“BlacKkKlansman” – nowy Spike Lee prosto z Cannes – Recenzja
Reputacja Spike’a Lee w ostatnich latach znacząco ucierpiała. Mający na swoim koncie zarówno wybitne dramaty społeczne („Rób, co należy”) i monumentalne biografie najbardziej wpływowych ludzi XX wieku (Malcolm X, Bad 25), ale też kompletne niewypały komercyjne i artystyczne (Ona mnie nienawidzi, Oldboy) reżyser długo i intensywnie pracował nad powrotem do ekstraklasy Hollywood. Czy nagrodzenie jego nowego filmu w konkursie głównym w Cannes oznacza spełnienie tych ambicji czy może Jury, na czele z Cate Blanchett, przyznało BlacKKKlansman Grand Prix, motywując się czysto politycznymi pobudkami?
Tytułowym BlacKKKlansmanem staje się, grany przez charyzmatycznego Johna Davida Washingtona, młody gliniarz Ron Stallworth. W kreacji jego otoczenia Spike Lee z wielką chęcią sięga ku kliszom kina policyjnego – mamy lata 70., facet jest ambitny, czuje, że nie spełnia się w robocie w archiwum i pragnie, żeby szef przydzielił go od razu do sekcji śledczej. Jako że jest pierwszym ciemnoskórym gliniarzem w mieście, Ron musi najpierw okazać spokój i opanowanie, co nie będzie łatwe, bo nieustannie spotyka się z rasizmem w miejscu pracy, czasem nieświadomym, a czasem wrednym i ukierunkowanym bezpośrednio na niego. Dostaje jednak swoją szansę – udaje się jako szpieg na spotkanie studenckiej afroamerykańskiej młodzieży, na którym przemowę wygłasza jeden z byłych członków Czarnych Panter. Poznaje tam też młodą aktywistkę Patricie (w tej roli Laura Harrier) i bierze udział w wymianie poglądów na temat struktury rasowej w amerykańskim społeczeństwie.
Momentem kluczowym dla kariery Rona staje się zupełnie losowe natrafienie w gazecie na ogłoszenie o naborze do Ku Klux Klanu. W przypływie ekscytacji zgłasza swoją kandydaturę i wyraża chęć spotkania się z członkami „Organizacji”. Wraz z Filipem Zimmermanem, granym przez niezawodnego Adama Drivera oraz Jimmym, w którego wcielił się Michael Buscemi, tworzą postać Rona Stallwortha – podczas spotkań przybierającego ciało Drivera, a przez telefon mówiącego głosem Washingtona, rasisty i rozpoczynają ambitny projekt infiltracji lokalnego oddziału KKK. Z czasem ich śledztwo nabiera iście ogólnokrajowego zasięgu – dowiaduje się o nim Federalne Biuro Śledcze. Okazuje się, że „Organizacja”, mimo swoich niewielkich rozmiarów, ma wielkie ambicje. Powstrzymanie ich planów nabiera dla Rona osobistego wymiaru.
Spike Lee na szczęście nie ma ambicji stworzenia z opartej na faktach historii Rona Stallwortha kryminału lub kina sensacyjnego. Większość seansu utrzymana jest w humorystycznym nastroju wynikającym z niedorzeczności całej sytuacji. Niejednokrotnie Spike Lee używa motywu Rona wykrzykującego z komicznym akcentem rasistowskie, antysemickie i homofobiczne obelgi. Washington spisuje się w tej roli znakomicie, ma naturalny luz i wyczucie. Postać, w którą się wciela nie należy do najbardziej skomplikowanych – Lee nie zadaje sobie trudu dobudowania Ronowi jakiegoś tła, poza wtrąceniem, że jego ojciec był w wojsku i wychował go na porządnego człowieka. Jego rozterki ograniczają się do szukania statusu quo między walką o swoją godność jako Afroamerykanina, a bronieniem statusu policjanta-obrońcy prawa, na który negatywnie wpływa działalność jego kolegów. Podobnie sprawa wygląda z postacią Adama Drivera – mimo swojego świetnego warsztatu komediowego, widocznego w wielu scenach zabaw członków Klanu, tak naprawdę jest postacią niezbyt interesującą i bez większych dylematów życiowych.
Ciekawiej wypadają główni członkowie KKK – każdemu z nich Lee nadaje własną, unikalną osobowość. Do najciekawszych należą Walter – szef Klanu, spokojny, inteligentny facet, który po prostu chce rozwoju Organizacji i traktuje ją jako hobby; dzban Ivanhoe, który na spotkania chodzi głównie po to, żeby się nachlać i pożartować oraz grany przez Tophera Grace’a David Duke, czyli lekko flegmatyczny, ale dostojny i wpływowy lider – człowiek, który traktuje „Organizację” jako ideę.
Najciekawiej wypada jednak Felix, grany przez Jaspera Pääkkönena, który jest kompletnym radykałem. Rasizm i antysemityzm stanowią dla niego styl życia oraz kamień węgielny, na którym zbudował swoje małżeństwo z Connie. Niezwykle podejrzliwy i porywczy ma od samego początku rezerwy do „Rona” i w każdej możliwej sytuacji doszukuje się w nim jego żydowskiego pochodzenia – czy to prowokując go, opowiadając swoje teorie na temat Holokaustu, czy też zmuszając go, żeby pokazał swojego penisa. Pääkkönen bawi się swoją rolą – nieustannie moduluje głos, z jego oczu błyska szaleństwo i ekstaza podczas rasistowskich wiązanek – i to on jest najciekawszą postacią całego filmu, co, zważając na zaangażowaną społecznie przeszłość Spike’a Lee, okazuje się dla widza bardzo odświeżające.
I to właśnie te ambicje stworzenia komentarza politycznego stają się głównym problemem Blackkklansmana. Spike Lee nieustannie nawiązuje do obecnej sytuacji w USA – momentami bez żadnej subtelności, co wypada bardzo nieprzekonująco w filmie często posiłkującym się kliszami i używającym groteskowych portretów bohaterów. Pokazuje utarte portrety rasizmu, w swoim komentarzu opiera się na zszokowaniu widza i wbiciu mu do głowy swojej racji, co nikogo raczej nie przekona. Społecznie zaangażowana część wygląda tak, jakby była wycięta z zupełnie innej produkcji. Widać w niej kunszt Lee jako dokumentalisty, ale też jego nieudolność w tworzeniu unikalnego, świeżego przekazu.
Zobacz również: “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” – Recenzja
Blackkklansman jest filmem przyjemnym, przyswajalnym i zapewniającym dobrą rozrywkę. Niestety, bardzo cierpi przez wydumane ambicje swojego twórcy, pokazując, jak bardzo zmieniło się adresowanie problemów rasowych we współczesnym kinie. Zamiast czerpać inspirację z takich obrazów, jak Uciekaj!, lub Atlanta – oferujących nietypowy, oryginalny komentarz na temat kwestii bolących dzisiejsze amerykańskie społeczeństwo, Spike Lee woli zalać widza obrazami, które może i zostaną w jego głowie, ale na pewno nie sprowokują go do żadnej refleksji.