“Deadpool 2” – Recenzja
Kiedy w 2016 roku swoją premierę miała pierwsza część Deadpoola, w kinie superbohaterskim trwał dość specyficzny okres – Marvel Cinematic Universe zakończył właśnie drugą fazę swoich filmów nieszczególnie ciepło przyjętym Czasem Ultrona i pomysłowym, choć dla mnie dość rozczarowującym Ant-Manem. DC było o krok od wydania Batman v Superman, które miało być początkiem ich wielkiego kinowego serialu – jak się to skończyło wiemy dziś bardzo dobrze. I wtedy pojawił się On: Deadpool. Film z kategorią R, niestroniący od zabijania, bluzgów i erotyki. Wydany w okresie Walentynek, zawierający wątek miłosny, stał się dla wielu mężczyzn na całym świecie okazją, żeby zabrać swe drugie połówki na… komedię romantyczną w zupełnie innym wydaniu, a dla innych zwyczajną odskocznią od ugrzecznionych postaci konkurencji.
Maj 2018. Premiera Avengers: Infinity War okazała się gigantycznym sukcesem. MCU jest potężne jak nigdy dotąd. Niemal każdy film trzeciej fazy został ogłoszony hitem; tak przez krytyków, jak i widzów. To również w tym miesiącu do kin wchodzi kontynuacja Deadpoola. Czy facet w czerwonym kostiumie, który nie strzela pajęczyną i ma dużo mniejszy budżet ma szansę w starciu z kosmiczną machiną konkurencji? Czy ordynarny humor i brutalność są wystarczające, żeby powtórzyć sukces poprzednika? I czy dostaniemy klasyczną „drugą część”, która po prostu serwuje widzowi wielokrotność elementów znanych z oryginału?
Wszystkie te pytania kłębiły się w mojej głowie, kiedy siadałem w fotelu przed seansem. Byłem ciekawy, ale i sceptyczny. Pierwszą część doceniłem w kinie, natomiast przy powtórnym obejrzeniu rok temu, kłuły mnie w uszy żarty, których autorami mogliby być dwunastolatkowie i fabuła, która po odarciu z pozorów była jedynie dość schematycznym origin story bohatera z bardzo odtwórczym antagonistą.
Pierwszy akt jest nudny. Zostajemy powitani kilkoma szybkimi akcjami protagonisty, które jednak nie dają nam możliwości rozsmakować się ani w scenerii ani w choreografii. Potem następuje dość klasyczny zwrot fabularny i czołówka, która, podobnie jak w poprzedniej części, parodiuje motywy rozpoczynające przygody agenta 007. Dalej mamy ponownie sztampową historię o emocjonalnym dołku naszego superbohatera, okraszoną raczej czerstwym i wtórnym humorem. Do tego dostajemy sekwencję więzienną, która jest nie tylko nudna, ale i brzydka.
I kiedy już wydawało mi się, że jedynie tracę czas siedząc w kinie, zaczął się drugi akt. To właśnie wtedy poznajemy Cable’a (Josh Brolin gra tutaj postać zupełnie inną niż w MCU) i wtedy Deadpool zaczyna rekrutację załogi do walki. Gdybym powiedział, że postaci w filmie zostały dobrze rozwinięte, to byłoby to duże nadużycie, ale każda z nich pełni tutaj jakąś określoną funkcję i podczas scen walki albo dialogów daje widzowi chociaż raz powód do szczerego śmiechu. Moją absolutną faworytką jest w tej kwestii Domino, której supermocą jest… szczęście. Moc ta jest wielokrotnie wykorzystywana w bardzo pomysłowy sposób. Porządnie rozwinięto również wątki X-menów znanych z pierwszej części; scena walki Colossusa to zadziwiająco cieszący oko widok.
Deadpool wychodzi obronną ręką głównie dlatego, że dobrze zna swoje miejsce. Nie rzuca się do walki w kosmosie i jego przeciwnikiem nie jest facet, który grozi całej ludzkości. Pod względem skali akcji i choreografii, produkcji dużo bliżej do Johna Wicka niż Iron Mana. Różnica polega na tym, że nie idzie w stronę neonowej kolorystyki i na każdym kroku przypomina, że nie jest poważnym filmem. Trudno się zresztą dziwić, skoro oba filmy łączy nazwisko Davida Leitcha na stołku reżysera.
Łamanie czwartej ściany to coś, co stanowiło bardzo istotny punkt zaczepienia narracji pierwszej części, zatem i tutaj znalazło się dla tego miejsce. Zdecydowanie najlepiej wychodzą sekwencje muzyczne, które są świetnie zgrane z akcją, różnorodne i zazwyczaj zapowiadane lub komentowane przez bohaterów. Niezależnie od tego, czy słyszymy akurat rock czy dubstep, czujemy że utwór pasuje do tej konkretnej sekwencji. Doskonale pasują tutaj odnośniki do popkultury, szczególnie do Wolverine’a czy rasizmu. Wszystko w krzywym zwierciadle. Muszę przyznać, że największe wrażenie zrobił na mnie fakt, że Deadpool zaciąga do swojej drużyny ludzi wielu odcieni skóry, płci i orientacji seksualnej, a jednocześnie otwarcie kpi z poprawności politycznej. Wilk syty i owca cała.
Pozostaje pytanie – czy warto? Tak. Fani pierwowzoru znajdą tutaj to, co pokochali dwa lata temu i powinni dodać sobie do oceny jedną gwiazdkę, a nawet sceptycy, tacy jak ja wyjdą zadowoleni, o ile nastawią się po prostu na dobrą zabawę i przebrną przez pierwsze trzydzieści minut. Zredukowano tu liczbę żartów żenujących i wzbogacono produkcję o dużą dozę absurdalnego humoru, co wyszło jej zdecydowanie na lepsze. Wydaje mi się, że film ma szansę znaleźć swoją niszę w kinie akcji, jeśli tylko pozostanie w swojej lidze, w której grają Matthew Vaughn, Chad Stahelski czy Guy Ritchie, czego szczerze mu życzę.