Recenzje

“Shazam!”, czyli świąteczna rozrywka dla całej rodziny! [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Nie dane było Billy’emu Batsonowi (Asher Angel) przeżyć dzieciństwa w niewinny sposób. Gdy mając kilka lat przez przypadek puścił bezpieczną dłoń matki i zgubił się w tłumie dorosłych, rozpoczął odyseję po domach kolejnych rodzin zastępczych, z których uciekał tak szybko, jak to tylko możliwe. Nigdzie nie mógł zagrzać na dłużej miejsca, bo celem życia stało się odszukanie rodzicielki i odzyskanie utraconej miłości. Dopiero napotkanie kolejnej pary, pochodzącej z domu dziecka i opiekującej się gromadką dzieci o podobnej przeszłości, pomaga mu zakotwiczyć się w rzeczywistości i odnaleźć w sobie iskierkę dobra, co zostaje zauważone przez istotę o potężnej mocy. Oto bowiem Billy staje przed poważnym wyzwaniem: otrzymuje zaproszenie przed oblicze potężnego Czarodzieja, zostaje uznany za człowieka o dobrym sercu, co z kolei prowadzi do scedowania na niego odpowiedzialności za losy całego świata. Jego ciało przeszywa potężna energia, za pomocą której może ochronić ludzkość przed Siedmioma Grzechami Głównymi, oswobodzonymi uprzednio z okowów przez demonicznego Thaddeusa Sivanę (Mark Strong).

Zobacz również: Recenzję “Przedszkolanki”

Film Shazam! jest geekowską fantazją na temat życia w społeczeństwie chronionym przez superbohaterów, co widać zwłaszcza po sposobie funkcjonowania najmłodszych postaci. To millenialsi zanurzeni w popkulturze, chodzący w koszulkach z logo Supermana, czy kolekcjonujący gadżety po Batmanie, jak gdyby byli oni gwiazdami rocka. Wyreżyserowana przez Davida Sandberga produkcja utkana jest z autocytatów, mrugnięć okiem i remiksów dobrze znanych motywów. Gdy Billy zdobywa umiejętności i potrafi przemienić się w napakowanego pięknisia o aparycji Zachary’ego Leviego, to wraz z przyszywanym bratem snują plany na podstawie zapamiętanych tytułów. Kto oglądał wcześniej tego typu filmy, ten wie, że kryjówka, super pomocnik, chwytliwe one-linery i inne gadżety składają się na wizerunek i działalność superbohatera, więc chłopcy nie chcą być gorsi od swoich idoli.

Warner Bros. wraz z DC zeszli z kursu obranego wcześniej przez Zacka Snydera i ponownie odrzucili mrok na rzecz komizmu. Po świadomie kiczowatym Aquamanie przyszła pora na familijną opowieść, przy której powinni bawić się wszyscy niezależnie od wieku. Fabuła Shazama! charakteryzuje się lekkością oraz pozytywnym przesłaniem dotyczącym głównie potęgi rodziny. To trochę Kevin sam w domu à rebours, gdzie bohater nie zostaje przez przypadek opuszczony, lecz odnajduje ciepły kąt przed świętami, uświadamiając sobie, jak bardzo potrzebuje miłości najbliższych. Podobny wątek pojawia się również w kreacji antagonisty o twarzy przypominającej nemezis Jamesa Bonda, Ernsta Stavro Blofelda, gdzie pragnienie zniszczenia świata ulega osobistym ambicjom i potrzebie wyrównania rodzinnych rachunków z przeszłości.

Shazam rzucałby wiecznie żarcikami i zdobywał popularność mieszkańców Filadelfii, gdyby nie zaistniała potrzeba odnalezienia w sobie energii do walki ze złoczyńcą. Tak, z wielką siłą wiąże się wielka odpowiedzialność, więc i w tym filmie widz doświadczy z Billym mozolnej drogi na szczyt poprzez zasieki wątpliwości, które jak zawsze muszą się pojawić. Tym razem jednak twórcy zaproponują inne rozwiązanie, wcześniej raczej niespotykane w kinie superbohaterskim. Sandberg nie zaprezentuje typowego procesu dojrzewania nastolatka, czyli pozbywania się dziecinności na rzecz powagi i zdrowego rozsądku. Mimo traumatycznej przeszłości, pozwala chłopakowi nadal pozostać młokosem z głową szalonych pomysłów. Symptomatyczne, że protagonista będzie bronić się przed Grzechami, stworami o fizjonomii gargulców i innych straszydeł, w supermarkecie i lunaparku, świątyniach hedonistycznej konsumpcji i nieograniczonej zabawy.

Z tego też względu można potraktować Shazama! jako film o oczyszczającej mocy niedojrzałości, chroniącej przed nadmiernym patosem i szarzyzną dnia codziennego. To apoteoza krótkich spodenek, Piotrusia Pana i niewinności rozrywki, pozwalającej oderwać się od problemów. Po co oddawać się grzechom pychy i zazdrości, jak ironiczny dystans pozwala na doznawanie szczerej przyjemności. Sęk jednak w tym, że tego typu produkcje muszą odznaczać się znakomitym poczuciem humoru, czego w tej produkcji czasami brakuje. Wymierzone w stajnię DC ukłucia są delikatne jak wiosenny wiatr, a i cytaty wcześniejszych tytułów wyzbyte są oryginalności. Gdyby Shazam! powstał kilka lat wcześniej, dostarczyłby zapewne więcej śmiechu. Skoro jednak remiksowanie popkultury zostało znacznie lepiej przeprowadzone choćby w LEGO PRZYGODZIE albo Deadpoolu, to propozycja Sandberga jawi się bardziej jako żerowanie na sprawdzonej metodzie, reakcja na zyskującą poklask modę. Jest niegrzecznie niczym na lekcjach religii w podstawówce, co w kontekście przyjętej “familijnej” estetyki nie musi być wadą, o ile nie byłoby to tak od linijki wymierzone na osiągnięcie jak największego uznania.

Subwersywna moc Shazama!, polegająca na przesunięciu fabularnego środka ciężkości z przeklętych superbohaterskich dylematów na rzecz walki o utrzymanie statusu niedojrzałości, jest możliwa do uzyskania dzięki znakomitej roli Leviego, który ze swadą i zadziornością przechadza się ulicami miasta w kiczowatym, obcisłym czerwonym wdzianku z żółtą błyskawicą na piersiach. Ten emocjonalny smarkacz o bicepsie Pudzianowskiego wprowadza potrzebną filmowi energię i napędza akcję czasami grzęznącą w familijnych dramach i powierzchownie zarysowanych uczuciowych rozterkach. Gdy na horyzoncie pojawia się płachta bohatera, to można mieć pewność, że śmiech zaraz wydobędzie się z gardeł znacznej części widowni. Rewers protagonisty, piekielnie mroczny Strong, również staje na wysokości zadania, swoją pochmurną miną równoważąc humor i wprowadzając element niezbędnego napięcia.

Shazam! jest propozycją niezobowiązującej zabawy i powrotu do krainy niewinności, z czego kino chyba nigdy nie będzie w stanie do końca wyrosnąć. Oferuje głównie przyjemność dla przyjemności, zasadza się na bezgranicznym uwielbieniu popkultury, a przecież karnawał nie może trwać wiecznie. Sam seans przemija szybko i bezboleśnie, uśmiech błąka się po twarzy, mózgowa wyszukiwarka źródeł nawiązań pracuje na pełnych obrotach, lecz po wszystkim pozostaje poczucie niespełnienia i doświadczenie efemerycznej rozrywki tak ulotnej, jak młodość bohaterów, na której utrzymaniu tak beznadziejnie im zależy.

Recenzje

“Przedszkolanka”, czyli przekleństwo nadgorliwości [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Życie Lisy Spinelli nie odbiega od ogólnie przyjętych norm. Ot – od rana pracuje w lokalnym przedszkolu, po pracy wraca do domu i rozmawia (a właściwie próbuje nawiązać dialog, często przegrywając z ekranami telefonów) ze swoimi dziećmi, a wieczorami zasypia u boku swojego męża, wcześniej narzekając na trudy codzienności. Jedynym co potrafi wyrwać ją z rutyny i letargu są zajęcia z poezji współczesnej, pozwalające jej powrócić do czasów gdy wizja wyższego wykształcenia i ukończenia college’u nadal zdawała się jak najbardziej realna. Dlatego też każdą wolną chwilę spędza na spisywaniu swoich najróżniejszych literackich pomysłów – na statku napisze haiku, w kolejnym zaś wierszu odwoła się do tradycji XIX-wiecznych naturalistów. Problem w tym, że sam fakt pobierania lekcji nie czyni z nas pisarzy, a wykładowca Lisy traktuje ją bardziej jak kolejny przykład wtórnego akademizmu niźli nieodkryty talent pokroju  Dillard.

Wszystko zmienia się gdy pewnego dnia jeden z jej podopiecznych zacznie mamrotać pod nosem swój własny wiersz. Jednak to co początkowo zdaje się być bajdurzeniem 5-latka, po wsłuchaniu się w słowa jawi się jako dzieło wpisujące się w nurt literackiego oniryzmu. Kiedy strumienie twórczej świadomości coraz częściej “wylewają” się z Jimmy’ego, a jego wiersze odczytywane przez Lisę na jej zajęciach (oczywiście jako jej własne dzieła, gdy kreuje się na tworzącą w stylu liryki maski) zostaną określone jako wybitne, tytułowa Przedszkolanka za swój zawodowy cel postawi sobie wykreowanie chłopca na następnego wieszcza.

Zobacz również: Recenzję “Dumbo”

Sara Colangelo nie idzie na łatwiznę i przeplata ze sobą skrajne uczucia. Z jednej strony opowiada o niespotykanej misyjności zawodowego życia Spinelli, która jednak z czasem znacznie bardziej niż wypełnianie swojego powołania, będzie zakrawała o niezdrową fascynację. Jako widzowie będziemy sobie zadawać pytania – czy działania Lisy są wynikiem zazdrości (o bogaty wokabularz chłopca kontrastujący z jej impotencją literacką), sposobem kompensacji swojej blokady twórczej, czy też dowodem na bezwarunkową, choć jedynie matczyną, miłość jaką darzy swojego podopiecznego. Bo o ile wątek opiekuńczego nauczyciela przejawiał się już nieraz w współczesnej kinematografii amerykańskiej (chociażby wiekopomnym Stowarzyszeniu umarłych poetów), o tyle nie wykreowano jeszcze portretu belfra żyjącego w przeświadczeniu o swojej wyższości wychowawczej nad rodzicami – wyższości nie wynikającej jednak z zadufania, a troski i przewrażliwienia.

Przedszkolanka jest tak naprawdę tragiczną reinterpretacją Matyldy Roalda Dahla. I o ile u twórcy “Charliego w fabryce czekolady” nie kwestionujemy motywacji nauczycielki biorącej pod swoje skrzydła utalentowaną dziewczynkę, o tyle przyczyny kierujące Lisą są mniej jasne, mniej uzasadnione. Matylda chciała bowiem oddawać się intelektualnemu rozwojowi i ślęczeć godziny nad książkami – Jimmy natomiast, nieświadomy swego literackiego potencjału, pragnie być normalnym chłopcem; grać w baseball, podkochiwać się w pani przedszkolance, a wieczorami odpływać do Nibylandii swej wyobraźni. Różne będzie także zachowanie rodziców – w powieści byli oni zamknięci na marzenia swojej córki, w filmie ojciec, mimo pracoholizmu i braku czasu dla swojej pociechy, pragnie dla niego jak najlepiej. Pragnie by jego syn cieszył się życiem.

Geniusz Colangelo objawia się w narracyjnej niejednoznaczności. Nie uświadczymy tutaj wzniosłych morałów, pochwały ani potępienia wobec postawy Przedszkolanki. Jedni odbiorą jej brawurę za coś godnego podziwu i poklasku, inni za kolejną reinkarnację Salierego, zawistnego wobec bardziej utalentowanego i mniej doświadczonego twórcy (pozwalając sobie na lekką dygresję –  nawiązań do arcydzieła Formana jest tutaj więcej, chociażby w sekwencjach spisywania twórczości Jimmy’ego przywodzących na myśl amadeuszowski “Marsz żałobny).

Zobacz również: Recenzję znakomitego filmu Jordana Peele’a – “To my”

Godny podziwu jest również sposób w jaki reżyserka obchodzi się z bardzo niszowym tematem współczesnej poezji. Nie ma tutaj intelektualnej grandilokwencji, wywyższającej i mitologizującej obecnych twórców, nie ma także znanej z koszmarnego Velvet Buzzsaw nieudolnej satyry na światek sztuki nowoczesnej. Colangelo nie operuje utartymi stereotypami o grafomanii współczesnej liryki, nie hołduje również adornowskim teoriom o bezsensowności post-wojennych wierszy. Każdy liryk jest tutaj wyjątkowy, przepełniony emocjonalnością całkowicie niezgodny z przyjętymi stygmatami i poglądami na “realia rynku literackiego”.

Colangelo nie osiągnęła by tak znakomitego rezultatu gdyby nie dwie osoby – Maggie Gyllenhaal i Pepe Avila del Pino. Duet aktorka – operator współodpowiedzialny za znakomite Kroniki Times Square po raz kolejny udowadnia, że idealnie się uzupełnia. Gdy smutne oczy Maggie błądzą po zatłoczonych ulicach Manhattanu, del Pinto nie stawia jej w centrum. Lisa zazwyczaj jest gdzieś z boku, otoczona przytłaczającą pustką – czy to opuszczonej sali lekcyjnej, klubowej toalety, czy też rodzinnego stołu, przy którym nikt nie siedzi. Każdy kadr podkreśla społeczną alienację przedszkolanki, alienację na którą to sama się skazuje.

Zobacz również: Recenzję filmu “Kapitan”

Przedszkolanka przez większość czasu zwodzi widza. Colangelo z pełną świadomością wykorzystuje utarte, filmowe schematy na swoją korzyść (a także uprzedzenia odbiorców wobec niektórych zachowań) – od domniemanej pedofilii, przez zdradę małżeńska, aż do kryzysu osobowości. Nic nie jest tu takie jak z początku się zdaje i nic nie przychodzi tu łatwo – i w tym właśnie tkwi geniusz tej małej, wielkiej produkcji.

Znakomity eseista T.S. Eliott powiedział kiedyś Niedojrzali poeci imitują, dojrzali kradną. Colangelo tworzy film w duchu tej tezy, bo w liryce, prozie, kinie wszystko już było. Jednocześnie udowadniając, że wciąż można zrobić coś wstrząsającego i nowego. Dlatego też wybierzcie się czym prędzej do kina, by tak jak Jimmy móc powiedzieć: I really like my kindergarten teacher.

Recenzje

“Dumbo”, czyli słoń w stroju disco-barokowym [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Rok 1919. Świat powoli oswaja się z zawartym w Wersalu pokojem kończącym pierwszą wojnę światową. Pokój oznacza jednak nie tylko zaprzestanie otwartej walki, ale również zmusza ludzi do powrotu do codzienności, często oczekując od nich całkowitego wyparcia z pamięci obrazów z frontu, swoistej akceptacji statusu quo ante bellum. Niestety niektóre skutki są nieodwracalne – Kapitan Holt Ferrier wraca do dzieci bez ręki, by dowiedzieć się, że jego żona stała się ofiarą epidemii hiszpanki, antagonizmy społeczne i żądza krwi jest nadal wszechobecna, a napięcia na tle klasowo-warstwowym nasilają się. Nic dziwnego, że ludzie poszukują pozytywnego impulsu, a w tym swojej szansy upatruje Max Medici wraz z trupą cyrkową. Nie spodziewa się jednak, że kluczem do jego sukcesu będzie latający słoń, Dumbo.

Zobacz również: „Leaving Neverland”, czyli koniec z iluzją [RECENZJA]

Nie będzie to jednak afirmacja cyrkowego życia, gdyż zewsząd wylewa się mrok i rozpacz – od skatowanych zwierząt, przez zatrważającą biedę, aż do samych przedstawień jawiących się bardziej jak demoniczny freak show niż rozrywka dla najmłodszych. Jedyne co pozostanie naszym bohaterom to marzyć – Holtowi o ponownym wskoczeniu na siodło, Mediciemu o sławie, Milly Ferrier o wyrwaniu się z rutyny życia i zostaniu następną Curie-Skłodowską, a samemu Dumbo o powrocie do odebranej mu matki.

Kiedy jednak oczekiwany przez wszystkich punkt zwrotny nadejdzie i zdjęcia latającego słonia obiegną świat, na horyzoncie pojawi się krwiożerczy król rozrywki V.A. Vandermere, który składa propozycję nie do odrzucenia i inkorporuje rodzinny biznes Mediciego, czyniąc go wiceprezesem swojej korporacji. Niestety obietnice szklanych domów okazują się obłudą, a Dumbo w rękach właściciela parku rozrywki stanie się eksploatowaną maszynką do zarabiania, podczas gdy reszta mniej znanych artystów zostanie wyrzucona z pracy.

Tim Burton, do czego zdążył nas już w swojej twórczości przyzwyczaić, podejmuje temat społecznej alienacji i stygmatyzacji. Dumbo do czasu ukazania swoich nadnaturalnych zdolności jest obiektem drwin i prześladowań, Holt nie potrafi dogadać się ze swoimi dziećmi przez blokady emocjonalne, a w Milly i jej naukową karierę nie wierzy nikt, przez sam fakt tego, że jest kobietą. Do tego – i tak już ciężkiego gatunkowo tematu – twórca “Edwarda Nożycorękiego” dokłada wątek handlu ludźmi (historia Collette zmuszonej do związku z Vandermerem), znęcania się nad zwierzętami, a w pewnym momencie zacznie rozprawę nad moralnością samej branży cyrkowej.

Zobacz również: Jagoda Szelc: „Ludzie boją się, że im kradnę rozkosz” [WYWIAD]

Jednak sam fakt podejmowania tak trudnych i pozornie nieprzystępnych dla dzieci tematów, nie oznacza, że Dumbo nie jest skierowany do najmłodszych. Wręcz przeciwnie – Burton po raz pierwszy decyduje się ograniczyć swój katastrofizm i mrok, by trafić do jak najszerszego grona odbiorców. A to, że udaje mu się do historii wpleść morał o konieczności poszanowania praw zwierząt (w szczególności prawa do wolności) działa tylko na jego korzyść.

Ograniczenie mroku pozwoliło Burtonowi na rozwinięcie swoich artystycznych skrzydeł i zaprojektowanie jednego z najpiękniejszych światów w swojej karierze. Od magicznego świata rozrywki, przy którym Disneyland to miejski plac zabaw, przez iście barokowe stylizacje i kostiumy, aż do choreografii, których pozazdrościć mógłby Circus De Solei. Ta niespotykana od dawna świeżość w twórczości autora “Batmana” przypominała czasy, gdy z każdą jego nową produkcją rewolucjonizował on gatunki i re-definiował kinematografię. A także pozwoliła mi uwierzyć w zasadność powstawania disnejowskich remake’ów.

Burton nie byłby sobą, gdyby nie pozostał wierny swoim umiłowanym aktorom. Bo choć w głównego bohatera wciela się nie Johnny Depp, a nowy w uniwersum Colin Farrell, to na drugim planie spotkamy znane twarze – szaleńczego Michaela Keatona (znamienne są tutaj reminiscencje jego roli z “Soku z żuka”), Danego DeVito i perfekcyjnie rozumiejącej wizję reżysera Evę Green. Co jednak ważniejsze i pozytywnie zaskakujące, pomimo korzystania ze sprawdzonej obsady, wreszcie udało się stworzyć poczucie czegoś nowego, a nie kreować te same postaci i dokonywać warsztatowych repetycji. I tej świeżości bardzo brakowało w wielu wcześniejszych filmach twórcy Dumbo.

Trudno nie podjąć również próby porównania burtonowskiej wersji z oryginałem – Po raz pierwszy w historii reinterpretacji kultowych produkcji markowanych nazwiskiem Walta Disneya, to ta nowsza wydaje się być mi bliższa. Może ze względu na bardziej wyrazisty, pro-zwierzęcy wydźwięk całej opowieści, a może przez humanizowanie całej opowieści – gdzie dramat ludzki świetnie uzupełnia dramat tytułowego bohatera.

Zobacz również: „To my” – America U.S. [RECENZJA]

Kluczowy jest również aspekt samego CGI, gdyż Dumbo jest prawdopodobnie najlepszym, najbardziej realnym animowanym słoniem jakiego widziałem na ekranie. Od samego początku, gdy nieporadnie zrzuca sobie z głowy sianko, kupuje nasze serca. Trudno bowiem, patrząc mu w słodkie oczy, nie trzymać kciuków za jego sukces i za to, by mógł wrócić do umiłowanej matki (geniusz Burtona tkwi w tym, że grając na emocjach równie mocno co Holtowi i jego familii współczujemy naszemu słoniątku). I podobnie jak dzieciaki w filmie szturmowały pólki sklepowe Vanderemere’a, tak samo po seansie najnowszej produkcji Disneya każdy będzie chciał mieć Dumbo jako przytulankę – nieskrywanie powiem, że 10 lat temu na pewno zaliczałbym się do tego grona.

Jeśli macie młodszego brata lub siostrę, którzy czują się krzywdzeni przez swoich rówieśników, wyszydzani ze względu na swój wygląd, bądź czują się jakby nie pasowali do otaczającego ich świata, weźcie ich na Dumbo, bo od dawna w kinie nie było produkcji, która tak nienachalnie opowiada o tym, że każdy zasługuje na szacunek i na to, by być kochanym. Bo można mieć wielkie, nieproporcjonalne uszy, ale czasem dzięki tym wadom stajemy się faktycznie piękni.


Recenzje

“Ciemno, prawie noc”, czyli Film, prawie dobry [RECENZJA]

Maciej Kędziora

W tym czarnym, czarnym lesie jest czarny, czarny dom – w rytm tej koszmarnej rymowanki rzuca się przez sen w swoim rodzinnym domu Alicja Tabor. Mara nocna nawiedza ją po raz kolejny, przypominając traumatyczne dzieciństwo, znaczone chorobą psychiczną matki i obsesją ojca, szukającego zakopanych pereł księżnej Daisy. Niestety nie tylko ona będzie prześladowana przez zjawy, bo i ja od czasu seansu nie potrafię wyrzucić z głowy obrazów szaleńczej kakofonii twórczej Borysa Lankosza.

Ciemno, prawie noc śledzi losy protagonistki próbującej ustalić los zaginionej w krótkim odstępie czasu trójki dzieci. Oczywiście powrót w domowe strony będzie wiązał się również z innymi problemami Alicji – rozdrapywaniem zagojonych ran, odkrywaniem kolejnych sekretów familii i bliskich, a także zmusi ją do stawienia czoła realiom wałbrzyskiej biedoty.  Toteż podczas porannego joggingu natknie się na bezdomną kociarę (postać z pogranicza świata rzeczywistego i mitycznego), która zaproponuje jej koci chrupkę, od starego sąsiada Alberta usłyszy długą historię jego dzieciństwa, a od Marii Waszkiewicz usłyszy, że musi stąd uciekać.

Niestety śledztwo Alicji jest nim tylko na papierze. Trudno bowiem wskazać jakąkolwiek podjętą przez nią czynność, która skutkuje czymś pozytywnym – na zadawane przez nią pytania nigdy nie otrzyma odpowiedzi (by nie być gołosłownym przytoczę fragment dialogu z jedną z matek – “Jakie programy w telewizji ogląda pani córka?/Zwykłe, takie/ A jakieś szczególne?/ No bajki no/ To musi pani mało spać../Chyba nie ma pani dzieci/Muszę już iść”), większość jej zachowań balansuje między irracjonalizmem, a brakiem jakiegokolwiek umotywowania (pojawiający się dosłownie znikąd wątek erotyczny z Marcinem Schwartzem), a rzeczy, które robi są całkowicie bezcelowe, toteż gdy ogłasza w połowie filmu, że zebrała już cały materiał i wraca do stolicy nieśmiało wybuchamy śmiechem, gdyż z tego, co pokazuje Lankosz nie osiągnęła jeszcze nic.

Co więc reżyser “Rewersu” proponuje nam w zamian dochodzenia i próby rozwikłania sprawy zaginięć? Masę nieprowadzących donikąd retrospekcji. Oczywiście powód, dla którego mamy z nimi do czynienia jest jasny – proza Joanny Bator od zawsze przepełniona była wieloma dygresjami, kreślącymi portrety charakterologiczne każdej z postaci. Niestety indolencja inscenizatorska małżeństwa Lankoszów powoduje, że długie opisy Bator są tutaj przełożone na ekran w wymiarze jeden do jednego. I choć Jerzy Trela bardzo się stara, by owe opowieści nam urozmaicić swoim głosem, nadal są one całkowicie bezcelowe. I choć jesteśmy utrzymywani przy nadziei, że doprowadzą one do konkluzji w postaci historii Adalberta Schwartza to gdy już za chwilę mamy ją usłyszeć, dowiadujemy się, że pewne rzeczy powinny zostać przemilczane – co jest równoznaczne z tym, że cały ten wątek był całkowicie niepotrzebny. Bo to, co w wydaniu książkowym skłaniało nas do refleksji na temat duchowości i obcości w relacjach, przełożone na duży ekran wzbudza w widzu jedynie frustrację.

Lankosz czerpie tutaj garściami z wielu reżyserów – począwszy od “Zodiaka” Davida Finchera (szczególnie inspirując się sceną w piwnicy), przez trzeci sezon Twin Peaks – gdzie kociary wyglądają jak żywcem wyciągnięte z ósmego odcinka, aż do stylistyki będącej mieszanką Stricklanda i von Triera. Niestety, mnogość inspiracji twórcy “Ziarna prawdy” przyczynia się do tego, że nie otrzymujemy nic, co przełamuje gatunkowe schematy. Brak autorskiego spojrzenia przyczyni się również do największej bolączki całej produkcji – zbyt kurczowego trzymania się literackiego pierwowzoru. Proza Bator, przez swoją groteskowość i nietypową narrację nie jest filmowym samograjem i wymaga twórczej świadomości, a na swoje nieszczęście Lankosz próbuje przełożyć ją słowo w słowo na ekran, co skutkuje fatalnymi dialogami, papierowymi bohaterami i niezrozumiałymi decyzjami postaci.

Co jednak najbardziej bolesne dla całej produkcji, Lankosz nie jest świadomy swoich warsztatowych braków. Ba – stawia się tutaj na pozycji demiurga co i rusz rzucając górnolotne frazesy, puste bon-moty, prowadząc filozoficzne rozprawy żywcem przepisane od Paulo Coelho, przy których trierowska katabaza z “Domu, który zbudował Jack” jawi się jako wykład nieletniego podlotka. Trudno o lepszy przykład filmowej grafomanii i pychy, przez który tak ważna i trudna tematyka molestowania i gwałtu zostaje sprowadzona do absurdalnej groteski, a morał zamiast skłonić nas do rozważań, zostaje zaszlachtowany przez koszmarny dobór słów. Nie sposób bowiem inaczej traktować scenę, w której to Magdalena Cielecka mówi “Będę do Ciebie mówić tak długo aż sobie przypomnisz”, by potem przez minutę milczeć.

Najbardziej w tym wszystkim żal aktorów. Magdalena Cielecka jest znakomita w roli straumatyzowanej Tabor, Jerzy Trela stara się jak może, by swoim głosem utrzymać uwagę widza, a Piotr Fronczewski udowadnia, że nadal potrafi wspinać się na wyżyny. Każdy próbuje tutaj tchnąć życie w nijakie postacie, uratować honor całej produkcji. Niestety ich starania zostaną szybko zamordowane przez wyrwane z innej bajki dźwięki muzyki Marcina Stańczyka, dzięki któremu “Ciemno, prawie noc” może spokojnie konkurować z “Moim pięknym synem” jeśli chodzi o najmniej pasujący soundtrack w 2019 w naszych kinach. Na osłodę pozostają jedynie piękne zdjęcia Marcina Koszałki, szkoda, że tak często okraszone pustymi monologami.

Gdy Lankosz pod koniec filmu przypomina sobie, że tworzy kryminał i znikąd (a właściwie przez wykorzystanie tradycyjnego Dorociński Ex Machina) ukazuje rozwiązanie całej sprawy kotojadów, trudno nie załamać rąk, gdyż po raz kolejny projekt z tak wielkim potencjałem i świetnym pierwowzorem spalił całkowicie na panewce. Choć trudno winić reżysera za sam epilog, bo jak pisała Bator Czasem skręca się w jakąś stronę tylko dlatego, że trzeba iść do przodu, choć wszystkie drogi wydają się równie beznadziejne.

Recenzje

“To my” – America U.S. [RECENZJA]

Kamil Walczak

Z pisaniem na temat nowej produkcji Jordana Peele’a wiąże się pewien instytucjonalny problem. Następuje tutaj wyraźne odróżnienie od jego poprzedniego filmu – To my wymyka się wszelkim schematom poznawczym i szkicom, jakie formułują się podczas seansu. Bo mamy horrorowe oczekiwania wobec pewnych mechanizmów straszących, ale też świadomość nieformalnej tajemnicy poliszynela, że twórca Uciekaj! będzie się prężył ku chwale anturażu rasowego. Może to sprawka, nomen omen, czarno-białej recepcji jego ostatniego projektu i postępującej stereotypizacji filmów tworzonych w Stanach przez czarnoskórych. Ale ekskomikowi udaje się nas zaskoczyć, zszokować niebagatelnymi konwencjami i odświeżyć amerykańskie kino grozy w nietuzinkowym stylu. Czym właściwie więc jest Us i z czym to się je?

Akcja orbituje wokół rodziny Wilsonów: roztrząsającej sprawy z przeszłości żony i matki Adelaide (Lupita Nyong’o), ojca, czyli nieprzyzwoicie śmieszkowego Gabe’a (Winston Duke) oraz dwojga dzieci: Zori i Jasona. Wybierają się oni razem do domku letniskowego u wybrzeży Kalifornii. Pewnej nocy u bram ich posesji zjawia się familia Reddów, przyodzianych w czerwień, samarytańskie sandały i ostre krawieckie nożyce doppelgangerów samych bohaterów. Czego oni w ogóle chcą? I co są w stanie zrobić? Złowieszcza matrona, odpowiedniczka Adelaide, zdradzi im pewien sekret…

To my w bardzo nowofalowym sznycie sprytnie ucieka od jakichkolwiek gatunkowych diagnoz. Przez prolog, rzucający światło na dziecięcą traumę protagonistki, indykuje jakiś nadprzyrodzony motyw demoniczny, jednak drugi akt już ewidentnie zwiastuje nam home invasion, jakby czarnoskórej wariacji Funny Games. I to okazuje się w końcu niewypałem. Wstrzymam się w tym momencie ze spoilerami, jednak dość powiedzieć, że na końcu wszyscy trzymają się za ręce, a w powietrzu czuć vibe Hereditary łamanego z Carpenterowskim Cosiem.

Zobacz też: Wszyscy jesteśmy trochę stalkerami Kubricka – Nasz wywiad z Jagodą Szelc

Warto zwrócić uwagę na to, że Peele – za sprawą programu Key & Peele – jeszcze przed paroma laty postrzegany był jako luminarz szeroko pojętego humoru skeczowego (ci, którzy pamiętają jeszcze współpracę komików z Comedy Central wiedzą, że było w tym coś więcej), a dzisiaj funkcjonuje jako pełnoprawny amerykański stańczyk X muzy. Niby błaznuje, śmieszkuje, usilnie rozluźnia atmosferę, a fantastycznymi dialogami skutecznie rozbraja naszą powagę. Cała zabawa jest jednak jeno pretekstem dla śmiertelnie poważnej konstatacji na temat życia w Ameryce i w ogóle życia społecznego. Rasa, mimo że graficznie nadreprezentowana, nie wydaje się tak kluczowym faktorem.

W wywiadach reżyser opowiadał o anegdocie z lat swojego dzieciństwa. Wyobrażał sobie wtedy własnego sobowtóra, który może czaić się na każdym rogu, taki cień, a raczej złe odbicie. Zwierza się, że przyprawiało go to o dreszcze. Trzon utworu zasadza się na takim właśnie strachu, strachu o charakterze pierwotnym, nieusprawiedliwionym, ale bardzo plastycznym i relewantnym. Niezrozumiałe intencje przybyszów w czerwonych koszulach naturalnie fiksują bohaterów, a nas wprowadzają w stan parafreudyzacji ich lęków.

Zobacz też: “Leaving Neverland” – Koniec z iluzją?

Obraz w niejasny sposób dysturbuje nas przeszywającą bohaterów czernią i czarnością – lecz nie mowa tu jedynie o kolorze skóry. Smolista kolorystyka zakrzywia wręcz percepcję świata przedstawionego. Erupcja tych strachów uzewnętrznia się w konfrontacji postaci Lupity Nyong’o z samą sobą – niekomfortowe, przyciemniane zbliżenia, gardłowy głos sobowtóra i puszczone w eter, rozmyte ze znaczenia słowa. Twórca zasadniczo wykorzystuje swoje postaci przeciwko sobie, realizując szczytny postulat kina grozy głoszący, że największych pokładów strachu nie powinniśmy szukać w świecie nadnaturalnym, ale we własnym lustrze.

Zgodnie z duchem postmodernistycznej transgresji, w produkcji tej konsumuje się również tropy z Tajemnic Silver Lake. Atmosfera teorii spiskowej jest też szczególnie istotna, gdy weźmie się pod uwagę zafundowaną nam przeraźliwie pogmatwaną fabułę, bo nawet skrzętna ekspozycja dokonana przez antagonistkę sprawia, że mamy raczej więcej pytań niż czegokolwiek innego. Myślę, że znajdą się i tacy śmiałkowie, którzy będą tu próbowali egzekwować różne mądre teorie o dualistycznej naturze człowieka, bo zresztą mi samemu przeszło to przez myśl podczas seansu. W tym względzie polecałbym mimo tych pokus szukać swojej drogi po omacku, a niedopowiedzeniami przejmować się po swojemu. To na pewno zdrowsze.

Co się zaś tyczy szerokiego kontekstu społecznego, Amerykanin ma sporo do powiedzenia, choć częściej zdaje się na luźne domysły widza. Pierwsza sprawa to tytuł, który w polskim traci dwojakie znaczenie. Słowo “Us” robotę robi nie tylko jako zaimek, ale także jako skrót U.S. – United States. Reżyser opowiada więc o Ameryce pełnej podziałów i podskórnych zaognień. Podobnie jak w Uciekaj!, ukazuje napuszoną klasę średniowyższą (tutaj: rodzina Tylerów), która czytelnie eksponuje różnice majątkowe i stopy życiowej. Pani Tyler (Elisabeth Moss) i pan Tyler (Tom Heidecker) pławią się w swoim majątku i nie oszukują nikogo swoją bogacką egzaltacją. Ich córki bliźniaczki to rozpieszczone cool girls, które z pogardą odnoszą się do Zori czy Jasona. Tylerowie to najbardziej biała rodzina, jaką można sobie wyobrazić, typ absolutnej beztroski i luksusu.

Zobacz też: “Wszyscy wiedzą” – Farhadi, nie jesteś Hiszpanem – Recenzja

Problematykę społeczną spaja tutaj polityczny leitmotiv: akcja Hands Across America (faktyczne wydarzenie z 1986 r.), gdy Amerykanie, w imię walki z głodem, utworzyli długi na tysiące kilometrów łańcuch z ludzi ciągnący się od brzegów Pacyfiku aż do Atlantyku. Dochodzi do tego eksponowany problem “obcości”, pewnego hermetyzmu zachodniej kultury, w której panicznie boimy się o własny dobrostan i status quo. Motywy te, razem z popkulturowymi referencjami, tworzą obraz społeczeństwa wcale nieróżnego od poprzedniego filmu Peele’a – Ameryki kierowanej sprzecznościami, gdzie nawet pod liberalną strzechą ciężko ukryć ewidentne antagonizmy.

Wyżej podważyłem też trochę Us jako instytucję horroru. Sumarycznie spełnia horrorowe formułki jak Bóg przykazał, choć czyni to w sposób nader groteskowy i samoświadomy. Pełno tu zatem tropów z klasyki kina grozy, jak złowieszcze bliźniaczki Tylerów (analogicznie przypominające parę dziewczynek z Lśnienia) apokaliptyczne nawiązania do Biblii, odkrywania przez bohaterkę tajemnych wrót i przejść, podejrzanych typów na ulicy i wielu innych pomniejszych schematyzmów. Autor doskonale zdaje sobie sprawę z powszedniości tych rozwiązań i wykorzystuje to na swoją korzyść, brnąc w te tematy, eksploatując ich siłę i, przede wszystkim. Zaskakując widza. Bo jeśli miałbym określić To my pojedynczym słowem, to byłoby to “nieprzewidywalny”. Mnożą się twisty, zagęszcza klimat, komplikuje fabuła. Przy zachowaniu pewnych standardów wybija się na jeden z bardziej oryginalnych horrorów ostatnich lat, którego egzegezę nie sposób przeprowadzić w jednym tekście.

Produkcja ta zdecydowanie stoi humorem, i to o wiele potężniej niż w przypadku Get out!. To dzieło komicznie spełnione, m.in. za sprawą niezwykle akuratnie dobranego Winstona Duke’a jako formalnej, niefrasobliwej “głowy rodziny”. Harmonijnie rozmiękcza on familijne napięcia, sypie sucharkami, odnajduje się sytuacyjnie jako comic relief, choć sprowadzanie go tylko do tej roli byłoby chybione. Sypane z rękawa żarty, niezręczne utarczki czy skeczowe perypetie i inteligentny dowcip czynią film autentycznie zabawnym. Jednocześnie, sytuacje te działają jako synergiczny kontrapunkt dla wibrującej grozy i przerażenia. Peele dokonał tutaj połączenia, którego wielu oczekiwało od niego w 2017 r.

Zobacz też: Manifest przerażonych internautów – Nasza reakcja na tragedię z Christchurch

Kolejne plusy To my inkasuje za wysokiej klasy reprezentację aktorską. Występy Lupity Nyong’o, Winstona Duke’a czy Elisabeth Moss (choć młodsza część obsady nie odstawała) uwypuklają jak ciężką pracę musieli oni wykonać, grając również swoich sobowtórów. Zwłaszcza Nyong’o brylowała w podwójnej roli protagonistki. Znakomicie wyglądały też jej więź z synem, Jasonem (tu Evan Alex) – relacja bardzo zażyła i niesprecyzowana. Z kolei ścieżka dźwiękowa Michaela Abelsa już została ze mną na dłużej. Dodatkowo, z warstwą wizualną bezbłędnie synchronizuje się składanka z utworami Beach Boysów, NWA (F*ck the Police) tudzież klasyk Luniza – I Got 5 On It. Kawałki raperskie jasno sytuują bohaterów w czarnej społeczności, choć, znów, komentarz rasowy wcale nie musi być tak oczywisty.

Najnowszy film Jordana Peele’a ma zakusy na bycie dziełem przełomowym. Potwornie słaby marketing na polskim rynku tego nie zmieni. Już wiadomo, że Us uzyskało znakomite otwarcie w amerykańskim box-office’ie, a krytycy są zgodni w swoich peanach. Reżyser idealnie wyczuwa zgryzoty dzisiejszej polityki i pozostaje nam z ochotą czekać na jego następne produkcje, które już, z pewną rezerwą, zapowiada. Zdolność do bacznej obserwacji naszych czasów i wrodzone kinofilstwo czynią obecnie Peele’a jednym z najambitniejszych twórców autorskiego kina gatunków.

Ocena

8 / 10
Recenzje

“Kapitan”, czyli jak ubiór zmienia człowieka [RECENZJA]

Mikołaj Krebs

Kino wojenne niejednokrotnie eksplorowało temat okrucieństw wojny i jednostek, które zostały zmuszone do niemoralnych czynów w imię walki o przetrwanie. Dotychczas nie wkroczyło jednak na pole, na którym stał kiedyś obóz pracy w Emsland, a na którym Robert Schwentke opowiedział historię o ostatnich dniach II wojny światowej i „kapitanie” Heroldzie, który ze zwierzyny – stał się łowcą.

Otwierająca scena przedstawia nam właśnie Herolda, dezertera Wehrmachtu, uciekającego przed żołnierzami niemieckimi, którzy urządzają swojego rodzaju sadystyczne polowania. Dzięki łutowi szczęścia i manewrowi godnemu hobbitów, udaje mu się uciec, lecz nadal czeka go walka o przetrwanie. Początek filmu nakreśla nam postać młodego Niemca, któremu nie sposób nie współczuć – jest prześladowany, wygłodniały, a wszystkie jego amoralne czyny, takie jak kradzież pożywienia, są motywowane chęcią przeżycia. Wszystko odmienia się, gdy napotyka ugrzęźnięty samochód, w którym znajduje mundur kapitana Luftwaffe – niemieckich sił powietrznych. Dla dezertera okazja wcielenia się w oficera niemieckiej armii jest nazbyt kusząca. Szybko okazuje się, że Herold wciela się w tę rolę aż nadto. Dokonuje egzekucji na grabieżcy, gromadzi wokół siebie grupę maruderów i bezczelną pewnością siebie zyskuje zaufanie innych przedstawicieli wojsk hitlerowskich.

Zobacz również: Recenzję nagrodzonych w Cannes “Złodziejaszków”

Pierwsza połowa seansu każe nam przymknąć jedno oko na to, co jest nam dane zobaczyć. No bo w końcu to tylko zdobywanie zaufania i budowanie autorytetu, a u źródła tego wszystkiego leżą cały czas podstawowe ludzkie instynkty, krzyczące nam do ucha „żyj!”. Dopiero kiedy Willi Herold i jego maruderzy trafiają do obozu karnego, Schwentke każe otworzyć nam zamknięte dotychczas oko i uświadamiając nam, że owszem, u źródła cały czas są ludzkie instynkty, ale nie jest to instynkt przetrwania, a raczej po prostu nuda i ciekawość.


Kapitan nie skupia się jedynie na tym, co kieruje jednostką, ale pokazuje także upadłość systemu prawnego i systemu wartości. Przyjęło się uważać, że mentalność niemiecką dobrze odzwierciedla przysłowie ordnung muss sein, czyli „porządek musi istnieć”. I ta mentalność trwała również przy tworzeniu fundamentów III Rzeszy, która nawet na terenach okupowanych egzekwowała skrupulatnie swój system prawny. Tymczasem w wydarzeniach, które przedstawia nam niemiecki reżyser, to wszystko powoli staje się ruiną. Nikogo nie obchodzi skrupulatne sprawdzanie dokumentów. Nikogo nie obchodzi hierarchia organów władzy. Nikogo nie obchodzi sprawiedliwość, a wszystkie działania, które na tym polu są podejmowane (na przykład scena procesu), utrzymują nas w przekonaniu, że całość jest iluzoryczna. Kiedy Herold z dumnie podniesioną głową oświadcza, że działa na polecenie samego Fuhrera, nikt nawet nie śmie tego negować. I to wcale nie ze strachu, ale dlatego, że wszystkim wygodniej jest akceptować taką rzeczywistość. Rzeczywistość, w której „coś się wreszcie dzieje”.

Zobacz również: Recenzję serialu “Turn up Charlie”

Całość opowieści wybrzmiewa dość absurdalnie, jeśliby się nad tym zastanowić. Posiadałem przekonanie, że duża część tego, co pokazują mi twórcy, jest po prostu fikcją. Tym bardziej byłem zdziwiony, kiedy po końcowej scenie moim oczom ukazały się napisy informujące o dalszych losach głównego bohatera. Dopiero po krótkim sprawdzeniu informacji okazało się, że Kapitan to w zasadzie film biograficzny, mocno inspirujący się prawdziwą postacią Williego Herolda, a odskocznią od źródeł historycznych są tylko pojedyncze sceny.
Schwentke  bardzo umiejętnie operuje postaciami, przez co widz nigdy nie zastanawia się, czy decyzje, jakie podejmują bohaterowie (a może raczej – złoczyńcy) to decyzje, których oni sami są świadomi i świadomi ich konsekwencji. Nie jest dane nam się ostatecznie dowiedzieć, czy zmiana dezertera Herolda w kapitana Herolda jest szczera, czy to aktor, który nie wychodzi z roli. Duża w tym również zasługa fenomenalnej roli Maxa Hubachera, który na tyle oszczędnie wykorzystuje mimikę Williego, by nigdy nie dało się z niej wyczytać, co naprawdę siedzi w głowie młodzieńca.Immersję beznadziei wspomaga również dark ambientowa muzyka i ubogość kolorów na ekranie – nakręcenie filmu w czerni i bieli to prawdopodobnie najlepsza decyzja, jaką mogli podjąć twórcy.

Niestety psują ją dość ubogie jakościowo efekty wizualne, które wyglądają wręcz karykaturalnie przy wadze emocjonalnej scen, w których są wykorzystywane. Wydawało by się to niewielkim uszczerbkiem, ale kiedy podczas najważniejszej sceny całego filmu moim oczom ukazała się absurdalnie komputerowa krew, trochę wybiło mnie to z rytmu i umniejszyło wartość całej sceny.

Na koniec pokuszę się o mały komentarz, za który część osób prawdopodobnie mnie zlinczuje, ale rzeczywistość pokazana w Kapitanie mocno skojarzyła mi się z naszymi, polskimi żołnierzami wyklętymi. Niemiecki film wszakże pokazuje, jak ciężko było poradzić sobie członkom Wehrmachtu w odnalezieniu siebie w ostatnich dniach wojny. Kiedy wszystko co znali upadało na ich oczach. Wiedzieli, że nie będzie powrotu do starego porządku, a przyszłość może być gorsza od teraźniejszości, więc kurczowo trzymali się wszystkiego, co dawało im jakiekolwiek poczucie władzy, przyjemności, zabijało nudę, jakkolwiek okrutne by to nie było.

I czy w podobnej sytuacji nie znaleźli się wyklęci, którzy po upadku całego ich systemu trafili do świata, w którym nic na nich nie czeka, więc część z nich stała się ofiarą tego samego przypadku demoralizacji i dekadencji co Herold? Nie chcę tutaj oczywiście generalizować i wrzucać wszystkich do jednego worka, ale przypadki takie jak Józef Kuraś czy Romuald Rajs, sprawiają, że w mojej głowie zostaje gdzieś ta iskra wątpliwości.

Kapitan to, mimo paru potknięć, bardzo solidne kino, dobrze balansujące między pytaniami moralnymi, a beznadzieją. A co najważniejsze, podchodzi do tematyki ze strony jeszcze nikomu nieznanej, co moim zdaniem kwalifikuje go do bycia tytułem obowiązkowym na wszelakich listach kina wojennego.


Wywiady

Jagoda Szelc: “Ludzie boją się, że im kradnę rozkosz” [WYWIAD]

Marcin Kempisty

Marcin Kempisty: Oglądając twoje filmy i czytając wywiady, mam wrażenie, że cały czas zachęcasz do startu z punktu zero, że proponowane przez ciebie definicje filmu są inne od zasad ogólnie przyjętych przez widzów i krytyków. Pomyślałem więc, że warto spróbować zrekonstruować to, w jaki sposób myślisz o filmach.

Jagoda Szelc: O filmach mało myślę, dużo myślę o kinie i o koncepcjach kina, bo film jest czymś innym niż kino. Film jest urządzeniem czy narzędziem kina i bardziej lubię, kiedy filmy obnażają, że są tylko filmami. Wydaję mi się, że już nie można tego zrobić, co kiedyś, czyli sprawić, żeby widz chował się pod siedzeniem, jak widział nadjeżdżający pociąg. Jesteśmy już dawno poza tym etapem. Manipulacja emocjonalna mnie nie interesuje, tylko intelektualna. Sztuka ma za zadanie ćwiczyć naszą wolność i ma za zadanie przypominać, że myśmy się z nią urodzili i że zbyt szybko oddajemy swoją wolność innym. Mamy tendencję, by powtarzać opinie, a nie je tworzyć. Mnie interesuje taki rodzaj kina, który by to wykonywał na widzu. I to sformułowanie – “wykonywać na widzu” – chyba mi się najbardziej podoba.

Żebym dobrze zrozumiał – chodzi o trenowanie wolności, czyli stworzenie sytuacji, w której widz w kontakcie z twoimi filmami ma pracować nad sobą, zderzać siebie z rzeczywistością filmową i później sam przepracowywać swoje sprawy?

Wydaję mi się, że tak jest zawsze. Każdy widz w kontakcie z filmem ma swoje przemyślenia, tylko myśli, że ogląda coś, co zrozumiał, bo tak autor mu powiedział. Tymczasem ja wierzę w to, że wszyscy oglądają zawsze prywatny film, tylko że moje filmy bardziej to obnażają i sprawiają, że widzowie muszą wziąć odpowiedzialność za swoje interpretacje. To jest super! Cała choroba cywilizacyjna polega na tym, że my cały czas liczymy, że ktoś nam powie, jak jest. A sztuka ma za zadanie przypominać nam, że jesteśmy dorośli, a dorosłość to odpowiedzialność, a odpowiedzialność polega na tym, że musimy sami interpretować rzeczywistość i sami ją weryfikować. Wydaje mi się, że czasami widzowie są pogubieni, ale ja też wolę być sama w stanie pogubienia niż przekonania.

W taki sam sposób podchodzisz do filmów innych reżyserów? Im więcej przestrzeni dla ciebie, tym lepiej oceniasz dany tytuł?

Dla mnie to największa przyjemność. Szalenie nie lubię być emocjonalnie manipulowana, nie znoszę tego. Z tego powodu mam problem z małym realizmem, ale też ogólnie z rozpoznawaniem gatunków. Ostatnio moi znajomi śmieją się ze mnie, bo jak mi puszczają utwory muzyczne, to nie jestem w stanie powiedzieć, czy są one wesołe, czy smutne.

W wywiadzie z Łukaszem Orbitowskim na TVP Kultura powiedziałaś przecież, że twoim ulubionym horrorem są “Niebezpieczne związki”.

Tak, albo “Rosetta” braci Dardenne.

Kadr z filmu “Niebezpieczne związki”

Co w “Niebezpiecznych związkach” jest takiego przerażającego dla ciebie?

Myślę, ze każda epoka ma każdą swoja dominującą chorobę, która wpływa na historyczność, inżynierię społeczną i kulturę. Takimi chorobami była czarna ospa, gruźlica, czy polio. Chorobą XXI wieku są zaburzenia z klastra b, czyli zaburzenia narcystyczne. W kategoriach psychologicznych “Niebezpieczne związki” to historia o dwóch narcyzach. Można poobserwować, jak oni myślą, w jaki sposób traktują ludzi. Ten film szczególnie daje jakiś nieprawdopodobny dostęp do świata predatorów. Przysięgam, widziałam ten film ze trzysta razy i potrafię go cytować na pamięć. Są filmy, które oglądasz dla aktorów, a są filmy które oglądasz dla myśli, dla kina. On nie daje mi tej drugiej przyjemności, bo jest prosty. Oglądam go, bo jestem pod wrażeniem tego, co Close i Malkovich robią w tym filmie.

Jaka według ciebie może być przyczyna powstawania tego narcyzmu?

To jest na bardzo długą rozmowę, bo różne rzeczy na to wpłynęły. Wydaje mi się, że przede wszystkim hiperkapitalizm na to wpłynął. Jest taka teoria, która mówi o tym, że bardziej prawdopodobne jest zobaczenie końca świata niż zmiany w systemie kapitalistycznym. Myślę, że też to kwestia dysocjacji dzieci. Są również rodzaje uszkodzeń mózgu, które mogą być spowodowane zatruciem środowiska i tysiącem innych rzeczy; tym, że są teraz hiperbakterie, których nie możemy zwalczać, bo bierzemy antybiotyki, które są w mleku. Ostatecznie efektem jest to, że prezydentem USA jest osoba z oczywistymi zaburzeniami narcystycznymi.

Pytanie, czy mógłby dojść tak daleko, gdyby nie miał tych zaburzeń.

Przez ten hiperkapitalizm osiągnęliśmy sytuację, w której to korporacje, a nie rządy rządzą światem. Korporacje, które nie mają na górze człowieka i same mają “osobowość” psychopatyczną.

Przypomina mi się animacja “Ralph Demolka w internecie”, w której główny bohater wlatuje do przestrzeni internetu i widzi wokół siebie ogromne korporacyjne wieżowce. Cały ten wirtualny świat jest obklejony banerami Facebooka, Twittera, czy innych tego typu molochów.

Odwołując się trochę do słów Zygmunta Baumana – problemem nie jest to, że my tworzymy wirtualną rzeczywistość, tylko to, że wirtualna rzeczywistość zaczęła nas kreować. Oczywiście można mówić, że to media społecznościowe to zrobiły, ale to się zaczęło dawno temu. Ktoś nas przekonał, że jesteśmy niewystarczający, gdy się rodzimy i musimy bardzo dużo zrobić, żeby sobie zasłużyć na bycie “kimś”. Warto sobie posłuchać, jak rodzice mówią do dzieci, to jest pole totalnej przemocy. Nieprawdziwie się uważa, że dzieci się powinno wychowywać. Dziećmi należy się opiekować i dawać im przykład. To zresztą jest też trochę o reżyserii.

To znaczy?

To znaczy, że filmem, aktorami i zespołem się opiekujesz, a nie ich wychowujesz i dyktujesz, jak mają zrobić.

Monument
Kadr z filmu “Monument”

Jeżeli aktorzy i reszta zespołu mają taki wkład, to ile procent Jagody Szelc pozostaje w tych filmach?

Myślę, że to jest abstrakcyjne myślenie, bo próbujemy to sprowadzić do statystyki, a to jest trochę jak trójwymiarowe szachy. To jest mój film, ale bez dyżurnych na planie bym go nie zrobiła. Chciałabym, żeby to się zmieniło, że buduje się schemat piramidalny, jak w korporacjach, z jedną najważniejszą osobą u szczytu. To jest nieprawdziwy i niedobry układ. Ja pracuję horyzontalnie, czyli falangowo. Jestem w centrum, to jest mój film, dałam mu zapłon, ale wszystkie kolejne piony odchodzą ode mnie aż do ostatniego pionu produkcji, który zamyka kształt filmu. Który pion ma być najważniejszy, skoro one wszystkie zlewają się w jedno? Żaden.

Czy osoby, z którymi współpracujesz, są w stanie przyjąć stawiane przez ciebie granice?

Jeżeli ty jako lider tego zespołu (to jest ważne, że to jest zespół, a nie grupa) wyznaczasz standardy zasad, jesteś sprawiedliwy, jeśli pokazujesz, że masz dobre granice i pozwalasz innym mieć granice, to oni przestają się bać. Zaczynają proponować rzeczy, a jeżeli ty im potrafisz odmówić z szacunkiem, to oni też będą potrafili odmówić tobie z szacunkiem. Swoje spotkania z zespołem rozpoczynam od powiedzenia, że wszyscy będą popełniać błędy i najgorsze jest ich ukrywanie, bo nikt nigdy nie zostanie ukarany za swoje błędy w sposób personalny i nie stanie się nikomu żadna krzywda. Tylko proszę ich, żeby nie ukrywali błędów.

Często w wywiadach z tobą pojawiają się wprost pytania, o co chodzi w twoich filmach. Mam wrażenie, że również znaczna część widowni jest skonfundowana i nie za bardzo wie, co przed chwilą widziała. Czujesz się czasami jak Gombrowicz, który pisał książki, a w innych miejscach potem tłumaczył, co konkretnie miał na myśli?

Wajda mówił, że jak widz nie rozumie, to się obraża. To jest prawda, ale co dalej? Jasne, że widz nie rozumie, ale wiesz dlaczego ma z tym problem? Bo ja mu cały czas powtarzam, że on może sobie wszystko pomyśleć, że może konfabulować na temat tego, o czym to było. Gdyby widz był przyzwyczajony do tego, że on może sobie sam wymyślać, o czym to jest i uwalniać się od wpływu innych, to wtedy być może wracając do domu i włączając telewizję miałby taki odruch, żeby, po pierwsze, podawać w wątpliwość na co patrzy, a po drugie budować swoją odpowiedzialność za obserwowanie rzeczywistości. Wydaję mi się, że gdybyśmy mieli wyrobiony ten mechanizm, to mniej dawalibyśmy się oszukiwać.

Kadr z filmu “Wieża. Jasny Dzień”

Ale jednak w pewnym momencie zawsze przyjdzie autorytet i trzaśnie obuchem, że nie, że tak nie jest, jak myślisz zwykły widzu. Momentami też czuję, że w naszym kraju mamy do czynienia z różnego rodzaju betonem. Czy tobie też się wydaje, że trochę jest tego betonu wokół młodszego pokolenia twórców, które już wyrastało w latach dziewięćdziesiątych? Bo czasami mam wrażenie, że te filmy – twoje, ale również Krzysztofa Skoniecznego, czy Łukasza Grzegorzka – w jakiejś mierze są występowaniem poza obowiązujące zasady, żeby tylko wspomnieć “Hardkor Disko”, w którym mieszczaństwo jest wprost mordowane.

Jeśli tak jest, to znaczy, że ten beton dał nam możliwości, że mamy wspaniałe życie, rozwijamy się i możemy robić takie filmy, jak chcemy. To jest naturalne, że coś się będzie cały czas zmieniać. Zresztą nie wydaje mi się, że my robimy coś super oryginalnego. Też nie czuję, żebym coś skruszała, raczej patrzę na siebie w kategoriach osoby, która przypomina, że jest jeszcze inne kino. Kłopot polega na tym, że ludzie są przyzwyczajeni do tego, że mają wychodzić z kina i bardzo szybko mówić, o czym to było. Nie mamy nawet czasu na to, żeby na przykład powiedzieć “nie wiem”. Chciałabym zrobić miejsce na filmy, które nie przelatują przez ciebie, jak ziemniaki przez psa. Polski teatr jest wysoko ceniony na świecie, a przecież on operuje kategoriami i kwantyfikatorami jakiejś totalnej abstrakcji. Ludzie idąc do teatru mają na to totalny luz. Oglądają Warlikowskiego, oglądają Garbaczewskiego, wychodzą i myślą: zgoda. Ale jak idą do kina, to spodziewają się tylko tego, że obejrzą historię z czytelnym zakończeniem, żeby wiedzieć, o co w tym chodziło. Według mnie to jest tylko kwestia behawioryzmu.

Myślę, że to kwestia trochę innego postrzegania tych sztuk. Teatr nadal jest traktowany jako coś bardziej ekskluzywnego, że jak tam idziesz, to zakładasz koszulę i wypastowane buty. Tymczasem kino to najczęściej jedna z form spędzania wolnego czasu.

Zrezygnowałabym z białych koszul w teatrze i zrezygnowałabym z oczekiwań wobec filmu. To jest perwersja i fetyszyzowanie kina, że musimy oglądać tylko to, co zrozumiemy. Ludzie chyba boją się, że ja im kradnę rozkosz, boją się utraty poczucia, że wszystko jest w porządku i na swoim miejscu.

Niesamowite, że niby taka gruntowna rewolucja w postrzeganiu kina była już w latach sześćdziesiątych, a my w tym momencie rozmawiamy dokładnie o tych samych problemach.

Rewolucje, tak jak mycie zębów, trzeba robić systematycznie. Zresztą system też nie pomaga, system chce głupich ludzi, których można kontrolować. System chce, żebyśmy byli wykończeni, uzależnieni i chorzy, żebyśmy wracali do domu, oglądali gówniane rzeczy spłycające nas intelektualnie, łykali każdy rodzaj przekazu, jedli beznadziejne jedzenie i najlepiej, żebyśmy w ogóle się nie ruszali. Uważam, że mam wiele szczęścia, że się urodziłam w takich, a nie innych okolicznościach, poznałam takich, a nie innych ludzi, że mam te obserwacje. ale jest dużo ludzi, którzy są cały czas w uśpieniu i dlatego chcę to wysadzić. Bo ja miałam szansę.

Kadr z filmu “Monument”

Czyli jednak jest to w pewnym sensie kruszenie betonu.

Ale przez miłość, nie przez to, że chcę po prostu niszczyć. Chcę przypominać ludziom, że są mądrzy, że są dobrzy i w tym sensie jestem terrorystką. Chociaż jak zmienię zawód, to od razu będę ekoterrorystką.

W takim razie jak zmienić ten sposób postrzegania kina? Myślisz, że można byłoby to osiągnąć za pomocą szkolnej edukacji?

Tak, powinniśmy uczyć dzieci podawania w wątpliwości tego wszystkiego, na co patrzą.

Brzmi skomplikowanie, bo przecież to wymagałoby przemodelowania całego systemu. Myślisz, że to jest możliwe do zrealizowania tak kompleksowo, a nie tylko w wymiarze jednostkowym?

Trudno myśleć w kategoriach, że nagle zmieni się wszystko. Na pewno potrzeba lat, by do tego dojść. Trzeba też zdefiniować, co to znaczy skomplikowane, bo czy mniej skomplikowana jest sytuacja, w której każą dzieciom siedzieć wiele godzin w szkole i kuć to, co jest już w internecie?

Na poziomie władzy to jest banalne. Wyznaczasz zadanie, a jeżeli nie zostanie ono wykonane, to będzie kara.

Otóż to. W tym sensie to jest łatwiejsze, ale też trudniejsze, bo to zużywa strasznie dużo energii.

Przejdźmy zatem do edukacji w szkole filmowej. Często wspominasz o niej jako o bardzo trudnym okresie życia. Zresztą sam “Monument” traktujesz jako symboliczny koniec pewnej epoki, wyjście ze szklarni, rozpoczęcie dorosłości, ale też jako szansę na pozbycie się jakichś zgubnych modeli, które ci studenci nabywali w okresie studiów.

Szkoła buduje bardzo silną tożsamość. Czasami jest lepiej, czasem gorzej, ale generalnie trudno się z nią pożegnać. W ogóle wszystkim nam trudno się pożegnać z tożsamością studenta. Bo co, to jest tak, że dają nam dyplom, zbijamy sobie piąteczkę w dziekanacie i jak stamtąd wychodzimy, to od razu mamy się poczuć jak specjaliści? Końcowa ceremonia powinna być wprost proporcjonalna do intensywności przeżyć z tych czterech lat, których oni doświadczyli. To jest szalenie ważne, żeby żegnać się z taką tożsamością i spróbować wejść w nową relację. Chciałam, żeby ci artyści, bo to są artyści, popatrzyli na siebie, jak umierają jako studenci. Właśnie dlatego na końcu w czasie napisów są jeszcze ich portrety, bo chciałam, żeby oni siedząc w kinie popatrzyli na siebie i poczuli, że tamtych ich już nie ma i nie będzie.

Jagoda Szelc na planie filmu “Monument”

Dla mnie to czasami wygląda jak jakaś terapia, jak przechodzenie przez traumy i próbę oglądu siebie z różnych perspektyw.

Nie wierzę w to, że jestem terapeutką, ale wydaję mi się, że lekarze zgodziliby się ze mną, że zdrowie psychiczne wymaga zamknięcia pewnych etapów. W tym sensie jest to terapeutyczne, trzeba coś czasami ukonstytuować, czy odegrać jakąś traumę, żeby ją w końcu zamknąć.

Wspominałaś też, że “Monument” jest trochę zaprzeczeniem “Wieży. Jasnego dnia”. Wyjaśnisz, na czym to zaprzeczenie konkretnie polega?

Chodzi o to, że ludzie po “Wieży…” powiedzieli: “fajny film, dzieci fajnie grają, tylko końcówka jakaś taka dziwna”. Pomyślałam więc, że zrobię film, który końcówkę będzie miał strukturalnie totalnie odwrotną niż “Wieża…”. Chciałam udowodnić, że końcówka nie ma żadnego znaczenia, tylko stosunek do interpretowania.

Wydaje mi się że “Monument” jest swego rodzaju kontynuacją “Wieży…”. Chodzi o to, że generalnie poruszasz podobne problemy, skumulowane traumy, a następnie ukazujesz proces radzenia sobie z nimi i “przechodzenia” na drugą stronę. Zasadnicza różnica tkwi w tym przechodzeniu, bo o ile ceremonia w “Monumencie” była odegrana spontanicznie…

“Spontanicznie” to nie jest dobre słowo, bo to było wcześniej przepracowane.

Tak, ale aktorzy generalnie wchodzili dosyć swobodnie w tę ceremonię i na niej wyraźnie korzystali, natomiast “Wieża…” prezentowała gest bardziej radykalny. Ten film trochę się wyciszał, wszystkie konflikty schodziły na dalszy plan, aż nagle dochodzi do otrucia, czy jakkolwiek by tego nie nazwać, i przejścia na drugą stronę. Czy twój kolejny film będzie już ukazaniem “jasnego dnia”, czy nadal będziesz ukazywała ten proces przechodzenia?

Jak montowałam “Wieżę…”, to jednocześnie pisałam scenariusz do “Delikatnego balansu terroru”, czyli trzeciego filmu, nad którym teraz pracuję, a w międzyczasie już tworzyliśmy “Monument”. Trochę te tytuły traktujemy jako tryptyk, ale one są bardzo różne i opowiadają o różnych zdarzeniach. Prawda jest taka, że to jest we mnie, to są tematy, które mnie interesują. To kino. Nie rozumiem tego mitu robienia filmów dla widza, ja nie umiałabym tak robić. Nie potrafię nawet zrobić filmu dla najbliższej osoby, bo nie wiem, czego ona potrzebuje.

Kadr z filmu “Wieża. Jasny dzień”

Na jakim etapie jest ta trzecia produkcja?

Dostaliśmy finansowanie z PISF, potrzebujemy jeszcze 1,2 mln złotych i zaczynamy. To jest tani film. Obiecałam sobie, że będę zawsze miała wolną rękę, tzn. nie dam się zmanipulować na poziomie artystycznym, że będę miała czystą postawę i nie będę robiła na zamówienie rzeczy, także postawiłam sobie za cel nauczenie się robienia filmów za małe pieniądze.

Rozumiem, że “Chłopi” to już są znacznie dalsze plany?

Tak.

Ostatni temat: na czym byłaś niedawno w kinie?

Na “Faworycie” Lanthimosa.

I jak?

Na każdym poziomie mi się ten film podobał, bo Grek jest absolutnie wybitnym reżyserem, natomiast brakowało mi jakiegoś przełamania, na które cały czas czekałam. Opowiedział mi historię, którą znam, tzn. że władza się degeneruje, czy pragnienie władzy z pokolenia na pokolenie się coraz bardziej degeneruje, i na końcu jest już tylko hedonizm. Oczywiście to jest wybitnie zagrane, ale wydaję mi się, że szybko te wykorzystywane przez niego efekty się zużywają.

A nie masz wrażenia, że Lanthimos czasami zachowuje się jak stalker Kubricka?

Wszyscy jesteśmy trochę stalkerami Kubricka.

Ilustracja miniaturki: Michał Szymończyk

Seriale

“Turn Up Charlie”, ale jednak nie graj tego jeszcze raz, Charlie [RECENZJA]

Marcin Kempisty
TURN IT UP, CHARLIE

Czy może dobrze o serialu świadczyć fakt, że już na samym jego początku pojawia się żart o kupie niespuszczonej w toalecie? Bez wątpienia śmiechom na planie nie było końca, mina grającego główną rolę Idrisa Elby zdradzała wszystko, ale najprawdopodobniej dla znacznej części widowni przywitanie kloacznym żartem może świadczyć o niskim poziomie produkcji. I rzeczywiście, pierwsze minuty zwiastują kompletną tandetę, pseudokomediową pożywkę dla miłośników niewysublimowanego dowcipu i poławiaczy pereł prosto z bagien chłopięcego humorku, zaś obrazki z wesela, na którym DJ Charlie zapodaje swój set, mogą służyć do tworzenia ironicznych memów zestawiających tę scenograficzną taniochę z błyskotkami rodem z Climaxu. Na szczęście twórcy (Elba i Gary Reich) szybko pozbywają się “najmocniejszej” amunicji, z biegiem czasu wygładzają żarty i wprowadzają serial Turn Up Charlie na bezpieczną drogę, którą już bez cienia zażenowania może przebyć każdy z oglądających.

Historia jest dosyć prosta – oto podstarzała gwiazda tanecznej sceny lat 90. (w tej roli aktor znany z Luthera), autor jednego hitu znanego na całym świecie, żyje w domu ciotki, odcina kupony od przebrzmiałej sławy utrzymując się głównie z tantiemów i oszukuje rodziców, że nadal jest w związku ze znaną im kobietą i prowadzi intratną firmę, podczas gdy tak naprawdę jest na dnie. Na jego szczęście do Londynu wraca dawny przyjaciel David (JJ Feild) z żoną Sarą (Piper Perabo). On jest poszukującym swojego miejsca aktorem, ona rozchwytywaną DJ-ką nagrywającą przebój za przebojem. Charlie będzie chciał skorzystać z okazji i odzyskać dawną sławę, ale zostanie przed nim postawiony jeden warunek – będzie mógł nagrywać muzykę w domowym studio małżeństwa pod warunkiem, że zajmie się ich niegrzeczną córką Gabrielle (Frankie Hervey), która szybko pozbywa się kolejnych nianiek.

Turn Up Charlie

Fabuła skupi się zatem na zawodowych perypetiach bohatera oraz jego relacjach ze zwariowaną rodzinką, której najmłodsza latorośl szczególnie da mu się we znaki. Opryskliwa Gabrielle stanie się dla Charliego utrapieniem, ale potrzeba sławy przemieszana z wrodzoną dobrotliwością pomogą mężczyźnie przełamać stawiane przez nią bariery i zyskać jej sympatię. W ten sposób stworzą oni ze sobą całkiem urokliwy duet, będący niewątpliwie największym atutem tego serialu. Turn Up Charlie stoi ich przekomarzaniami, zgryźliwością Gabrielle i nieustępliwością jej opiekuna, jak również zaczątkiem prawdziwej, szczerej sympatii. Jak widać, przyjaźń między starszym facetem a młodą dziewczyną, pozbawiona jakichkolwiek podtekstów, nadal jest możliwa.

Osiem odcinków, trwających po około 25 minut, mija niepostrzeżenie, ulatując z głowy tak szybko, jak szybko się w niej pojawiły. Serial Netflixa na pewno nie zostanie zaliczony do grona najlepszych produkcji. Wprawdzie krótki czas trwania epizodów sprawia, że seans nie sprawia żadnych problemów, ale jednocześnie podejmowane tematy są tak banalne, jak to tylko możliwe. Cena popularności, stosunki między zapracowanymi rodzicami a dziećmi, sztuka jako sposób ucieczki od bolesnej rzeczywistości, tego typu zagadnienia były wiele razy skuteczniej drążone. Brakuje klimatu High Maintenance, albo chociaż tej nieznośnej lekkości bytu rodem z Better Things.

Turn Up Charlie

Może zatem Idris Elba nie sprawdza się jako twórca, ale nadal daje sobie radę jako flagowy okręt tej produkcji. Grany przez niego Charlie jest sklecony ze sprzecznych ambicji, które dosyć dobrze mieści w sobie brytyjski aktor. Może zbyt jednoznacznie gra kryzysem wieku średniego, ale budowana niejednoznaczność na chłopięcości, potrzebie sławy i dobroci w rękach tak uzdolnionego artysty sprawdza się bardzo dobrze. Może dialogi mu nie pomagają, ale dzięki samej postawie, różowych bluzach i kolczyku w uchu, może uchodzić za modelowy przykład Piotrusia Pana, który dojrzałość zastąpił wieczną zabawą.

Na pewno znane nazwisko przyciągnie widownię do obejrzenia Turn Up Charlie, aczkolwiek chłodne przyjęcie przez recenzentów może zniechęcić włodarzy Netflixa do przedłużenia tej produkcji o kolejny sezon. Wiele oczywiście będzie zależało od słupków oglądalności. Mimo że serial Idrisa Elby nie grzeszy wysoką jakością, to jednak przyjemnie popatrzeć na Brytyjczyka w zupełnie innej stylistyce, gdy uśmiechnięty idzie przez życie z uroczo pyskatą dziewczynką u boku. Może to zatem było tylko przetarcie, “frycowe”, które zawsze trzeba zapłacić, a później aktor dojrzeje wraz ze swoim bohaterem i przedstawi coś znacznie ciekawszego?

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.