PTSD, czyli komiks w służbie zdrowia [RECENZJA]
Jako globalne społeczeństwo ufundowane na niespłacalnym kredycie oświeceniowego kultu faktu i potwierdzenia, od zawsze mieliśmy problem z uznawaniem niediagnozowalnych zaburzeń psychicznych za realne schorzenia. Świadczyć może o tym choćby długość oraz rozmaitość batalii, jaką toczyliśmy i nadal toczymy w sprawie syndromu stresu pourazowego (z ang. PTSD – posttraumatic stress disorder). Jego obecność w świadomości społecznej naznaczyły wszak nie tylko wieloletnie działania oświatowe naukowców oraz samych ofiar, ale również szeroko rozumiane akty artystycznego tworzenia. PTSD stało się tematem chętnie podejmowanym przez rzesze artystów, którzy podejmując się opisu kompleksowości niniejszego zjawiska konstruowali potężne i dojmujące fabuły, przedstawiające bohaterów zmagających się z niedającym się wygnać demonem przeszłości oraz jarzmem rzeczywistości, w której pomimo oczywistych problemów musieli radzić sobie sami.
Francusko-laotański ilustrator oraz scenarzysta Guillaume Singelin jest natomiast tym z artystów, który zagadnienie traumy pourazowej postanowił przełożyć na język komiksu. Jak sam zaznacza w posłowiu do dzieła, które okrasił dość koncentrycznym tytułem PTSD, zachętą dla podjęcia się ekspozycji niniejszego motywu w formie rysunkowej było między innymi to, że nikt do tej pory nie zrealizował podobnego eksperymentu – przynajmniej nie w takiej skali. PTSD to bowiem niezwykle obszerne jak na warunki jednego zeszytu dzieło, przedstawiające traumę, jej rewers oraz potencjalną metodę przepracowania.
Choć w domyśle bohaterką osadzonej w fikcyjnych realiach Tokio historii jest Jun – niezwykle młoda weteranka wojny północnej (ta jednak nie ma nic wspólnego z żadnym rzeczywistym konfliktem zbrojnym – autor wyraźnie zrzeka się roszczeń do osadzania tej powieści w kontekstach polityczno-społecznych) – to de facto głównym bohaterem, a zarazem bohaterem zbiorowym, są weterani jako tacy, którzy porzuceni przez armię i państwo są zmuszeni do wiedzenia nędznej, slumsowej egzystencji. Podobne scenariusze sztuka przerabiała już wielokrotnie, ale to nie oryginalność była tym, co szczególnie interesowało Singelina.
Wspomniane posłowie zawiera również inną konstatację autora, która zdaje się decydować o tożsamości jego dzieła. Bezpośrednim impulsem do opowiedzenia niniejszej historii były podobno badania (!), jakie autor podjął w innej dziedzinie i dzięki którym natknął się na osoby, zmagające się z traumą pourazową. To zaś w znaczący i widoczny gołym okiem sposób wpływa na strukturę i narrację PTSD. Komiks przepełnia chirurgiczna wręcz precyzja w opisywaniu kolejnych działań podejmowanych przez bohaterów. Nie uświadczymy tu wielu niedosłowności i okolicznościowych sugestii – wszystko (włącznie z wypowiedziami postaci) zdaje się sterylnie zapakowane w komplet wniosków, jakie wyciągnąć można poprzez analizę syndromu na konkretnych przypadkach. Bardziej więc niż z artystycznym aktem kreacji i określaniem treści poprzez formę, mamy tu do czynienia z narracyjną ekspozycją study case’a.
Nie można jednak powiedzieć, że Singelin nie zrobił absolutnie nic, aby swoją historię opowiedzieć we właściwy komiksowi sposób. Trochę wbrew analitycznemu charakterowi całości działa tu ilustracja. Już w pierwszych kadrach czytelnika zbić z tropu może ilość detali zawartych na stosunkowo niewielkiej przestrzeni jednej ramki, co sprawia, że spora część z nich wydaje się barokowo aczytelna. To stanowić zaś może sugestię i odniesienie do natręctw, spędzających sen z powiek weteranów, wrażliwych na każdy, choćby najcichszy szmer. Tak jak oni nie są w stanie zmrużyć oka przez kota przechadzającego się ulicę dalej, tak i my nie będziemy mogli spokojnie przyjrzeć się każdemu kadrowi poprzez mnogość bodźców w nich obecnych. Przestrzeń stanowi więc element wizualnej ekspozycji; jest jednocześnie miejscem akcji, bohaterem i narzędziem narracyjnym.
Co również zwraca na siebie w tym kontekście uwagę, to finezja, z jaką Singelin przykłada się do obrazowania nieodłącznych tej historii scen makabry. Jest to skądinąd zasługa uświadomionego wpływu japońskiego na twórczość autora, która w tym konkretnym przypadku przybiera formę inspiracji filmem Akira (1988, Katsuhiro Otomo). Fakt ten uwidacznia się nade wszystko w projekcie przedstawianej rzeczywistości, w której niefikcyjnie fikcyjne Tokio przypomina wielopoziomowy, surrealistyczny sen z ciągotami do cyberpunkowego futuryzmu. Ta przedziwna w kontekście opowiadanej historii mieszanina estetyczna nabiera jeszcze na egzotyczności, gdy uświadomimy sobie, że umowność mangowej kreski jest tu zastąpiona precyzją europejskiego stylu rysunkowego, która uwzniośla szczegóły i detale wewnątrzkadrowe. Wspomniana barokowość ilustracji jest więc pochodną tyleż koncepcji narracyjnej, co powziętego przez autora stylistycznego eklektyzmu.
Wśród filmowych inspiracji Singelin nie boi się również wymieniać arcydzieł światowej kinematografii w postaci Czasu apokalipsy (1979, Francis Ford Coppola), Full Metal Jacket (1987, Stanley Kubrick), czy Jarhead (2005, Sam Mendes), jednak bardziej niż w konkretnych tropach wizualnych lub narracyjnych upatrywałbym ów sugestii w gatunkowych podwalinach opowieści, w której wojna i związane z nią czynniki stresogenne stanowią ekspozycję traumy w niemal namacalny już sposób. Autor podchodzi więc do tematu jako do pewnej oczywistości, gdzie impulsy i przyczyny konkretnych zdarzeń są mniej istotne od samego procesu, którego w PTSD obserwujemy zresztą pełne spektrum. To z kolei sprawia, że do opowieści wkrada się pewna arbitralność w ustanawianiu kolejnych etapów na drodze do uzdrowienia, która pozbawia postaci realnie indywidualnego charakteru. Bardziej bowiem niż żywe i zmienne atomy przypominają one pionki na planszy, z których każdy reprezentuje przydaną, sztywną funkcję. Jakkolwiek różne by zatem one nie były, stanowią wyłącznie obiekt obserwacji i część obszernej diagnozy lekarskiej.
Z artystycznego punktu widzenia grzeszki Singelina uchodziłyby za wręcz niewybaczalne, ale ważnym zdaje się aprioryczne przyjęcie jego opowieści za próbę opisu zjawiska aniżeli konkretnej historii. W takiej konfiguracji PTSD objawi się nam jako w gruncie rzeczy satysfakcjonująca analiza, która stanowić może punkt wyjścia dla zrozumienia osób cierpiących traumy pourazowe. Niewątpliwa użyteczność społeczna jest więc najpotężniejszą zaletą zeszytu, choć w niewłaściwych rękach i przy złej woli mogłaby stanowić poważny argument podważający jego status jako dzieła sztuki.
Dusza surrealisty, zacięcie akademika. Każdą rozmowę zaczyna od Godarda i prequeli Gwiezdnych Wojen, a kończy w rejonach Bunuela oraz niemieckiego ekspresjonizmu. Pluje na amerykańską tfu popkulturę i wyznaje kult "kina osobistego".