American Film Festival 2019Recenzje

“Irlandczyk”, czyli Scorsese tworzy Kino, a trawa jest zielona [RECENZJA]

Michał Piechowski

CIERPLIWOŚĆ

Martin Scorsese musi być bardzo cierpliwym człowiekiem. W jego całej, ponad pięćdziesięcioletniej karierze, niejednokrotnie zdarzało mu się wpadać na pomysł na film i następnie czekać wiele lat na to, by wejść z tym pomysłem na plan zdjęciowy. Kiedy na początku lat siedemdziesiątych, przy okazji prac nad Boxcar Bertha, wpadła mu w ręce książka Nikosa Kazantzakisa, prawdopodobnie nie przyszło mu nawet do głowy, że samo przeczytanie Ostatniego kuszenia Chrystusa zajmie mu siedem lat, a zekranizowanie go kolejne dziewięć. Podobnie sprawa miała się z Milczeniem, które premiery doczekało się trzy lata temu, a do którego prawa Martin nabył już w 1990 roku. Długi czas oczekiwania na nakręcenie każdego z tych filmów z pewnością miał sporo wspólnego z ich tematyką oraz – co za tym idzie – z ich kontrowersyjnością i słabym potencjałem na zostanie hitem box office’u. Ale prawda jest taka, że trafienie do tak zwanego development limbo to coś, co może przytrafić się pomysłowi na film niezależnie od jego tematyki i potencjalnego rozgłosu.

W 2004 (a więc w roku wydania książki i zaledwie kilka miesięcy po śmierci głównego bohatera) Robert De Niro przeczytał oparte na faktach Słyszałem, że malujesz domy… autorstwa Charlesa Brandta, po czym zainteresował się ekranizacją tej historii. Do projektu szybko dołączyli: Martin Scorsese, Al Pacino oraz Joe Pesci. I chociaż na papierze całość wyglądała na film z gatunku „wow, kiedy premiera?”, na efekty tych planów przyszło czekać nam aż piętnaście lat. Piętnaście lat, na które złożyły się pięć innych kinowych filmów amerykańskiego reżysera, jedno, niezbyt dobrze przyjęte, aktorskie starcie De Niro i Pacino, 108 dni zdjęciowych, rok pracy nad efektami specjalnymi i 159 milionów dolarów budżetu.


Zobacz również: Kulturawka #15 – Polskie kino nie ma w sobie nic z odwagi

Kiedy w lutym tego roku odpowiedzialny za dystrybucję Irlandczyka Netflix wypuścił pierwszy, pozbawiony obrazu teaser i ustalił datę premiery na jesień, utrzymywana wcześniej w sferze pojedynczych informacji z planu maszyna zainteresowania tym obrazem ruszyła na dobre. W przeciągu ostatnich kilku miesięcy naszym oczom ukazywało się coraz więcej kadrów z ostatecznej wersji filmu, przykłady cyfrowego odmładzania postaci De Niro czy wreszcie pełnoprawne trailery. Pojawiły się również informacje o światowej premierze na New York Film Festival, planowanej dacie pojawienia się obrazu na Netfliksie (27 listopada) oraz obietnice pokazów kinowych (mających na celu zaspokojenie zarówno potrzeb wytrawnych kinomanów, jak i wymagań oscarowej kapituły). Z każdym dniem powstający od kilkunastu lat projekt zyskuje na realności i już tylko dni dzielą go od szerokiej dystrybucji. Naturalnie, nasuwa się jedno pytanie: czy było warto czekać?

W momencie, w którym piszę te słowa, jestem mniej więcej siedemdziesiąt minut po zakończeniu seansu i najchętniej wróciłbym na salę kinową, by obejrzeć ten film jeszcze raz. Irlandczyk to kino wielkie. Irlandczyk to kino doskonale skonstruowane, błyskotliwie zrealizowane i wciskające w fotel od pierwszej aż do dwieście ósmej minuty. To kino gangsterskie najwyższej próby, które zarówno czerpie garściami z najlepszych elementów tego gatunku, jak i zostawia go daleko w tyle, wychodząc poza jego sztywne ramy na absolutnie mistrzowskim, samoświadomym poziomie. To kino silnie zakorzenione w epoce już minionej, ale jednocześnie niesamowicie uniwersalne, łączące w sobie całą paletę emocji i potrafiące żonglować nimi z ogromną precyzją i wyczuciem. Tak. Było warto czekać.

Ale czy można, w zgodzie z głosami już się pojawiającymi, zaliczyć Irlandczyka w poczet najwybitniejszych filmów Scorsese? Czy w gablotce – obok Taksówkarza, Ostatniego kuszenia Chrystusa czy Chłopców z ferajny – znajdzie się jeszcze chociaż odrobina miejsca dla najnowszej produkcji Martina? Wiecie, jak to jest. Opinie w stopniu najwyższym sprzedają się najskuteczniej. „Zachwycające arcydzieło” brzmi lepiej niż „bardzo dobry film”, a „olśniewający spektakl” zawsze przyciągnie więcej uwagi niż „fajne widowisko”. Hiperbolizacja często jest nieodzowna, zwłaszcza w tak subiektywnej formie jaką jest przecież recenzja. W tym momencie najchętniej wykrzyknąłbym, że i owszem, że miejsce w gablotce na pewno się znajdzie. Na razie jednak się powstrzymam. Za pięć lat i trzy kolejne seanse prawdopodobnie już się nie zawaham, ale w tym momencie napiszę, że po prostu jestem zachwycony. I z zachwytem będę o tym filmie pisać. O czym ostrzegam właśnie w tym momencie.

NOSTALGIA

Pojawienie się obok siebie słów „Scorsese” i „kino gangsterskie” już samo w sobie wywołuje dużo emocji, ale nie można przecież zapominać o wszystkim tym, co znajduje się pomiędzy. Nie byłoby przecież tych pozytywnych konotacji, gdyby nie gwiazdorzy Chłopców z ferajny i KasynaRobert De Niro i Joe Pesci. A co dopiero powiedzieć można o sytuacji, w której do tych dwóch panów dołącza Michael Corleone i Tony Montana w jednym, czyli Al Pacino? No dobra. Wiem, co można powiedzieć. „Szkoda, że ten film nie powstał w latach dziewięćdziesiątych”. Ale czy na pewno? Chociaż kariery tej trójki (patrzę na ciebie, Bobby) nie wyglądają w ostatnich latach jakoś specjalnie nieskazitelnie, a suma ich wieku już dawno przekroczyła dwieście lat, to jednak w świetnych aktorach jest coś, co – pod nadzorem równie świetnego reżysera – zawsze wypłynie na powierzchnię.


Zobacz również: “Gangster, glina i diabeł”, czyli koreańskie podziemie [RECENZJA]

Będący w Irlandczyku głównym i zarazem tytułowym bohaterem Robert De Niro zostaje w pewnym momencie filmu „oskarżony” o to, że nigdy nie widać po nim targających nim uczuć. I trudno się z tym zdaniem nie zgodzić. Frank Sheeran przez cały film kroczy ze stoickim spokojem wypisanym na twarzy. Emanujący z jego prezencji spokój poraża i przeraża jednocześnie, zwłaszcza wtedy, gdy zaczyna on kontrastować z gwałtownym zachowaniem. Robert De Niro nie gra Franka Sheerana. On staje się Frankiem Sheeranem w pełni i jest nim w każdym słowie, w każdym geście. Nie ma w jego grze jakichkolwiek aktorskich szarż. Jest opanowanie, jest chaos, jest budzenie zarówno uczucia sympatii, jak i grozy. A kiedy bohater Roberta traci pewność siebie, zaczyna się jąkać i powoli gubić swoją maskę, to naprawdę, nie dałoby rady tego zrobić lepiej. Założyłbym na głowę czapkę tylko po to, by móc ją następnie zdjąć. Jako dowód mojego uznania.

A na tym, że rola De Niro nie jest zbyt ekstrawertyczna, zyskują jego partnerzy. Jimmy Hoffa (Al Pacino) i Russell Bufalino (Joe Pesci) nie mają zbyt wielu wspólnych scen i przez większość czasu obserwujemy ich przez pryzmat Sheerana, dzięki czemu jeszcze wyraźniej widać błyskotliwość ich gry. Oraz perfekcję dialogów. Błysk szaleństwa widoczny u Pesciego nieustannie każe nam podejrzewać rychłą powtórkę ikonicznego „funny how?”, a dzika furia Pacino widoczna w jego monologach (z których jeden brzmi jak ciężarówko-centryzm, ale ok), kłótniach czy nawet pozornie spokojnych momentach to niezawodna gwarancja tego, że tempo filmu nie jest w stanie spaść poniżej pewnego (bardzo wysokiego) poziomu.

Wracając na chwilę do tego marzenia, by Irlandczyk był powstał w latach dziewięćdziesiątych: na to też nie można narzekać. Trwająca rok praca nad efektami specjalnymi polegała przede wszystkim na odmłodzeniu (lub postarzeniu) odpowiednich aktorów w odpowiednich scenach, dzięki czemu możliwa jest sytuacja, w której akcja filmu toczy się na przestrzeni dobrych kilkudziesięciu lat, a młody De Niro i stary De Niro grani są przez tego samego De Niro. Mimo że obserwowane na ekranie odmłodzone twarze wywołują momentami (zwłaszcza na początku) uczucie balansujące niebezpiecznie blisko doliny niesamowitości, to ciężko nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że ostatecznie całość wygląda po prostu bardzo dobrze. Zmieniająca wiek aktorów technologia od dobrych kilku lat znajduje w kinie zastosowanie (w tym w wielu filmach Marvela), więc ciężko mówić tutaj o bardzo dużej rewolucji, ale najnowszy projekt Martina Scorsese to i tak doskonały przykład użycia tego narzędzia.

A skoro jesteśmy przy znanych nazwiskach, to nie sposób zapomnieć o jeszcze jednym z nich. Harvey Keitel również dostaje tutaj swoje (dosłownie) pięć minut. Wcielający się w rolę mafijnego bosa aktor znany ze Złego porucznika potrzebuje dokładnie jednej sceny na to, by przypomnieć wszystkim o swojej wielkości i nawiązać do swoich doskonałych występów epizodycznych w takich filmach jak Pulp Fiction czy Alicja już tu nie mieszka. Zresztą o aktorstwie w Irlandczyku można byłoby pisać bez końca i nawet bardziej przedłużać ten tekst. Dość wspomnieć jeszcze o obecności Jesse’ego Plemonsa, który umiejętnie wykorzystuje echo swojej roli z serialu Breaking Bad i kradnie każdą sekundę ekranowego czasu, jaką tylko zdoła, oraz o młodszej gwardii mafijnego półświatka, czyli duecie Bobby Cannavale i Ray Romano.


Zobacz również: PIĘĆ POWODÓW, by obejrzeć 3. sezon “The Crown”

Ogólnie rzecz biorąc, obraz Martina Scorsese bynajmniej nie jest specjalnie nowatorski pod względem fabularnym. Ot, to kolejna wariacja na temat słodkości wzlotu i nieuniknioności upadku, kolejna epicka saga z pomieszaną chronologią, wielowątkową historią rozłożoną na multum lat i jeszcze większą liczbę bohaterów. Jednak tym, co charakteryzuje ten film, jest również jego pełna świadomość co do bycia zaledwie „kolejnym” i wykorzystanie tego na swoją korzyść. Irlandczyk w swoim 3,5-godzinnym czasie trwania zamyka wszystko to, co w kinie gangsterskim jest najlepsze. Przypomina o wielkości tego gatunku i o wielkości osób w ten projekt zaangażowanych. I bynajmniej nie odstaje poziomem od tego, czemu stara się złożyć hołd.

W jednej ze scen podstarzały już Frank Sheeran pokazuje Russellowi stację benzynową, na której obaj panowie się poznali i zdaje się mówić: zobacz, w taki sposób rozpoczęło się nasze nowe, wspaniałe życie. Martin Scorsese przez cały film mówi to samo swoim widzom: zobaczcie, tak rozpoczęło się kino, które pokochaliście. I przypomina o tych początkach w każdej możliwej scenie. Czy to przez efemeryczne nawiązania do Taksówkarza, Ulic nędzy, Aviatora albo Wściekłego Byka, czy to przez nieustanne poczucie brudu miast, w których znajdują się bohaterowie lub brudu samych bohaterów.

ZABAWA I JEJ BRAK

W całej swojej świadomości tego, co tworzy doskonały film gangsterski, Martin Scorsese potrafi również sobie z tego zakpić, co – paradoksalnie – czyni film jeszcze lepszym. Nie bójmy się powiedzieć tego na głos: Irlandczyk to momentami film autentycznie śmieszny. Energetyczne wymiany zdań, celowo karykaturalne wybuchy agresji, przemowy Ala Pacino (scena nieudanego zamachu w sądzie przejdzie do historii kina, zapiszcie te słowa) – wszystko to  (i nie tylko to) składa się na pełen dowcipu obraz, który bynajmniej nie wyśmiewa gatunku, ale śmieję się razem z nim. I robi to naprawdę doskonale.

Ale nie jest tak, że Irlandczyk to film przede wszystkim o zacięciu komediowym. To kino pełne niepotrzebnej przemocy i nieodzownej jej krytyki. Brutalne wybuchy De Niro przeplatają się tutaj z lekko komicznymi elementami i – zgodnie ze starą, dobrą zasadą kontrastu – wybrzmiewają dzięki temu jeszcze lepiej. Sztuką jest zrobić film, który za gardło chwyta cały czas, ale równie wielką sztuką jest stworzyć historię, w której od pełnego rozluźnienia do poczucia dyskomfortu przechodzi się w zaledwie kilka sekund. Przemoc w Irlandczyku nie pozostaje bez konsekwencji i odbija się na bohaterach. Wiecznie opanowany Sheeran zaczyna się jąkać, gdy opowiada Bufalino o tym, co robił podczas wojny. Ale (ach ta omerta…) gdyby mógł mówić o niektórych rzeczach, to jąkałby się o wiele częściej.

Przemoc pomaga osiągnąć szczyt, ale jest również pierwszą siłą, która bez wahania zepchnie cię na sam dół. Doskonała scena z żoną Hoffy w samochodzie przypomina nam, że życie w nieustannym strachu o własny los to wcale nie jest życie. A wątek jednej z córek De Niro, jej odrazy do życia ojca i duszonej przez całe życie pogardy ostatecznie demitologizuje wszystkie ideały, o które zdają się walczyć gangsterzy w filmach Scorsese. Znamienne jest również to, że zrażona do ojca Peggy zaczyna pałać sympatią do Jimmy’ego Hoffy, który w jej oczach jawi się jako nieskazitelny orędownik praw pracownika i praw człowieka. No cóż, gdyby tylko wiedziała o swoim idolu i jego powiązaniach z mafią trochę więcej…

Irlandczyk pełen jest małych, politycznych szczególików, które zakorzeniają całość filmu w rzeczywistości i pokazują ogrom powiązań pomiędzy sportretowanymi bohaterami i poszczególnymi trybikami maszyny, jaką jest państwo USA. Filmowy materiał przeplata się co jakiś czas z archiwalnymi nagraniami pokazującymi między innymi moment tuż po zamachu na JFK, relację z amerykańskiej porażki w Zatoce Świń czy szczątkowe informacje o aferze Watergate. Historyczna zgodność Irlandczyka jest ważna. Przypomina, że ta historia wcale nie jest odległą bajką, zaledwie legendą. To niewygodna prawda. A pojawiające się co jakiś czas na ekranie informacje o dacie i przyczynie śmierci poszczególnych bohaterów epizodycznych to nie tylko suche fakty czy swojego rodzaju comic reliefy – to brutalne przypomnienie o tym, że ze szczytu zawsze się spada.

Martin Scorsese za kilka dni skończy 77 lat, ale nie sposób pamiętać o tym podczas oglądania jego najnowszego filmu. Reżyser bawi się swoim filmem jakby to był jego debiut, a widzowie bawią się razem z nim. Długie i statyczne ujęcia, szybki montaż, zwolnione tempo, manipulowanie diegetyzmem muzyki, różne sposoby kręcenia scen przemocy: w Irlandczyku nie ma miejsca na na stylistyczną stagnację i dzięki temu nie ma też miejsca na nudę. Brak nudy związany z wsiąknięciem w świat przedstawiony gwarantowane są również przez dopracowaną scenografię wprowadzająca w różne plany czasowe oraz cudownie wkomponowany soundtrack, który czasami zagłusza wszystko inne, czasami po prostu jest gdzieś w tle, ale zawsze pasuje do tego, co akurat dzieje się na ekranie.

Ostatecznie jednak widać w tym wszystkim także wielkie doświadczenie reżysera. Irlandczyk jest filmem głośnym i żywiołowym, ale ostatni akt skutecznie sprowadza na ziemię wszystkich tych, którzy zasiedli przed ekranem w oczekiwaniu na kolejnego Wilka z Wall Street. Kiedy Frank Sheeran, siedząc na wózku inwalidzkim, zaczyna zastanawiać się nad swoim życiem, widać w nim tragicznie tłumioną skruchę, wyrzuty sumienia i strach przed końcem. Widać w nim dylematy i emocje niemożliwe w pełni do zrozumienia przez osobę, która jeszcze nie przeżyła swojego życia. Widać w nim świadomość przegrania swojego życia i bolesną akceptację tego, że popełnionych błędów nie można już naprawić. Gaspar Noé miał rację. Czas niszczy wszystko.

Irlandczyk powala swoją złożonością, wymaga od widza maksymalnego skupienia w każdej minucie, ale jest to wysiłek, który warto podjąć. Martin Scorsese nawiązuje w swoim najnowszym filmie do sukcesu swoich największych dzieł, ale posuwa się także o krok dalej, dodając do filmowej maestrii niezbędną samoświadomość i równie niezbędne doświadczenie. Powtórzę więc to jeszcze raz: tak, warto było czekać. Warto włączyć ten film, warto go przeżyć i warto docenić fakt, że żyjemy w tych samych czasach, co wielki Martin Scorsese.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.