“Betty”, czyli słowo deskorolka jest rodzaju żeńskiego [RECENZJA]


Serialowa Betty to okazja na powrót do świata, który niektórym widzom jest już doskonale znany. Wszystko zaczęło się od krótkometrażowego That One Day, projektu powstałego w 2016 roku jako film-reklama marki odzieżowej Miu Miu. Dwa lata później kilkunastominutowa opowieść o młodej dziewczynie wkraczającej w świat nowojorskich skateparków przeobraziła się w filmowo pełnoprawną Skejterkę (w oryginale eponimiczne Skate Kitchen), a teraz doczekaliśmy się spin-offu/sequelu tej już rozbudowanej historii w formie sześcioodcinkowego serialu.
Te trzy tytuły łączy ze sobą nie tylko nazwisko (odpowiedzialnej tutaj za wszystkie epizody) reżyserki, Crystal Moselle, czy wcielających się w główne role dziewczyn, członkiń prawdziwej grupy Skate Kitchen, ale przede wszystkim niepowtarzalny klimat składający się z trzech głównych czynników: Nowego Jorku, deskorolek i przepięknej afirmacji dziewczyńskości.
Przeczytaj również: Recenzję “Skejterki” – pierwowzoru omawianego tutaj serialu!
Na pierwszy rzut oka wydawać mogłoby się, że poruszenie podobnego tematu po raz trzeci skutkować będzie czymś pomiędzy zmęczeniem materiału i kręceniem się wokół własnego ogona, ale twórczyni serialu zgrabnie udaje się uniknąć podobnych oskarżeń. Betty o wiele bliżej jest do spin-offu niż do sequelu. Oczywiście, spotkać można tutaj te same osoby, które widzieliśmy już w Skejterce, ale Moselle wprowadza nowe bohaterki (oraz bohaterów) i wplata je w już istniejące relacje na tyle umiejętnie, że nie ingeruje w już istniejącą dynamikę, a po prostu tworzy dynamikę całkowicie nową. Serial ten dzięki temu staje się przystępny również dla osób niezaznajomionych z filmowymi pierwowzorami. Z pewnością spowodowane jest to przede wszystkim nadziejami producentów na to, by otworzyć się na większą grupę docelową niż widzowie pełnego metrażu, ale ostatecznie zabieg ten działa na plus również z innego, bardziej autorskiego punktu widzenia: Betty nie bazuje na tym, co już było, ale tworzy swoją własną jakość. I robi to bardzo skutecznie.
W unikaniu skojarzeń z wątkami ze Skejterki pomaga fakt, że nieoficjalną główną bohaterką jest nowa w tym świecie Honeybear – dziewczyna, która do tej subkulturowej maszyny relacji międzyludzkich dołącza w momencie, w którym wiele z jej trybików już pracuje na pełnych obrotach. Młoda skejterka odpowiada na wysłane przez Kurt oraz Janay (znane z filmu członkinie oryginalnego Skate Kitchen) zaproszenie do wzięcia udziału spotkaniu w skateparku zorganizowanym przez kobiety tylko dla kobiet. Patrząc na całość z perspektywy Honeybear, widz wkracza do tego świata w tym samym momencie, w którym wkracza do niego protagonistka. Balans między starym i nowym jest mniej więcej zachowany, bo do wspomnianej już dwójki weteranek dołącza niezmiennie kradnąca światło każdego reflektora Camille (Rachelle Vinberg), a po stronie debiutantów staje jeszcze Indygo, Ash i kilka innych imion, których nie ma po co wymieniać, skoro słowa „recenzja” i „streszczenie” to nie są synonimy.
Punkt wyjścia dla fabuły jest bardzo prosty i stanowi połączenie tego, o czym pisałem już wcześniej – czyli Nowego Jorku, deskorolek i kobiecych bohaterek – z faktem, że jest lato, jest gorąco i każdy ma bardzo dużo czasu na to, by z tego gorącego lata korzystać. Poszczególne, niespełna półgodzinne, odcinki są ze sobą połączone ciągiem przyczynowo-skutkowym i składają się razem na całość serialu, ale funkcjonują one również w bardziej niepodległej formie. Każde spotkanie widza z bohaterkami to osobna, dziejąca się tu i teraz historia. Betty pewnie chwyta esencję letnich wakacji, które chociaż ostatecznie są jednym, trwającym dwa miesiące okresem, to postrzegane są przede wszystkim jako zbiór pojedynczych przygód. Przygód beztroskich i radosnych, bo pozwalających chociaż na chwilę zapomnieć o wszelakich trudach i problemach życia codziennego.


Nie oznacza to oczywiście, że całość utrzymana jest w przesadnie bajkowej atmosferze. Crystal Moselle i ekipa Skate Kitchen nie uważają, że świat wokół nich jest miejscem idealnym, ale za pomocą swojego serialu i utrzymanego gdzieś na pograniczu beztroskiej komedii i bardziej nacechowanego dramatycznie kina inicjacyjnego tonu sprawiają, że świat ten staje się miejscem chociaż odrobinę lepszym. Zdarzają się, oczywiście, momenty nieco zgrzytające w związku ze swoim wygładzeniem (patrz: wątek narkotykowego długu), ale w znakomitej większości przypadków przyjęta konwencja sprawdza się całkiem dobrze. Osobisty wydźwięk poruszanej problematyki w połączeniu z wynikającą z zarówno z treści, jak i z formy serialu subtelnością przydaje jej niezbędnej szczerości i – paradoksalnie – bardzo dużej mocy rażenia.
Widać to świetnie w momencie, w którym całość skupia się na tematach ewidentnie leżących na sercu osobom odpowiedzialnym za scenariusz. Jednym z takich momentów jest wątek poświęcony oskarżeniom o molestowanie seksualne. Serial ten przypomina, że #metoo nie jest hashtagiem zarezerwowanym tylko i wyłącznie dla osób publicznych i swój głos w sprawie kultury gwałtu opiera na historii bardzo „przyziemnej”. Ważnej jednak o tyle, że – niestety – bardzo realnej i możliwej do odtworzenia w każdych warunkach, w każdej grupie społecznej. Betty za pomocą prostych i łatwych do utożsamienia się przykładów oraz naturalnych zachowań bohaterek jest w stanie trafić do każdego. Podobnie sprawa ma się z szeroko pojętą tematyką LGBT. Nie brakuje aspektów humorystycznych, dramatycznych i romantycznych z tym związanych, ale to przede wszystkim absolutnie naturalna część świata przedstawionego. Dobrze żyć w czasach, w których za wprowadzeniem homoseksualnych postaci nie kryje się żadna ideologia czy chęć wyrównania proporcji.
Jest tutaj w jednym z odcinków scena z fikcyjnym filmem na YouTubie nakręconym przez jedną z bohaterek, w którym ta krytykuje tendencję, zgodnie z którą bogaci turyści przyjeżdżają do biedniejszych dzielnic Nowego Jorku i zachwycają się wszystkim tym, co w swoim własnym sąsiedztwie uznaliby za skrajnie niepożądane i niebezpieczne. Czasu antenowego nie jest dużo, więc wystarczą dwie minuty na to, by skrytykować tę pełną hipokryzji wariację na temat poverty porn. Tak samo sprawa ma się z wątkiem rasistowskiego pokazu mody bazującego na fałszywych wyobrażeniach na temat osób czarnych i skejterskiej subkultury. Betty stara się walczyć z tymi stereotypami nie tylko dosłownie, punktując je wprost, ale również w sposób bardziej subtelny i jednocześnie bardziej skuteczny. Bo jak inaczej przekonać do swojej racji, jeżeli nie po prostu przez pokazanie, że można to zrobić inaczej, lepiej?


Crystal Moselle imponuje łatwością, z jaką zaprasza widza do swojego świata. Gdy obserwuję Nowy Jork pełen skateparków i dróg, na których nikt nie zwraca uwagi na samochody, to wiem, że to jest dokładnie ten sposób, w jaki powinienem patrzeć na to miasto w kontekście tej historii. Nigdy w życiu nie stałem nawet obok deskorolki i nigdy nie posądzałbym się o jakiekolwiek zainteresowanie tym tematem, ale kiedy zaczynam oglądać jeżdżące dziewczyny to w mgnieniu oka zapominam o moim laicyzmie, po prostu patrzę i podziwiam. Jestem w stanie uwierzyć w każdy trick, który zobaczę i w każde wypowiedziane zdanie, które usłyszę, bo wiem, że wierzą w nie również osoby za te rzeczy odpowiedzialne.
Ostatecznie Betty wychodzi daleko poza łatkę spin-offu Skejterki, zaledwie kontynuację znanej już historii. To samodzielne dzieło, pełne bezpretensjonalnej energii oraz świeżości, które – jeżeli chodzi o kategorię miniseriali – tylko potwierdza klasę HBO. Crystal Moselle i Skate Kitchen osiągają pełen sukces w swojej apoteozie dziewczyńskości. Bo przecież – powtarzając za jedną z bohaterek – w tym wszystkim wcale nie chodzi o to, żeby walczyć z patriarchatem, ale o to, żeby wspierać matriarchat. Ten mały wielki serial robi to doskonale i życzę wam, żebyście wy też się o tym przekonali.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Skejterkę"