FelietonyPublicystyka

Resortowy antykonwencjonalizm Riana Johnsona, lub jak obaliłem fałszywego boga [FELIETON]

Tomasz Małecki
fot. kolaż utworzony na podstawie materiałów prasowych

Wróćmy pamięcią do zimy roku 2017. Larum, jakie wówczas podniesiono w sprawie zamachu anonimowego twórcy hollywoodzkiej drugiej ligi na świętość uniwersum Gwiezdnych Wojen, sprawiło, że w pewnych kręgach jego osoba zaczęła promieniować zaczątkami kultu. Oto Rian Johnson – odnowiciel gwiezdnowojennej sagi, który poszedł “na noże” z konserwatywnym środowiskiem fanów. Dyskusja na temat znaczenia Ostatniego Jedi i działania Johnsona rozgorzała na dobre, a bipolaryzacja odbiorcza sprawiła, że w mgnieniu oka jego nazwisko nabrało wymiernej wartości i niespodziewanej rozpoznawalności.

Jest jesień 2019 roku. Do kin wchodzi kryminał z Danielem Craigem i Chrisem Evansem w rolach głównych, a zamiast głosów o aktorskiej identyfikacji wymienionych Panów (Kapitan Ameryka i James Bond w jednym filmie!), częściej słyszy się nawiązania do niedawnych dokonań reżysera. Na noże okazało się więc fenomenem przynajmniej pod jednym względem – obecność znanych i lubianych twarzy została zepchnięta na dalszy plan już na etapie promocji filmu (!), gdzie ten pierwszy został niemal w pełni poświęcony twórczej tożsamości Johnsona.

Powyżej opisany fakt jest wielce wymowny. Na przestrzeni dwóch lat Johnson dorobił się miana reformacyjnego wywrotowca, który wprowadza świeże formuły do zmurszałych konwencji kina fanowskiego i/lub gatunkowego, stając się przy tym osobistością wartą wzmianki na materiałach promocyjnych. Zaznaczę to jeszcze raz – w mniemaniu dystrybutora filmu Na noże persona reżyserska Riana Johnsona okazała się znacznie bardziej ciekawa niż ekranowy pojedynek Craiga i Evansa. W odniesieniu do funkcji przez niego sprawowanej oraz pozycji, jaką ta zajmuje w hierarchii filmowych profesji Hollywood, wydarzenie to jest dziełem naprawdę rzadkiego precedensu.

Pytanie brzmi jednak: na ile Johnson jest rzeczywiście ojcem własnego sukcesu? Na ile wspominany antykonwencjonalizm w jego filmach jest dziełem reżyserskich ideałów, a na ile ewolucyjnych potrzeb rynku i wytwórni filmowych? Czy naprawdę mamy w tym przypadku do czynienia z twórczą osobistością, dysponującą własnym, alternatywnym do tendencji rynkowych stylem, czy zwyczajnym zaabsorbowaniem przez ten rynek świeżej formuły wypowiedzi? Co za tym więc idzie – czy promocja oparta o wytłuszczenie autorskich cech reżyserii Johnsona jest uzasadniona, czy raczej zakrawa o absurd, tak zresztą charakterystyczny dla współczesnej branży rozrywkowej?

fot. kadr z filmu Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi / Wyraz twarzy umierającego Snoke’a jest być może najpełniejszym przedstawieniem wrażeń widzów Ostatniego Jedi

Odpowiedzi na wyżej postawione pytania jest tyle, ile dyskursywnych obozów wytworzyło się w momencie premiery Ostatniego Jedi – dwie. O ile jednak głos przychylny Johnsonowi – mimo pozornego tylko sięgnięcia sedna problemu – jest w tej materii konsekwentny i niezmienny, tak jego krytyka polega niemal wyłącznie na zaznaczaniu bezceremonialności, z jaką reżyser obszedł się ze znanymi formułami kina gatunkowego. Jest to więc krytyka co najmniej bezproduktywna, albowiem jedyny fałsz przezeń demaskowany dotyczy światopoglądowego umocowania uniwersum Gwiezdnych Wojen, a to – jak wiemy – znajduje się w domenie czystego relatywizmu. W tym więc sensie łatwo z góry przyznać rację zwolennikom twórcy, gdyż w towarzystwie kruczoczarnych wron nawet posiwiałe gołębie sprawiają dobre wrażenie.

Problem zaczyna się wtedy, gdy rozpatrzymy casus Johnsona w nieco szerszym ujęciu, porzucając mrzonki o fenomenologicznym charakterze jego twórczości. Pamiętajmy wszak, że film, o którym mówi się jako o drastycznym przełomie w formule gwiezdnowojennej sagi, jest mimo wszystko tej sagi istotną częścią. Jest zatem reprezentacją marki, której poszczególne elementy stanowią finansową oraz wizerunkową tożsamość firmy do tej sagi prawa posiadającej. Firmą tą jest zaś korporacja par excellence, której wpływu na obecny rynek filmowy i – szerzej – rozrywkowy nie da się określić za pomocą jakkolwiek wymiernej skali liczbowej. Nie będzie jednak nadużyciem stwierdzenie, że Disney, bo to o nim rzecz jasna mowa, posiada w praktyce monopol na kreowanie trendów, a co za tym idzie, potrzeb konsumentów, do których kieruje swoją ofertę.

Przeczytaj również:  Posterunek na granicy. Elia Suleiman i humor w slow cinema

Zanim dojdziemy do puenty tego wywodu, należy przedtem zwrócić uwagę na specyficzny charakter rynku. Otóż rynek w samej swej istocie jest konserwatywny i nie reaguje pozytywnie na wszelkie dynamiczne zmiany w swym łonie. Jego naturą są wszak konsumenci, których racjonalizm przejawia się wyłącznie w fakcie, że rzadko kiedy podejmują ryzyko zakupu produktu, oferującego im całkowicie nowe doznania, a co za tym idzie, niewygodną niepewność podjętej decyzji. Rynek doskonale zna więc swojego odbiorcę, gdyż to on w pewnym sensie jest tego rynku mocodawcą.

Rewolucyjność przemian nie leży zatem zarówno w naturze, jak i interesie rynku. Z drugiej strony naiwnym byłoby sądzić, że rynek jedynie odpowiada na zapotrzebowanie konsumenta – wówczas groziłaby mu implozja poprzez “zasiedzenie”. Krytyczną porażką jest sytuacja, gdy jego odbiorca zaczyna odczuwać znużenie dostarczanym przez ten rynek dobrem, ponieważ w ten sposób zdemaskowany i podważony zostaje fundamentalny dlań mit rozmaitości. Podobnie więc jak u podłoża teorii konserwatywnej znajduje się idea ewolucjonizmu, tak i w tym przypadku o kierunku i istocie rozwoju zainteresowań rynkowych odpowiada anihilacja oryginalnych i dotychczas nierynkowych pomysłów, które następnie są przekształcane i dostosowywane do gry popytu i podaży.

fot. kadr z filmu “Na noże” / W “Na noże” antykonwencjonalne są m.in. figury detektywa i generalnie stróżów prawa, którzy raczej nie grzeszą inteligencją. Jest tak do momentu, gdy… Johnson przywraca im klasyczne, dramaturgiczne znaczenie w celu przełamania kolejnej, tym razem finałowej, konwencji

W tym systemie “nowość” nie jest jednak nowością sensu stricto. Nie otrzymujemy jej w niezmienionej, pierwotnej formie, lecz – jak już zaznaczyłem – w jej rynkowym przeobrażeniu. Realna świeżość doświadczenia jest zatem zastępowana sugestią świeżości, którą przyjmujemy jako substytut oryginalnej wartości. Rynek nie chce, byśmy partycypowali w czymś, nad czym nie ma pełnej kontroli, a my nie chcemy poznawać czegoś, do czego nie posiadamy uprzednio przygotowanych punktów odniesienia.

W tym więc kontekście Ostatni Jedi nie tylko nie uchodzi za rzeczywiście rewolucyjne dla gatunku dzieło, ale wręcz stanowi możliwie najpełniejsze spełnienie rynkowej woli. Disney jako ucieleśnienie rynku jest egzystencjalnie motywowany do poszukiwania rozwiązań, które zapewnią linii jego produktów stałe zainteresowanie. Wprowadzenie do klasycznej formuły filmowej uniwersum konwencji ironizujących zdaje się więc w tym wypadku naturalne, jako że te stanowią symboliczny rewers tej samej monety. Rian Johnson, którego autorskim wkładem w film miało być ów obśmianie gwiezdnowojennej konwencji, był więc co najwyżej grotem włóczni wymierzonej w skamieniałe serce środowiska fanowskiego.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

W odniesieniu do mityczności Gwiezdnych Wojen wyżej określona relacja ma ponadto drugie, głębsze znaczenie, które przynajmniej w połowie oddaje rację zwolennikom Riana Johnsona. Otóż bluźnierstwo, którego Johnson miał dopuścić się w Ostatnim Jedi, a które okazało się instrumentem na usługach rynku, jest de facto bluźnierstwem wypowiedzianym w kierunku skostniałego fandomu. Co jednak wynika z jego natury, nie jest ono zabiegiem typowo artystycznym i jednostkowym elementem intertekstualnej zabawy z widzem, lecz próbą zalegalizowania i zakorzenienia w świadomości odbiorców pełnego prawa do dysponowania dziedzictwem uniwersum według własnego biznesplanu. To nie Johnson porwał się z motyką na słońce – to Disney zechciał pokazać fanom, gdzie jest ich miejsce. Johnson natomiast okazał się w realizacji tego celu “jedynie” przydatny.

Zapytacie jednak: skoro Disney pragnie dokonać nowego otwarcia w serii, stawiając wyraźną cezurę pomiędzy dziedzictwem Lucasa a współczesnym przemysłem filmowym, to dlaczego zarówno w przypadku Przebudzenia Mocy, jak i Skywalker: Odrodzenie zdecydowano się na bezpieczną opcję nostalgicznego żeru? Odpowiedź jest banalnie prosta i wynika bezpośrednio z toku wyżej przeprowadzonego wywodu: zbyt drastyczne zmiany w tradycyjnych formułach filmowych wywołują bunt jego konserwatywnie usposobionych odbiorców, czego przykładem jest zresztą Ostatni Jedi. Jedynym, co można więc poddać w zaistniałej sytuacji w wątpliwość, jest pełnia kontroli Disneya nad procesem transferu wartości Gwiezdnych Wojen do realiów rynkowych, ale gabaryt niniejszego tematu zasługuje na rozpracowanie w oddzielnym felietonie.

fot. kadr z filmu “Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi” / Wielu jednak postawiło na Johnsonie krzyżyk już w tym momencie…

Wracając jednak do głównego bohatera tekstu, należy jeszcze stwierdzić, że jego przedmiotowość względem korporacyjnych wyrazicieli woli rynkowej nie jest dziełem jednej produkcji filmowej. W takim przekonaniu utwierdzają nas wymienione we wstępie Na noże. Dekonstruując zasady gatunkowego kina kryminalnego Johnson przywdziewa zresztą szaty autocenzora, tworząc zręby antykryminału z… ambicjami klasycznego kryminału. Choć rzeczywiście podmiot sprawczy w postaci detektywa zostaje zdemaskowany i pozbawiony swojej tradycyjnej sprawczości, to fakt ten nie zmienia podstawowego celu gatunkowego filmu, jakim jest ujęcie mordercy i rozwiązanie zagadki. Wilk staje się zatem syty, a owca pozostaje cała – widz posiada wrażenie obcowania z oryginalną koncepcją twórczą, choć na końcu obcuje z tym samym, co zawsze.

W tym obliczu antykonwencjonalizm Riana Johnsona określić można mianem resortowego – zdanego na łaskę i chłonność rynku, od którego jest w pełni uzależniony. Trudno tę relację postrzegać w jednoznacznie negatywny sposób – jest wszak elementem i w pewnym sensie konwencją rynkowego instynktu samozachowawczego, znajdującego swe odbicie w potrzebach i zwyczajach konsumenckich. Równie ciężko jednak przypisywać jej cechy fenomenu i reżyserskiego indywidualizmu. Wiele lat przed Johnsonem i z pewnością wiele lat po Johnsonie kino głównego nurtu sięgało i będzie sięgać po narzędzie zdrady konwencji, aby oferować widzom oszklony, a przez to zdeformowany, obraz niepoznanego. Sprawa nie dotyczy więc tego, by wartościować otrzymywane efekty, ale tego, by umieć odróżniać fałszywych bożków od prawdziwych Bogów.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.