Historia Przemocy. Recenzja filmu “Zabij i żyj”


Przemoc domowa to jeden z najbardziej palących w skali mikro współczesnych problemów i jako taki stanowi od dawna inspirację dla całego zastępu filmowców. Początkowa sielanka związku zmienia się w historię nadużyć, fałszywych obietnic i syndromu sztokholmskiego. Z reguły temat traktowany jest dosłownie, a sam obrzydliwy akt przybiera formę znęcającego się nad stłamszoną żoną bydlaka, zwykle uzależniającego od siebie kobietę zarówno emocjonalnie, jak i ekonomicznie. Taka forma pozwala w bezpośredni sposób naświetlić problem, ukazując mechanizmy zabijające jakiekolwiek przejawy autonomii ofiary przemocy. Żyjemy jednak w ciekawych czasach, w których coraz częściej formą podawczą psychologicznych i socjologicznych zagadnień jest szeroko rozumiane kino grozy.
Nie inaczej jest w przypadku kanadyjskiego Zabij i żyj, czyli historii, która w metaforyczny sposób mierzy się z zagadnieniem opisanym we wstępie. Jackie (świetna, rozhuśtana między filuternością a lodowatą psychopatią Hannah Emily Anderson) i Jules (Straumatyzowana na “Martyrsowską” modłę Brittany Allen) z okazji rocznicy ślubu wyjeżdżają do domku w lesie tej pierwszej, umiejscowionego dokładnie pośrodku niczego. Historia ich wycieczki jest historią patologicznego związku w pigułce. Idylliczne początki, spędzane niemal ekskluzywnie na piciu wina i cieszeniu się sobą nawzajem nie trwają zbyt długo, ponieważ już pierwszego dnia wychodzą na jaw nieznane fakty z przeszłości Jackie, co burzy atmosferę komfortu i poczucie bezpieczeństwa u Jules. Po pojawieniu się pierwszej rysy na idealnym małżeństwie pań lawinowo znajdują się kolejne, błyskawicznie prowadzące do absolutnego rozpadu, manifestującego się poetyką rodem z Funny Games.


W warstwie dosłownej Zabij i żyj jest solidną, rzemieślniczą robotą. Napięcie dawkowane jest w nienachalny sposób, w miejscach, gdzie potrzebny był naturalizm i ohyda, faktycznie się one znalazły, a zabawa w kotka i myszkę między łowcą a ofiarą nie cechuje się groteskową dysproporcją sił, znaną między innymi z “Nieznajomych”.
Jeśli jednak zejdzie się głębiej, w metaforyczne rejony interpretacyjne i przepuści wydarzenia na ekranie przez filtr przemocy domowej, każde zachowanie i postawa bohaterek wybrzmi dodatkowym znaczeniem. Zarówno postępowanie znęcającej się strony, jak i ofiary, mimo faktycznego umiejscowienia w domku w lesie, bez problemu da się przełożyć na mniej ekstremalne sytuacje, znane zarówno z ładnych apartamentów z widokiem na centrum, jak i zapyziałych bloków gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Zobacz również: Recenzję nowego filmu twórcy “Dnia Świra”
W kwestiach technicznych widać zdecydowanie fakt, że budżetowo filmowi daleko jest od skrajnie niezależnego kina grozy. Powłóczyste mastershoty, omiatające wielki dom i podkreślające atmosferę zastraszenia, efektowne retrospekcje i świetny montaż sprawiają, że niezwykle łatwo jest dostąpić w filmie immersji. Fenomenalnym zabiegiem był również dobór ścieżki dźwiękowej, ponieważ w zestawieniu z dantejskimi scenami, rozgrywającymi się na ekranie, spokojna muzyka klasyczna wybrzmiewa większym niepokojem, niż miałoby to miejsce w przypadku standardowych, przeszywających smyczków, a scena, w której zakrwawiona, skąpana w ultrafioletowym świetle Jackie gra na fortepianie Sonatę Księżycową, to audiowizualna kreacja, o której szybko nie zapomnę.


Zabij i żyj to niezły thriller i dobry film o toksycznym związku. Gdyby na tym poprzestał, z czystym sumieniem zastanawiałbym się nad oceną w okolicach 8/10, jednak w pewnym momencie film starał się złapać zbyt wiele srok za ogon i przy okazji wszystkiego powyższego zadać jeszcze pytanie o genezę zła. Te rzadkie momenty, kiedy słyszymy pretensjonalne monologi podkreslając jego bezcelowość i brak wyraźnych, przyczynowo-skutkowych elementów do niego prowadzących wybijają przywodzą na myśl przeciwników Jamesa Bonda. Bardzo widoczną inspiracją dla reżysera Zabij i Żyj było Funny Games, do którego zresztą niejednokrotnie jest puszczane oczko. W zdecydowanej większości przypadków jestem fanem takich intertekstualnych zagrywej, jednak tutaj zdecydowanie lepiej wyszłoby, gdyby Zabij i żyj był po prostu sobą.