeden z byłych członków Czarnych Panter. Poznaje tam też młodą aktywistkę Patricie (w tej roli Laura Harrier) i bierze udział w wymianie poglądów na temat struktury rasowej w amerykańskim społeczeństwie.

BlacKKKlansman
Kadr z filmu BlacKKKlansman

Momentem kluczowym dla kariery Rona staje się zupełnie losowe natrafienie w gazecie na ogłoszenie o naborze do Ku Klux Klanu. W przypływie ekscytacji zgłasza swoją kandydaturę i wyraża chęć spotkania się z członkami „Organizacji”. Wraz z Filipem Zimmermanem, granym przez niezawodnego Adama Drivera oraz Jimmym, w którego wcielił się Michael Buscemi, tworzą postać Rona Stallwortha – podczas spotkań przybierającego ciało Drivera, a przez telefon mówiącego głosem Washingtona, rasisty i rozpoczynają ambitny projekt infiltracji lokalnego oddziału KKK. Z czasem ich śledztwo nabiera iście ogólnokrajowego zasięgu – dowiaduje się o nim Federalne Biuro Śledcze. Okazuje się, że „Organizacja”, mimo swoich niewielkich rozmiarów, ma wielkie ambicje. Powstrzymanie ich planów nabiera dla Rona osobistego wymiaru.

Spike Lee na szczęście nie ma ambicji stworzenia z opartej na faktach historii Rona Stallwortha kryminału lub kina sensacyjnego. Większość seansu utrzymana jest w humorystycznym nastroju wynikającym z niedorzeczności całej sytuacji. Niejednokrotnie Spike Lee używa motywu Rona wykrzykującego z komicznym akcentem rasistowskie, antysemickie i homofobiczne obelgi. Washington spisuje się w tej roli znakomicie, ma naturalny luz i wyczucie. Postać, w którą się wciela nie należy do najbardziej skomplikowanych – Lee nie zadaje sobie trudu dobudowania Ronowi jakiegoś tła, poza wtrąceniem, że jego ojciec był w wojsku i wychował go na porządnego człowieka. Jego rozterki ograniczają się do szukania statusu quo między walką o swoją godność jako Afroamerykanina, a bronieniem statusu policjanta-obrońcy prawa, na który negatywnie wpływa działalność jego kolegów. Podobnie sprawa wygląda z postacią Adama Drivera – mimo swojego świetnego warsztatu komediowego, widocznego w wielu scenach zabaw członków Klanu, tak naprawdę jest postacią niezbyt interesującą i bez większych dylematów życiowych.

Ciekawiej wypadają główni członkowie KKK – każdemu z nich Lee nadaje własną, unikalną osobowość. Do najciekawszych należą Walter – szef Klanu, spokojny, inteligentny facet, który po prostu chce rozwoju Organizacji i traktuje ją jako hobby; dzban Ivanhoe, który na spotkania chodzi głównie po to, żeby się nachlać i pożartować oraz grany przez Tophera Grace’a David Duke, czyli lekko flegmatyczny, ale dostojny i wpływowy lider – człowiek, który traktuje „Organizację” jako ideę.

Najciekawiej wypada jednak Felix, grany przez Jaspera Pääkkönena, który jest kompletnym radykałem. Rasizm i antysemityzm stanowią dla niego styl życia oraz kamień węgielny, na którym zbudował swoje małżeństwo z Connie. Niezwykle podejrzliwy i porywczy ma od samego początku rezerwy do „Rona” i w każdej możliwej sytuacji doszukuje się w nim jego żydowskiego pochodzenia – czy to prowokując go, opowiadając swoje teorie na temat Holokaustu, czy też zmuszając go, żeby pokazał swojego penisa. Pääkkönen bawi się swoją rolą – nieustannie moduluje głos, z jego oczu błyska szaleństwo i ekstaza podczas rasistowskich wiązanek – i to on jest najciekawszą postacią całego filmu, co, zważając na zaangażowaną społecznie przeszłość Spike’a Lee, okazuje się dla widza bardzo odświeżające.

BlacKKKlansman
kadr z filmu BlacKKKlansman

I to właśnie te ambicje stworzenia komentarza politycznego stają się głównym problemem Blackkklansmana. Spike Lee nieustannie nawiązuje do obecnej sytuacji w USA – momentami bez żadnej subtelności, co wypada bardzo nieprzekonująco w filmie często posiłkującym się kliszami i używającym groteskowych portretów bohaterów. Pokazuje utarte portrety rasizmu, w swoim komentarzu opiera się na zszokowaniu widza i wbiciu mu do głowy swojej racji, co nikogo raczej nie przekona. Społecznie zaangażowana część wygląda tak, jakby była wycięta z zupełnie innej produkcji. Widać w niej kunszt Lee jako dokumentalisty, ale też jego nieudolność w tworzeniu unikalnego, świeżego przekazu.

Zobacz również: “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” – Recenzja

Blackkklansman jest filmem przyjemnym, przyswajalnym i zapewniającym dobrą rozrywkę. Niestety, bardzo cierpi przez wydumane ambicje swojego twórcy, pokazując, jak bardzo zmieniło się adresowanie problemów rasowych we współczesnym kinie. Zamiast czerpać inspirację z takich obrazów, jak Uciekaj!, lub Atlanta – oferujących nietypowy, oryginalny komentarz na temat kwestii bolących dzisiejsze amerykańskie społeczeństwo, Spike Lee woli zalać widza obrazami, które może i zostaną w jego głowie, ale na pewno nie sprowokują go do żadnej refleksji.

Ocena

7 / 10
Recenzje

“Zgliszcza” – słoweńska Synekdocha? – Recenzja

Bartłomiej Rusek

Osiągający sukcesy reżyser teatralny zaczyna pracować nad kolejną sztuką, odgrywaną tym razem w plenerze. Planuje do niej zaangażować osoby ze swojego otoczenia, a cały spektakl ma być podsumowaniem jego dotychczasowych sukcesów. Taki opis od razu przynosi na myśl dzieło, którego seans w pewien sposób bardzo wpłynął zarówno bezpośrednio na mnie, jak i na mój sposób postrzegania pewnych rzeczy. Teraz jednak mowa nie o dziele Charliego Kaufmana, a o słoweńskim filmie Janeza Burgera – Zgliszcza – z 2004 roku.

Rusevine

Zgliszcza, gdyż tak brzmi polski tytuł filmu, zdobyły nagrody we wszystkich jedenastu kategoriach, do których były nominowane w 2004 roku na Festivalu Slovenskega Filma. Przedstawiona tam historia, momentami bardzo przypomina wydaną zaledwie cztery lata później Synekdochę, Nowy Jork Charliego Kaufmana. Odtwórca głównej roli, Darko Rundek, znakomicie się sprawuje w roli rozdartego w swoich uczuciach reżysera, który jest gotowy na poświęcenia, aby tylko jego sztuka była jak najlepsza. Widać to po obsadzie – główną rolę żeńską ma zagrać jego żona, przy czym głównym aktorem jest jego najlepszy przyjaciel Gregor (Matjaž Tribušon). Tymczasem, reżyserujący spektakl Herman doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wspomniana wcześniej dwójka darzy się większym uczuciem. Wciąż jednak, mocno przy tym sfrustrowany, chce doprowadzić sztukę do realizacji.

Tytułowe Zgliszcza, to nazwa islandzkiej sztuki, której reżyserem ma być właśnie Herman. Oznacza to jednak coś więcej – można je uznać za pewnego rodzaju epitafium. O ile nie dotyczy to jego kariery, która się prężnie rozwija, a on sam zyskuje sławę i szacunek, o tyle z łatwością można tę nazwę dopasować do jego życia prywatnego, które tworzona przez niego sztuka stopniowo wyniszcza.

Rusevine2

Motywem przewodnim filmu, dobrze ukrytym za akcją, która toczy się w dużej mierze w teatrze, jest miłość. To, co jest w tym niezwykłym uczuciu prawdziwe, a co sztuczne. Przedstawione są jej różne motywy i rodzaje. W krótkim opisie filmu na słoweńskim serwisie Kolosej pojawiło się określenie, że Zgliszcza Janeza Burgera to film o ludziach, którzy chcą kochać, ale nie potrafią. Sam lepiej nie byłbym w stanie tego sformułować. Mimo pojawiających się w niektórych momentach nielicznych elementów komediowych, film ten przede wszystkim dramat. Dramat ludzi, których nieokiełznane emocje ukazują się w najmniej odpowiednich momentach, przy czym są one wygaszane wtedy, kiedy powinny wyjść na jaw. Jest to smutna, pełna pesymizmu opowieść o relacjach niszczących ludzi, którzy pozornie się rozumieją i którym na sobie wzajemnie zależy.

Zobacz również: Klasyka z Filmawką

Tym samym, jest to chyba jeden z najlepszych, widzianych dotychczas przeze mnie filmów, które zostały wyprodukowane właśnie w Słowenii. O ile tamtejsze kino słynie z filmów pesymistycznych, często naruszających różnego rodzaju tabu, tak czegoś takiego jak Zgliszcza dawno nie widziałem. Fakt, Janezowi Burgerowi daleko do dzieła Charliego Kaufmanna, a Darko Rundek to nie Philip Seymour Hoffman, ale pojawiające się w pierwszym akapicie porównanie obu filmów jest jak najbardziej na miejscu. Janez Burger w (moim zdaniem) najlepszym ze swoich filmów kontynuuje falę słoweńskiego kina egzystencjalnego obrazem dorównującym słynnemu reżyserskiemu debiutowi Jana Cvitkoviča, jakim był film Chleb i Mleko z 2001 roku.

Ocena

7.5 / 10
Recenzje

“451° Fahrenheita” – Recenzja

Michał Piechowski
Materiały Prasowe filmu “Fahrenheit 451” – HBO

Trudno momentami nie odnosić wrażenia, jakoby zdanie twierdzące, że w kinie wszystko już było, jest prawdziwe. HBO bynajmniej nie próbuje nas odwodzić od tej natrętnej myśli i w swoim najnowszym oryginalnym projekcie stawia na sprawdzoną historię i przenosi na ekran klasyczną już dystopię autorstwa Raya Bradbury’ego o tym samym tytule, tworząc ekranizację na miarę naszych czasów, czyli: uwspółcześnioną, rozwiniętą i spłyconą jednocześnie.

Pomysł wyjściowy pozostaje niezmieniony. Oto bliżej nieokreślona przyszłość, w której zabronione jest czytanie (prawie wszystkich) książek, a strażacy, którzy stanowią tutaj połączenie policjantów, antyterrorystów i najpopularniejszych celebrytów, zajmują się ich paleniem oraz tropieniem i aresztowaniem ludzi, którzy je posiadają. Ramin Bahrani, reżyser projektu, nie ogranicza się tylko do pomysłów Bradbury’ego i w wykreowanej przez niego wizji świata przedstawionego i rutyny pojedynczych jednostek widać także echa twórczości innych pisarzy, z Orwellem i Huxleyem na czele, dzięki czemu całość kładzie akcenty na inne aspekty wizji palenia książek. Wspominana już sława strażaków i niemalże czczenie ich przez społeczeństwo, które “uczestniczy” w każdej akcji dzięki wszechobecnym kamerom, nakręca spiralę nienawiści skierowaną przeciwko niedobitkom inteligencji, media fałszują w swoich przekazach obraz rzeczywistości, w każdym mieszkaniu znajduje się inwigilująca każdy aspekt życia domowników sztuczna inteligencja, a na domiar złego wszyscy zobligowani są do zażywania odurzających środków, które skutecznie wymazują z pamięci niewygodne dla władzy wspomnienia. Nie brakuje też prób wykorzystania tej historii do skomentowania naszego społeczeństwa, czyli chociażby wszechobecnego substytutu nowomowy, jakim są tutaj emotikony.

Niestety potraktowanie wszystkich mieszkańców tego totalitarnego państwa jako bohatera zbiorowego ma także swoje wady. Podczas całego seansu w jakikolwiek sposób zarysowane zostają sylwetki dokładnie trzech osób, przez co niemożliwe staje się wykorzystanie defektów w relacjach międzyludzkich do ukazania postępującej degrengolady społeczeństwa. Siłą powieści było ukazanie w tle rozpadu podstawowej grupy społecznej, jaką jest rodzina – tutaj nie ma nawet prób stworzenia drugiego planu, który mógłby głównych bohaterów skonfrontować z jakimś innym problemem niż książki.

Materiały Prasowe filmu “Fahrenheit 451” – HBO

Inną kwestią jest wizualna realizacja znajdujących się w scenariuszu wizji i tutaj znowu twórcy nie wywiązują się idealnie ze swojego zadania, ponieważ mimo wcale nie najmniejszego budżetu i prawdopodobnie jak najszczerszych chęci wykreowany świat jest wtórny i po prostu nudny. Jest ciemno, jest tłoczno, są wysokie budynki, wszechobecne reklamy, a całość podsumowuje bezpłciowa muzyka, której brzmienie, na jeszcze gorsze, zmienia tylko wtedy, kiedy pokazywane na ekranie sceny w swoim założeniu mają skłaniać do refleksji i/lub pochylenia się na chwilę przed recytowanymi właśnie, oderwanymi od rzeczywistości fragmentami książek. Strona formalna na dłuższą metę męczy, a oglądane 451° Fahrenheita momentami wydaje się gorsze niż wizja życia w ukazanym w filmie uniwersum.

Jednak w całym tym zgiełku i tak najważniejsza jest historia jednego ze strażaków, Guya Montaga (zaledwie poprawny Michael B. Jordan), który zaczyna kwestionować wykonywaną przez siebie pracę i dzięki znajomości z członkinią organizacji starającej się uchronić dorobek wszelakich pisarzy od zapomnienia dojrzewa do próby buntu przeciwko systemowi. W opozycji do niego staje szef straży pożarnej (świetny, ale grający samego siebie Michael Shannon), który spełnia w życiu Montaga rolę zarówno przybranego ojca, jak i najlepszego przyjaciela. Boli trochę powierzchowność tego konfliktu, bo w skrajnie różnych postawach reprezentowanych przez obu panów brakuje jakiejkolwiek szarości i odejścia od po prostu przedstawienia głównej problematyki utworu na przykładzie konfrontacji dwóch strażaków. Dlatego o wiele lepiej prezentują się wewnętrzne rozterki poszczególnych bohaterów i to, co z nich wynika. Postać grana przez Shannona, mimo sprzeczności i targających nim wątpliwości jest modelowym przykładem jednostki oddanej sprawie i wierzącej w niszczycielską siłę słowa pisanego. W jednej ze scen czyta on głównemu bohaterowi urywek jednej z rozmów Raskolnikowa i Porfirego, a ekspresja i zaangażowanie z jakim reaguje na te zupełnie oderwane od wydźwięku całości utworu Dostojewskiego słowa idealnie podsumowują jego zjadające swój własny ogon podejście.

Akcja się rozwija, poznajemy ruch oporu, a całość skręca w niesamowicie nieadekwatną stronę. Mesjanizmu tu tyle, że Adam Mickiewicz byłby dumny, pobieżnie rozwinięty wątek miłosny mógłby równie dobrze w ogóle nie istnieć, motywacje buntowników i podjęte przez nich decyzje pozostają chaotyczne, a rozwiązanie akcji przywodzi na myśl podejrzenie, że reżyser założył się z kimś o czas trwania filmu i koniecznie musiał zamknąć go w stu minutach. Całość okraszona jest rozwijającymi się wraz z fabułą retrospekcjami dotyczącymi ojca Montaga, z których nie wynika nic, co i tak nie było już jasne.

Materiały prasowe filmu “Fahrenheit 451” – HBO

Jako że jest już to druga w historii ekranizacja tej powieści, trudno uniknąć nasuwających się myśli o szukaniu skojarzeń z powstałą w 1966 roku wersją wyreżyserowaną przez Françoisa Truffauta. Dużo ich na szczęście nie ma i śmiało można powiedzieć, że obie wersje uzupełniają się wzajemnie i adaptują tekst źródłowy na dwa różne sposoby. Ciekawe jest to, jak bardzo różni się podejście do elementów science-fiction w obu wersjach. W tej brytyjskiej prawie w ogóle z tego zrezygnowano, postawiono na osadzenie akcji w czasach współczesnych z zaledwie pojedynczymi elementami odbiegającymi od technologicznych standardów obowiązujących w latach sześćdziesiątych, zaś amerykańska aż kipi od futurystycznych rozwiązań należących do prawdopodobnie dość bliskiej już przyszłości w stylu: wspomnianej już sztucznej inteligencji zarządzającej każdym domem czy wielkich wyświetlaczy zajmujących całe ściany. Po raz kolejny potwierdza się, że im bliżej do przewidywanego postępu, tym naturalniej on wygląda i lepiej komponuje się z resztą, ponieważ te drobiazgi z przyszłości są jednym z mocniejszych punktów formalnej strony tego widowiska.

Dużo tutaj do chwalenia, ale jest też na co narzekać, dlatego w ogólnym rozrachunku 451° Fahrenheita jest produkcją nierówną i niesatysfakcjonującą. Szeroka wizja traci na niedostatecznym rozwinięciu, a strona techniczna i gra aktorska giną w morzu poprawnej przeciętności. Jeżeli doczekamy kiedyś świata, w którym książki będą palone,  takie jak ta ekranizacje nie będą odpowiednią alternatywą.

Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Chinatown”

Maksymilian Majchrzak

Można się spierać, który z polskich twórców najbardziej zasłużył na miano naszej wizytówki za granicą. Część fanów kina wskazałaby Andrzeja Wajdę, miłośnicy nowszych produkcji Pawła Pawlikowskiego albo Wojciecha Smarzowskiego, ale co do tego, który z naszych reżyserów jest na zachodzie najbardziej znany zgodziliby się chyba wszyscy – jest to z pewnością Roman Polański. Choć urodził się we Francji w mocno kosmopolitycznej rodzinie, a z Polski wyjechał po nakręceniu Noża w wodzie na początku lat 60. to jednak związków Polańskiego z naszym krajem nie sposób zanegować. To tutaj spędził znaczną większość dzieciństwa, studiował, ukształtował się jako filmowiec i zdobył pozycję w branży pozwalającą na zrobienie międzynarodowej kariery. Jego twórczość zamiast typowego w przypadku polskich reżyserów skupiania się na diagnozie własnego narodu i adaptacji wielkich dzieł rodzimej literatury jest prawdziwie światowa, poruszająca uniwersalne problemy i mocno zakorzeniona w zachodnim (czy to francuskim, czy amerykańskim) kontekście kulturowym.

Jednym z kluczowych dzieł, które zapewniły Polańskiemu renomę hollywoodzkiego mistrza, obok Dziecka Rosemary było właśnie Chinatown. Był to też ostatni film reżysera nakręcony w USA, bo z uwagi na wybuchły kilka lat później skandal z Samanthą Geimer (który jak wszyscy wiemy, ciągnie się za nim do dziś) musiał opuścić ten kraj pod koniec lat 70. Niezwykły sukces komercyjny tego klasyka gatunku neo-noir  przełożył się na 11 nominacji do Oscara (konkurencyjny Ojciec Chrzestny II wygrał jednak we wszystkich najważniejszych kategoriach), cztery Złote Globy oraz liczne miejsca w rankingach najlepszych filmów wszechczasów (jak chociażby drugie miejsce w Top 10 Mystery Films American Film Institute). Polański stał się celebrytą, a Jack Nicholson awansował do wagi ciężkiej hollywoodzkich gwiazdorów, której nie opuścił już aż do emerytury.

Co więc sprawia, że Chinatown jest tak wybitnym dziełem? Po pierwsze odniesienie do tradycji filmów noir, czyli nurtu kryminalno-egzystencjalnego, święcącego triumfy w Hollywood od początku lat 40. do połowy następnej dekady. Sokół Maltański, Podwójne ubezpieczenie czy Trzeci Człowiek to tylko niektóre z licznych klasyków tego gatunku. W tym gatunku mamy prawie zawsze tajemniczą zagadkę, przegniły upadkiem moralności świat, w którym doskonale czują się wszelcy przestępcy, wycofanego, na pozór cynicznego detektywa protagonistę (stereotypem tej postaci jest Humphrey Bogart) i zwodzącą go na wiele możliwych sposobów femme fatale. Wszystko to w doskonały sposób parafrazuje i usprawnia film Polańskiego. Mamy tutaj fenomenalną stylizację na epokę późnych lat 30. w Los Angeles, niezwykle zawiły scenariusz Roberta Towne’a i intrygę z licznymi plot twistami oraz niepowtarzalny klimat moralnego rozkładu wysokich kręgów władzy i obojętności wobec tego przekupionych, już od dawna zrezygnowanych stróżów prawa. Jack Nicholson błyszczy w ikonicznej roli J.J. Gittesa, którego wizerunek w kapeluszu i z opatrunkiem na nosie (który rozcina mu w filmie zbir grany przez samego Polańskiego) stał się już ikoną popkultury, a niewiele ustępuje mu Faye Dunaway jako Evelyn Mulwray, jedna z lepszych femme fatale jakie widziały czarne kryminały. Jeśli dodać do tego fakt, że Noah Crossa, jej demonicznego ojca i orkiestratora całego zepsucia trawiącego Los Angeles gra John Huston, czyli reżyser innego klasyka gatunku Sokoła Maltańskiego to mamy tutaj do czynienia z niezwykłym hołdem dla noirowej konwencji.

Przyjrzyjmy się jednak tej intrydze, bo maestria jej skomplikowania sprawia, że nie sposób jej chyba do końca zrozumieć przy pierwszym seansie filmu. “Fejkowa” Evelyn Mulwray wynajmująca Gittesa, główne śledztwo, które kończy się szybko śmiercią Hollisa Mulwraya, wreszcie wątek miejskich wodociągów (rzecz, która słabo się kojarzy z dobrym potencjałem na kryminał), pensjonariusze domu starców kupujący ziemię w dolinie (ten cudowny żart o Żydach!), sekretna natura relacji pani Mulwray z tajemniczą kobietą i plot twistowa zagrywka z okularami w przydomowej sadzawce. Jak to wszystko połączyć? Pomoże z pewnością kilka seansów i może lektura jakiegoś streszczenia fabuły, choć chyba i tak nie sposób jest dojść ostatecznych rozwiązań wszystkich wątków, bo film Polańskiego pilnie strzeże swoich tajemnic. Nawet jeśli nie nadążamy za intrygą, Chinatown potrafi zahipnotyzować na poziomie pojedynczych scen, do tego cały czas uwodzi wspaniałą muzyką Jerry’ego Goldsmitha.

Oglądając ten film czułem ogromny podziw dla reżysera, jak głęboko udało mu się wsiąknąć w kontekst kulturowy, historyczny (film bazuje na autentycznych kalifornijskich Water Wars, tylko kto o nich dziś pamięta?) i z ogromnym wyczuciem zastosować wszystkie elementy hollywoodzkiej magii. A przecież w USA Polański zaczął mieszkać ledwie kilka lat wcześniej, mimo tego potrafił stworzyć  chyba najbardziej przekonujący i wielowarstwowy portret tamtej epoki w historii kina. Jeśli gdzieś wypada użyć wyświechtanego, plebejskiego określenia “mam ciary”, to właśnie w kontekście finałowej sceny Chinatown. Mało tu mogę o niej napisać, żeby nie spoilerować, ale dźwięk samochodowego klaksonu będący tłem to do jednego z najbardziej legendarnych egzystencjalnych cytatów wbił mi się w pamięć już na zawsze.

Recenzje

“Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” – Recenzja

Andrzej Badek

Z marką Gwiezdnych Wojen byłem związany od dziecka. Nie tylko z filmami, ale również grami, książkami, komiksami. Epickie starcia sił Jasnej i Ciemnej Strony Mocy na przeróżnych planetach położonych w odległej galaktyce rozbudzały dziecięcą wyobraźnię. Dziś, wiele lat później, zasiadłem w sali kinowej, uzbrojony jedynie w IMAX-owe okulary, na seansie drugiego już filmu z tytułem „Gwiezdne wojny – historie”, a czwartego odkąd Disney przejął markę. Tym razem miałem poznać opowieść o młodości Hana Solo, jednej z najbardziej ikonicznych postaci Starej Trylogii; pilota, przemytnika i człowieka, który bez wątpienia strzela pierwszy.

Han Solo: Gwiezdne wojny – historie
kadr z filmu “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”

Han Solo ma dużego pecha. I nie chodzi tu o to, że wychował się na planecie Korelia, a później przeżył trzy ciężkie lata służąc w armii Imperium. Przemytnik musi stawić czoła niebagatelnej konkurencji: Jamesowi Bondowi, który stał się w ostatnich latach postacią z krwi i kości, awanturniczej drużynie Strażników Galaktyki, zabawnemu i inteligentnemu Iron Manowi, sprośnemu Deadpoolowi i całej masie innych postaci współczesnego kina akcji. Bezczelny uśmiech i cięty język wystarczały, by podbić widownię w 1977 roku, ale 40 lat później mogą się okazać niedostatecznymi atutami. Szczególnie, że Solo w wykonaniu Aldena Ehrenreicha to jeszcze nieopierzony kurczak, dopiero uczący się swojego fachu i nabywający doświadczenia, nie zaś cyniczny weteran Harrisona Forda.

I to właśnie główna rola jest w filmie najsłabsza. Ehrenreich nie jest zły, z wielu scen wychodzi obronną ręką, ale w przynajmniej kilku nieumiejętnie balansuje na granicy autoparodii przekraczając ją. Jego wyraz twarzy i uśmiech kilkukrotnie budziły we mnie skojarzenia z postacią Agenta 700 z humorystycznej produkcji Grupy Filmowej Darwin. Do tego dochodzi fakt, że aktor jest znacznie niższy niż Ford, został natomiast otoczony wysokimi postaciami męskimi, które to uwypuklają.

Drugi plan rysuje się dużo lepiej, choć nadal bez fajerwerków. Qi’Ra (Emilia Clarke) to bohaterka znacznie ciekawsza od księżniczki Lei, ale nieszczególnie wyróżniająca się na tle współczesnych silnych i niezależnych sylwetek kobiecych w kinematografii. Woody Harrelson gra świetnie i trudno sobie wyobrazić lepszego mentora dla Hana Solo. Problem polega na tym, że scenarzyści jedynie zarysowali powierzchnię potencjalnych pokładów charyzmy posiadanych przez aktora. Harrelson to człowiek, który z lepszym scenariuszem mógł stać się ikoną serii pokroju Obi-Wana czy oryginalnego Hana, natomiast zapamiętany zostanie po prostu jako dobry bohater sagi.

Han Solo: Gwiezdne wojny – historie
kadr z filmu “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”

Zdecydowanie odwrotne wrażenie zrobił na mnie Donald Glover, który wykorzystał każdą minutę swojego ekranowego czasu (niestety nie otrzymał go zbyt wiele). Lando Calrissian w jego adaptacji jest postacią barwną, inteligentną i budzącą sympatię. Sceny gry w kasynie czy pilotowanie Sokoła Millenium to te elementy filmu, które mają największą szansę przetrwać próbę czasu. Warto także wspomnieć o Paulu Bettanym wcielającym się w Drydena Vosa, dostarczającym ciekawej postaci bossa przestępczego półświatka.

Fabularnie produkcji nie można wiele zarzucić. Prowadzi nas przez całkiem ciekawą historię, odpowiednio dawkując zwroty akcji, pościgi i strzelaniny. Momentami zdaje się, że scenariusz napisano w taki sposób, żeby odhaczyć wszystkie istotne wydarzenia z życia głównego bohatera, które są okazją do puszczenia oczka do widza. Dowiadujemy się, gdzie Han poznał Chewbaccę, jak zdobył swój statek, o co chodzi z przechwałkami dotyczącymi trasy na Kessel. Nie mogło nawet zabraknąć nowego droida, który, tradycyjnie już w serii, pełni funkcję postaci komicznej.

Zobacz również: “Deadpool 2″ – Recenzja

Słabością filmu Han Solo: Gwiezdne wojny – historie jest siła jego konkurencji. W czasach, gdy dostajemy z każdej strony filmy, które łamią schematy, Ron Howard dostarcza produkcję poprawną i bezpieczną, ale niestety przeciętną. Co z tego, że bawiłem się dobrze w kinie, jeśli za tydzień niewiele już będę z seansu pamiętał i nie widzę powodu, żebym chciał kiedyś ponownie obejrzeć historię młodego Solo. Pod tym względem nowe „Gwiezdne wojny” są jak specjalny świąteczny odcinek naszego ulubionego serialu; obejrzymy go z przyjemnością, wypełni on pewne luki w historiach bohaterów, których świetnie znamy, ale nie wniesie nic do głównej historii.


Okiem FilmawkiPublicystykaZestawienia

„James Bond” okiem Filmawki – Najlepsi antagoniści z serii o Agencie 007

Bartłomiej Rusek

Serie filmowe mają to do siebie, że często działają wedle utartego wzorca, z którego trudno się wyróżnić przy szesnastym filmie. Antagoniści potrafią jednak tchnąć życie w czasami zmurszałe opowieści czy spruchniałe motywy znane z poprzednich epizodów. Dobrym przykładem antagonisty, dzięki któremu dostaliśmy nową definicję danej serii był Thanos w Avengers: Wojna bez granic. James Bond także ma swojego Thanosa – lider naszego zestawienia również lubił błyskotki.

Jak wiecie, zestawienia subiektywne, mają to do siebie, że są subiektywne. Dlatego zdecydowaliśmy się nie umieścić w zestawieniu antagonisty znanego ze Skyfall, a zagranego przez Javiera Bardema, Rauola Silvy. Dlaczego? Powody są trzy:

  • stosunkowo nowy Skyfall dość szybko popadł w zapomnienie co prowadzi nas do…
  • film ten został zbyt łaskawie oceniony przez wielu, co później zweryfikował czas,
  • również sama postać antagonisty jest dość specyficzna, bo nieszczególnie dba on o Bonda, można powiedzieć, że mu z jego powodu wszystko jedno – jego prawdziwym celem jest M.

Być może się mylimy, jednak jako autorzy wyrażamy swoje zdanie, a ono wygląda właśnie tak.

 


#6 Franz Sanchez grany przez Roberta Daviego

Kadr z filmu Licence to Kill

Film Licencja na zabijanie nie jest wymieniany w pierwszym rzędzie, gdy ktoś wspomina najlepsze epizody z kariery agenta Jej Królewskiej Mości. Ten niedowartościowany epizod, w którym prym wiedzie Franz Sanchez, jest zresztą jednym z niewielu filmów ukazujących inną stronę Bonda. Szuka on bowiem osobistej zemsty na tym magnacie narkotykowym z Ameryki Południowej z powodu krzywd jakie wyrządził on Felixowi Leiterowi w odwecie za próbę jego pojmania i oddania w ręce DEA. Sam Sanchez został świetnie sportretowany, mimo grania na nucie psychopaty będącego ucieleśnieniem całkowitego zła i zepsucia. Jednakże, nie popada on w autoparodię, nawet gdy mówi o (w dzisiejszych realiach śmiesznym) planie utworzenia własnego państwa za pomocą pieniędzy.

Oczywiście jednak, zostaje on pokonany przez krnąbrnego agenta działającego na własną rękę. Finalnie, film ten w dość brutalny sposób obszedł się z jego antagonistą, jednak cały film obfitował w dość mocne jak na tę serie sceny (ze sceną rzucenia rekinom na pożarcie włącznie). By je poznać, pozostaje wam jedynie odświeżyć bądź poznać pożegnanie Timothego Daltona z rolą Jamesa Bonda.

 


#5 Max Zorin grany przez Christophena Walkena

Kadr z filmu A View to a Kill

Która cecha antagonistów jest tym, co tak naprawdę przeraża widza, który szczerze kibicuje „tym dobrym” w czasie przedstawionej historii? My stawiamy na inteligencję. W końcu w tego typu filmach, to zawsze główny bohater przewiduje ruchy przeciwnika, można by rzec, że jest od po prostu sprytniejszy. Z tego schematu wyrywa się Max Zorin, który zajął w naszym zestawieniu piąte miejsce. Ten niezwykle bogaty psychopata zawdzięcza swoją inteligencję nazistowskim badaniom, a jego głównym celem jest monopolizacja rynku komputerowego, przez zniszczenie Doliny Krzemowej, czemu miałoby się przysłużyć wywołane przez niego specjalną bombą trzęsienie ziemi. W tę rolę wcielił się niezawodny Christopher Walken, choć pierwszym wyborem był nie kto inny, a David Bowie, który jednak odmówił. Kolejnym kandydatem był Rutger Hauer, a dopiero po nim wybór padł na nagrodzonego sześć lat wcześniej Oscarem Christophera Walkena. Nic dziwnego. There is no party till he Walken.

 


#4 Alec Trevelayn grany przez Seana Beana

Kadr z filmu GoldenEye

GoldenEye to całkowicie nowe rozdanie w serii o Bondzie. Zimna wojna się skończyła, M nosi spódnicę,a Bondem jest przymierzany do tego roli 10 lat wcześniej Pierce Brosnan, który jeszcze nie miał na twarzy znamion autoparodii. Na wielu płaszczyznach, film z 1995 roku był punktem przełomowym.

W polskiej percepcji, GoldenEye jest kojarzony głównie przez postać Izabelli Skorupko (stylizowanego na Scorupco). I chociaż nie można jej odmówić udanej roli (rosyjskiej informatyczki Natalii Fiodorownej Simonowej), to jednak główną gwiazdą filmu jest pojawiający się już w scenie początkowej Sean Bean. Mszczący się na pozostawieniu na śmierć przez Bonda Alec Trevelyan jest bohaterem jednego z najlepszych plot twistów w serii (drugim jest zdrada Vesper w Casino Royala, nomen omen oba filmy nakręcił Martin Campbell). I chociaż motyw zemsty rzuca cień na cały plan byłego agenta 006, to wcale nie oznacza to, że jest on lipny, nudny i wtórny. Wręcz przeciwnie – nitki powiązań między odwiedzanymi lokacjami i poznanymi postaciami to wyraz filmu szpiegowskiego w najwyższej formie.

– For England, James?

– No. For me.

 


#3 Le Chiffre grany przez Madsa Mikkelsena

Kadr z filmu Casino Royale

Restart serii o Agencie 007 dał jej finansowego kopa, dzięki któremu powstały następne trzy filmy z Danielem Craigiem. Zgodnie jednak przez większość fanów czy zwykłych oglądaczy filmów Casino Royale jest uznawane za jeden z najlepszych Bondów w ogóle. Spora, o ile nie największa w tym zasługa Madsa Mikkelsena, duńskiego aktora, którego po prostu trzeba znać. Wciela się on w jednego z najsłynniejszych przeciwników Bonda – człowieka prowadzącego finanse kryminalistów czy watażków wojskowych. Przyparty do muru przez Bonda, świeżego agenta z podwójnym zerem, organizuje on w Czarnogórze (na planie były to jednak czeskie miasta) turniej pokera na najwyższe stawki.

Trzeba powiedzieć uczciwie – bez Madsa Mikkelsena ta rola postać byłaby co najmniej o połowę uboższa. Swoje stonowane aktorstwo, dumną postawę a jednocześnie skrywającą wszelkie myśli i uczucia twarz idealnie wpasował w graną przez siebie postać geniusza matematycznego i człowieka, który nie cofnie się przed niczym. Kiedy jednak jego postać pęka – potrafi grać w otwarte karty, dając widzom próbkę gniewu swojego bohatera. Pełna ekspresja, zero żenady. Pomimo stroju Bonda (a raczej jego braku).

 


 

#2 Francisco Scaramanga grany przez Christophera Lee

Kadr z filmu The Man with the Golden Gun

Drugie miejsce w naszym rankingu zająć Francisco Scaramanga. Tytułowy Człowiek ze złotym pistoletem rzuca wyzwanie brytyjskiemu szpiegowi, w którego po raz drugi wciela się Roger Moore. I to w nie byle jaki sposób. Wybiera Bonda, wysyłając mu złoty nabój, z wyrytym w nim numerem 007, gdyż uważa go za jedyną osobą godną podjąć to wyzwanie, jedyną osobą równą jemu, najlepszemu płatnemu zabójcy na świecie. Scaramanga, w którego rolę wciela się kapitalny Christopher Lee, za każde zlecenie otrzymuje milion dolarów (gdyby was to ciekawiło – po przeliczeniu inflacji 5 milionów). Przez cały film prowadzi on grę psychologiczną z agentem 007, ostatecznie konstruując broń laserową, którą chce zabić swojego rywala. Całość jednak kończy się tradycyjnym, bezpośrednim, trzymającym w napięciu pojedynkiem między Bondem a Scaramangą.

 


#1 Auric Goldfinger grany przez Gerta Fröbe

Kadr z filmu “Goldfinger

Za najciekawszego z antagonistów, pojawiających się w serii filmów traktującej o Agencie 007, uznaliśmy Aurica Goldfingera. Rolę tę odegrał Gert Fröbe, lecz trzeba przy tym zaznaczyć, że ze względu na słabą znajomość języka angielskiego, w oficjalnym filmie jest on dubbingowany przez Michaela Collinsa. W przypadku planu Goldfingera, wypada wspomnieć zarówno książkowy oryginał, jak i plan pojawiający się w filmie, gdyż oba są równie interesujące. W przypadku książki Iana Fleminga, zamierza on zatruć system wodny w Fort Knox, po czym ukraść znajdujące się tam złoto, w celu dofinansowania organizacji SMIERSZ. Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku filmu – wydaje nam się, że nawet ciekawiej niż w oryginale. Tam, Goldfinger zamierza za pomocą samolotów zatruć powietrze w Fort Knox, po czym… za pomocą specjalnej bomby zniszczyć znajdujące się tam zapasy złota. Wtedy, ze względu na wzrost wartości tego kruszcu, stałby się najbogatszą i najbardziej wpływową osobą na świecie.

Plan Goldfingera, jakkolwiek absurdalnie by nie brzmiał, był z pewnością dobrze skonstruowany i oryginalny, a cała jego postać niezwykle ciekawa. Bardzo charakterystyczny jest również jego pomocnik, Oddjob. Podsumowując jedną z najbardziej interesujących postaci, pojawiających się w serii filmów o Jamesie Bondzie, należy również spojrzeć na jej imię. Osoby, które zaspały na lekcjach chemii, odsyłamy do tablicy Mendelejewa, do symbolu złota.

No i powiedzcie, czy nie znacie tego wspaniałego dialogu:

– Do you expect me to talk?

– No, Mister Bond. I expect you to die!

 


Wyróżnienie: Ernst Stavro Blofeld

Kadr z filmu From Russia with Love

Nie ma prawa istnieć jakiekolwiek zestawienie antagonistów pojawiających się w serii o Jamesie Bondzie, jeżeli nie pojawi się w nim ta charakterystyczna postać. Ernst Stavro Blofeld to definicja arcywroga, jest on postacią, która stała za większością innych antagonistów stających naprzeciw agenta 007. Ze względu na mnogość kreacji aktorskich, otrzymał on od nas wyróżnienie. W postać Blofelda, na przestrzeni lat wcielało się wielu aktorów, a jego wystąpienia były zarówno poważne, jak i komiczne. O niektórych, jak np. Christopher Waltz, lepiej zapomnieć, a inni (jak Max von Sydow, występujący w niekanonicznym filmie Nigdy nie mów nigdy z 1983 roku) już dawno wyparowali z pamięci widzów. Wciąż, jest on bardzo charakterystyczną postacią, która musi być wspomniana w tego typu zestawieniu.

Nie jest on jednak typowym antagonistą, jest raczej metaforą zła, siły zdolnej do kontrolowania innych by osiągnąć swój cel (co jest wzmacniane przez ukazywanie jedynie jego dłoni oraz ulubionego białego kota). Używał do tego organizacji SPECTRE (przetłumaczona na WIDMO), której członkowie nie znali swoich imion – tylko numery w wewnętrznej hierarchii. Tak było w Pozdrowieniach z Rosji (nr 3, nr 5), Operacji Piorun (nr 2, nr 6) czy Żyje się tylko dwa razy (nr 11).

Niewartym przypomnienia jest natomiast poprowadzenie postaci Blofelda w epizodzie, który na tę chwilę zamyka serię, w tej roli niestety Christoph Waltz

 


James Bond powróci
w tekście ukazującym zmiany
w postaci Bonda na przestrzeni dekad
oraz sygnalizującym przenoszenie
akcentów w serii
FelietonyPublicystyka

Tytan Wyobraźni, czyli Terry Gilliam i jego „Trylogia Marzyciela”

Konrad Bielejewski
fot. Materiały prasowe

Terry Gilliam – rysownik, satyryk, aktor i reżyser. Samotny Amerykanin w brytyjskiej grupie Monty Pythona. Komediant i wariat, lecz także – nauczyciel. Filmy Gilliama onieśmielają widzów niesłychanie wybujałą wyobraźnią, idealnie dopasowanym humorem i zjawiskowymi efektami, przy okazji udzielając ważnych lekcji dotyczących marzeń. Oczekując najnowszego filmu Terry’ego – przeklętego projektu o Don Kiszocie z La Manchy – warto zerknąć na dotychczasowe dzieła żartobliwego reżysera i wspólnie odkryć ukryte w nich morały.

Spośród dotychczasowych 13 filmów w dorobku pociesznego reżysera krytycy wielokrotnie tworzyli zestawienia, nazywając je trylogiami bądź tryptykami. I tak mamy np. Gilliamowską „Americanę” (Fisher King, 12 Małp i Las Vegas Parano), „tryptyk Orwellski” (Brazil, 12 Małp, Teoria Wszystkiego) i wreszcie „trylogia dorastania” bądź „trylogia wyobraźni”, w moim osobistym przekonaniu najważniejsza z nich. W tym zestawieniu mamy do czynienia z filmami Bandyci czasu, Brazil i Przygody Barona Munchausena, wszystkie powstały w najbardziej kreatywnym, oraz niezwykle burzliwym dla Gilliama okresie.

Jabberwocky

Świeżo po sukcesie komedii osadzonych w średniowieczu (montypythonowskim Świętym Grallu oraz monumentalnej historii o miłosnym ziemniaku w Jabberwockym) Gilliam zdecydował się stworzyć komedię, której historia przepływa przez wiele okresów znanych z historii, jednocześnie uzupełniając świat o elementy czysto fantastyczne. Tak najlepiej można określić Bandytów Czasu (1981) – jest to opowieść o pewnym chłopcu, w którego sypialni pewnej nocy pojawiła się banda karzełków, będących w wyraźnym pośpiechu. Chwilę potem ściana sypialni ujawnia ukryte przejście, a nasz bohater – wraz z dziwaczną kompanią – rzuca się do ucieczki przed wszechmocnym bytem, znanym jako „Szef”. Okazuje się, że nasza rubaszna banda zajmowała się kiedyś doglądaniem wszechświata, lecz z chęci zysku zaryzykowała kradzież mapy uniwersum, pozwalającej im podróżować przez dziury w czasie, by zgromadzić niezliczone skarby. Chciwa, lecz poczciwa kompania musi jednak uważać, zarówno na wściekłe szefostwo, jak i tajemniczego Władcę Mroku, chcącego przywłaszczyć sobie mapę wszechświata. I tak zwiedzamy m. in. Kampanię Napoleońską, Las Sherwood, pokład Titanica czy wreszcie posępną Fortecę Zła, a na naszej drodze napotykamy zróżnicowaną menażerię bohaterów i złoczyńców, w których wciela się iście gwiazdorska obsada –  Robin Hood (John Cleese), Agamemnon (Sean Connery) czy Napoleon (Ian Holm).

“Bandyci Czasu”

Bandyci Czasu nadaje się jak najbardziej w roli przyjemnej komedii na niedzielne popołudnie, lecz Gilliam postarał się nadać swemu filmowi specjalnego wydźwięku, którym jest pochwała dziecięcej wyobraźni. Już na samym początku nasz bohater – Kevin – pokazuje nam, jak wiele różni go od jego rodziców. W czasie, gdy znudzeni życiem, zainteresowani wyłącznie technologicznymi nowinkami rodzice pochłaniają głupawe telewizyjne show, Kevin spędza czas czytając książki. Gilliam z całej siły stara się nam ukazać czar dzieciństwa, stosując m. in. wyjątkowe ustawienie kamery na poziomie oczu dziecka, by jak najbardziej zjednoczyć widza z Kevinem. Wojaż naszych bohaterów jest iście szalona, nowe przeszkody pojawiają się scena za sceną – czy to Kevin i kompania zostaje uwięziona przez bandę Robin Hooda, czy też wszyscy lądują na pokładzie statku dowodzonego przez mięsożernego trolla, aż nagle jeden z karłów w pewnym momencie nawet zostaje przemieniony w człekokształtną świnię!

Wszystkie te cuda i czary dzieją się z użyciem sprytnych trików scenograficznych oraz dzięki doskonale zaprojektowanym kostiumom i otoczeniu. Klimat niczym z baśni Braci Grimm wprost wylewa się z ekranu, a lekko brytyjski humor umila nam oglądanie w trakcie całego seansu. Reżyser nie obawia się także stawiania widza przed ciężkim wyborem, pytając niemal wprost widownię o sens dobra i zła. W tle zaś wciąż się przewija temat wyobcowania Kevina, któremu brakuje rodzicielskiej czułości. Bandyci Czasu to prawdziwy hołd dla dzieciństwa i polecam go nie tylko dzieciakom.

Bandyci Czasu

Mijają cztery lata, a do kin po długiej, zaciętej batalii trafia Brazil (1985). Wiele na temat „magnum opus” Gilliama napisano, film ów cieszy się niegasnącym zainteresowaniem pozostając obiektem kultu wśród widzów. Brazil pierwotnie miało być wariacją powieści „1984” George’a Orwella połączoną z nowatorskim 8 i pół Felliniego. Gilliam, jednakże nie uzyskał praw do powieści, a całość przeszła tyle zmian, że ostatecznie dostaliśmy coś… wyjątkowego.

“Brazil”

Sam Lowry to zwykły, szary człowiek, pracujący w biurokratycznym molochu, odpowiadającym za zbieranie informacji dla rządu, który działa niczym tyrania pod demokratyczną przykrywką. Bohater jednak się tym nie przejmuje, jego życie jest jednostajne, zautomatyzowane i pełne rutyny – nasz biurokrata dzielnie odrzuca wszelkie propozycje awansu, podsuwane mu przez jego Matkę z obsesją operacji plastycznych. Lowry zapewne żyłby w swym kąciku przez wiele lat, lecz ma on jedną pasję – sny. Senne marzenia zapewniają mu ucieczkę od nudnej rzeczywistości, w snach jest uskrzydlonym rycerzem, błądzącym pośród obłoków kochankiem pięknej dziewczyny. Wszystko się zmienia, gdy ministerstwo popełnia błąd, a dziewczyna ze snów nagle pojawia się w prawdziwym świecie.

Gdzie w tym wszystkim wyobraźnia, ów temat przewodni opisywanej trylogii? Gilliam znów zaskakuje, stawiając bohatera w sytuacji, gdy dziecięca fantazja i wyobraźnia zeszły na dalszy plan, wycofały się do sennych mar, często koszmarów. Brazil przedstawia proces odzyskiwania tego elementu przez człowieka zgoła nieprzygotowanego na takie rewelacje. Wraz z gromadzeniem się kłopotów (doskonały wątek usterki w zautomatyzowanym mieszkaniu Sama) i narastającej tęsknoty do miłości Sam zmienia swoje życie, łamiąc zasady i korzystając ze swych przywilejów, by zrealizować marzenie i połączyć się z wyśnioną dziewczyną. Życie jednak lubi rzucać kłody pod nogi marzącym, co zostało przedstawione w interesujący sposób – Gilliam przeplata wydarzenia w świecie przedstawionym sekwencjami snów, będących metaforą problemów, z którymi boryka się Sam. Z biegiem czasu owe sny nabierają tempa i długości, by wreszcie kompletnie zapanować nad życiem Lowry’ego, stając się dla niego jedyną drogą ucieczki, być może również ostatnią…

Brazil

Brazil jest i pozostanie dziełem iście monumentalnym. W swym dotychczasowym życiu nie napotkałem wiele filmów, które w tak dosadny, malowniczy i często humorystyczny sposób zadają widzom istotne pytania o sens i wartość bycia osobną jednostką, nie zwykłym pionkiem w gigantycznej maszynie świata. Co ciekawe – zakończenie wcale nie napawa optymizmem, lecz uświadamia, że to, co mamy w naszej głowie, nasze fantazje, sny, marzenia, chęci i obawy są najważniejszym co mamy. Nikt nie jest w stanie ich nam zabrać, wymazać bądź ukraść. Wyobraźnia czyni nas ludźmi i dlatego warto częściej patrzeć w niebo, szukając znajomych kształtów wśród kłębiących się chmur.

Ostatni film Gilliama podsumowuje znaczenie wyobraźni, tym razem jednak stawiając koncept z Bandytów Czasu na głowie, czyniąc z głównego bohatera podstarzałego szlachcica, nieprzyzwoitego kłamcę i gadułę. W tym przypadku jego wyobraźnia stanowi odskocznię od nadchodzącej śmierci, z którą to nasz bohater musi się zmierzyć. Przygody Barona Munchausena (1988) to nie pierwsza adaptacja słynnego zbioru arystokrackich gawęd z 1785 roku w świecie kina (warto wspomnieć o przepięknej adaptacji w wykonaniu czeskiego mistrza scenografii Karla Zemana z 1961 roku, z której to Gilliam czerpał pomysły). Książka zawiera dziwaczne, wyolbrzymione opowieści o przygodach tytułowego Barona, w trakcie których on sam pokonał gigantyczne morskie potwory, zbudował most przez Morze Śródziemnie (ozdabiając go obciętymi głowami swych wrogów), zatłukł niedźwiedzia gołymi rękoma czy też postrzelił jelenia wiśniową pestką (!), która następnie wyrosła na porządne drzewko wiśniowe pomiędzy porożem błąkającego się po lesie zwierzaka… tak, to wszystko brednie, bujdy i bajdy, ale jakże niesłychanie przemyślane!

Przygody Barona Munchausena

Nie bez powodu Gilliam wybrał ów temat – wszakże ten rodzaj opowieści, snutych przez żeglarzy i podstarzałych wojaków są najlepszym przykładem rozbuchanej wyobraźni w głowie osób zaawansowanych wiekiem. „Przygody […]” przenoszą nas do miasta oblężonego przez siły otomańskie, konkretnie na deski miejscowego teatru, gdzie trupa aktorska prezentuje przerażonej widowni sielankowe przygody wspomnianego Barona. W pewnym momencie na scenie pojawia się jednak… autentyczny Baron wraz ze swym nieodłącznym psim towarzyszem, złorzecząc na kiepską grę aktorską i kalumnie skierowane w stronę jego szlachetnej osoby. Nie dane nam jednak przekonać się o autentyczności dziwacznego staruszka, bowiem otomańskie armaty znów zaczęły grzmieć, sprowadzając deszcz stalowych kul na dachy miasta, w tym i na teatr. W pośpiechu i panice widownia ucieka – tylko mała dziewczynka postanawia przekonać się, czy ten dziwny, obdarty wariat faktycznie jest bohaterem z opowieści snutych w teatrze. I tak, po emocjonującej nocy i zatrzymaniu ostrzału (Baron wsiadł na kulę armatnią i osobiście pokierował ją na skład otomańskiej amunicji, łapiąc inną kulę na drogę powrotną) starszy pan z dziwnym wąsem postanawia pomóc miastu, zebrać swą bajkową drużynę i przepędzić turków spod murów. Dokona on tego z pomocą wspomnianej dziewczynki i balonu zszytego z majtek uczynnych dam (Baron jest pierwszej klasy kobieciarzem mimo 70-tki na karku). W tym momencie Baron, dziewczynka – oraz my, widzowie – unosimy się w chmury, by przeżyć podróż życia, przez kolorowe światy, takie jak wnętrze wulkanu, wnętrze wieloryba czy królestwo na księżycu!

Gilliam całkowicie dał wyraz swej twórczości, oferując nam prawdziwie pędzący nurt niesamowitych zdarzeń, postaci i żartów. Doskonała scenografia, przypominająca ilustracje z dziecięcych bajek sprawia, iż widz w całości daje się pochłonąć, niczym Baron wielorybowi, w tym kompletnie szalonym świecie, gdzie logika nie istnieje, a prawa fizyki działają tylko na tych, którzy w nie wierzą. W filmie wzięli udział dobrzy znajomi Gilliama – od byłego członka Monty Pythona Erica Idle’a, przez Robina Williamsa, po Johnatana Pryce’a i Umę Thurman. Przepiękne widoki uzupełnia pasująca muzyka oraz nieustające tempo historii, która kończy się na prawdziwej bitwie, gdzie wielu traci życie i prawdopodobnie rozum.

Przygody Barona Munchausena

Jak to jednak już zostało udowodnione – Gilliam stara się nam coś w tym filmie powiedzieć. W tym przypadku motyw starości – zamykający trylogię – ukazuje nam postać Barona jako człowieka, który boi się nadchodzącej śmierci, boi się odejść w zapomnienie, pragnie przeżywać przygody tak jak za dawnych czasów, lecz w rzeczywistości – jest niedołężny, słaby i wrażliwy. Najważniejsza jego cecha pozostała jednak nienaruszona, a jest nią wyobraźnia – to ona ratuje Barona z wielu nieprzyjemnych sytuacji, ona nadaje sens jego życiu i podróży, ona wreszcie przepędza mroczne widmo śmierci, ukazujące się w filmie pod postacią przerażającego szkieletu osnutego żałobnym welonem. Gilliam osiągnął w tym filmie coś niesłychanego, pokazał nam, jak nasz własny umysł jest w stanie przezwyciężyć koszmar życia codziennego, zapewniając dogodną drogę ucieczki. Ważnym motywem jest też pogodzenie się ze śmiercią jak z czymś naturalnym. Baron unika śmierci, stara się ją odepchnąć, a gdy napotyka starych znajomych, tak samo zniedołężniałych jak on, stara się im pomóc, natchnąć ich młodzieńczą pasją i chęcią do życia. I właśnie to sprawia, że film kończy się pozytywnie – dzięki wyobraźni i sile umysłu.

I tą oto notą pora zakończyć ów tekst. Wyobraźnia jest niesłychanie potężna, napędza sztukę, naukę i kulturę. Bez niej wiele wynalazków nie ujrzałoby światła dziennego, bez niej nasze życie byłoby szare, ponure, niewarte zachodu. Jako wielki miłośnik starodawnych baśni i surrealizmu do końca życia pozostanę wdzięczny Gilliamowi za stworzenie tak niesamowitych światów i uświadomienie mi potęgi czegoś, co inni nazywają „brednią” bądź zwyczajnym „kłamstwem”. Szukajcie w swych życiach fantazji, nie bójcie się bujać w obłokach. Świat snów jest przepiękny, a gdy chcecie zobaczyć je na własne oczy – odpalcie film Terry’ego Gilliama i przeżyjcie te niesłychane przygody raz za razem.

Recenzje

“Deadpool 2” – Recenzja

Andrzej Badek
kadr z filmu “Deadpool 2”

Kiedy w 2016 roku swoją premierę miała pierwsza część Deadpoola, w kinie superbohaterskim trwał dość specyficzny okres – Marvel Cinematic Universe zakończył właśnie drugą fazę swoich filmów nieszczególnie ciepło przyjętym Czasem Ultrona i pomysłowym, choć dla mnie dość rozczarowującym Ant-Manem. DC było o krok od wydania Batman v Superman, które miało być początkiem ich wielkiego kinowego serialu – jak się to skończyło wiemy dziś bardzo dobrze. I wtedy pojawił się On: Deadpool. Film z kategorią R, niestroniący od zabijania, bluzgów i erotyki. Wydany w okresie Walentynek, zawierający wątek miłosny, stał się dla wielu mężczyzn na całym świecie okazją, żeby zabrać swe drugie połówki na… komedię romantyczną w zupełnie innym wydaniu, a dla innych zwyczajną odskocznią od ugrzecznionych postaci konkurencji.

Maj 2018. Premiera Avengers: Infinity War okazała się gigantycznym sukcesem. MCU jest potężne jak nigdy dotąd. Niemal każdy film trzeciej fazy został ogłoszony hitem; tak przez krytyków, jak i widzów. To również w tym miesiącu do kin wchodzi kontynuacja Deadpoola. Czy facet w czerwonym kostiumie, który nie strzela pajęczyną i ma dużo mniejszy budżet ma szansę w starciu z kosmiczną machiną konkurencji? Czy ordynarny humor i brutalność są wystarczające, żeby powtórzyć sukces poprzednika? I czy dostaniemy klasyczną „drugą część”, która po prostu serwuje widzowi wielokrotność elementów znanych z oryginału?

Wszystkie te pytania kłębiły się w mojej głowie, kiedy siadałem w fotelu przed seansem. Byłem ciekawy, ale i sceptyczny. Pierwszą część doceniłem w kinie, natomiast przy powtórnym obejrzeniu rok temu, kłuły mnie w uszy żarty, których autorami mogliby być dwunastolatkowie i fabuła, która po odarciu z pozorów była jedynie dość schematycznym origin story bohatera z bardzo odtwórczym antagonistą.

Pierwszy akt jest nudny. Zostajemy powitani kilkoma szybkimi akcjami protagonisty, które jednak nie dają nam możliwości rozsmakować się ani w scenerii ani w choreografii. Potem następuje dość klasyczny zwrot fabularny i czołówka, która, podobnie jak w poprzedniej części, parodiuje motywy rozpoczynające przygody agenta 007. Dalej mamy ponownie sztampową historię o emocjonalnym dołku naszego superbohatera, okraszoną raczej czerstwym i wtórnym humorem. Do tego dostajemy sekwencję więzienną, która jest nie tylko nudna, ale i brzydka.

I kiedy już wydawało mi się, że jedynie tracę czas siedząc w kinie, zaczął się drugi akt. To właśnie wtedy poznajemy Cable’a (Josh Brolin gra tutaj postać zupełnie inną niż w MCU) i wtedy Deadpool zaczyna rekrutację załogi do walki. Gdybym powiedział, że postaci w filmie zostały dobrze rozwinięte, to byłoby to duże nadużycie, ale każda z nich pełni tutaj jakąś określoną funkcję i podczas scen walki albo dialogów daje widzowi chociaż raz powód do szczerego śmiechu. Moją absolutną faworytką jest w tej kwestii Domino, której supermocą jest… szczęście. Moc ta jest wielokrotnie wykorzystywana w bardzo pomysłowy sposób. Porządnie rozwinięto również wątki X-menów znanych z pierwszej części; scena walki Colossusa to zadziwiająco cieszący oko widok.

Deadpool wychodzi obronną ręką głównie dlatego, że dobrze zna swoje miejsce. Nie rzuca się do walki w kosmosie i jego przeciwnikiem nie jest facet, który grozi całej ludzkości. Pod względem skali akcji i choreografii, produkcji dużo bliżej do Johna Wicka niż Iron Mana. Różnica polega na tym, że nie idzie w stronę neonowej kolorystyki i na każdym kroku przypomina, że nie jest poważnym filmem. Trudno się zresztą dziwić, skoro oba filmy łączy nazwisko Davida Leitcha na stołku reżysera.

Deadpool 2
kadr z filmu Deadpool 2

Łamanie czwartej ściany to coś, co stanowiło bardzo istotny punkt zaczepienia narracji pierwszej części, zatem i tutaj znalazło się dla tego miejsce. Zdecydowanie najlepiej wychodzą sekwencje muzyczne, które są świetnie zgrane z akcją, różnorodne i zazwyczaj zapowiadane lub komentowane przez bohaterów. Niezależnie od tego, czy słyszymy akurat rock czy dubstep, czujemy że utwór pasuje do tej konkretnej sekwencji. Doskonale pasują tutaj odnośniki do popkultury, szczególnie do Wolverine’a czy rasizmu. Wszystko w krzywym zwierciadle. Muszę przyznać, że największe wrażenie zrobił na mnie fakt, że Deadpool zaciąga do swojej drużyny ludzi wielu odcieni skóry, płci i orientacji seksualnej, a jednocześnie otwarcie kpi z poprawności politycznej. Wilk syty i owca cała.

Pozostaje pytanie – czy warto? Tak. Fani pierwowzoru znajdą tutaj to, co pokochali dwa lata temu i powinni dodać sobie do oceny jedną gwiazdkę, a nawet sceptycy, tacy jak ja wyjdą zadowoleni, o ile nastawią się po prostu na dobrą zabawę i przebrną przez pierwsze trzydzieści minut. Zredukowano tu liczbę żartów żenujących i wzbogacono produkcję o dużą dozę absurdalnego humoru, co wyszło jej zdecydowanie na lepsze. Wydaje mi się, że film ma szansę znaleźć swoją niszę w kinie akcji, jeśli tylko pozostanie w swojej lidze, w której grają Matthew Vaughn, Chad Stahelski czy Guy Ritchie, czego szczerze mu życzę.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.