PublicystykaTemat Miesiąca 12/19

Roman Polański: “Chinatown”

Paweł Gościniak

Kryminały są nudne, przewidywalne i po prostu słabe. Powielają te same schematy i próbują na siłę zaskoczyć widza, tworząc przy okazji pompatyczny, przekoloryzowany klimat. Intrygi wykorzystywane w książkach czy filmach zamiast powalić na kolana, sprawiają, że najchętniej wyskoczyłbym przez okno – stwierdził mój przyjaciel, niespełniony reżyser.

Ciężko się nie zgodzić, że ten gatunek potrafi rozczarować, szczególnie tych, którzy, paradoksalnie, są jego największymi miłośnikami. Już 45 lat temu Roman Polański wykorzystał schemat tylko po to, aby go przełamać i pokazał, jak powinien wyglądać wzorowy kryminał na ekranie kina. Zrobił to w takim stylu, że sama Agatha Christie nie powstydziła by się, gdyby ten film film był adaptacją jednej z jej powieści. Dlaczego Chinatown jest dziełem kompletnym, genialnym i takim, o którym Polański mógłby dawać wykłady na łódzkiej filmówce? W poszukiwaniu odpowiedzi cofnijmy się do roku 1937.

Polański wyciągnął schemat ze studenckiego podręcznika

Reżyser zabiera nas w podróż po Los Angeles, jakby się wydawało po faktycznym “mieście aniołów”. Wędrówkę po amerykańskiej stolicy przestępczości urozmaicają z początku pełne życia, kolorowe kadry i spokojna, powolna muzyka, która urzeka już od pierwszej sekundy. Szybko mamy okazję zapoznać się bohaterem, którego oczami poznajemy historię, z typowym detektywem, granym przez niebanalnego Jacka Nicholsona. Przejawia on wszelkie cechy, jakimi powinien “wyróżniać się” śledczy w kryminale.

Jake Gittes emanuje charyzmą oraz pewnością siebie, potrafi bez problemu oszukać policję i załatwić sobie wstęp tam, gdzie akurat musi się pojawić. Wie, jak wywierać presję i grać na emocjach swoich rozmówców, aby uzyskać od nich wszelkie informacje potrzebne do rozwikłania zagadki. Ma niesamowity instynkt, który jest mieszanką intelektów Sherlocka Holmesa i Herkulesa Poirota. Tak samo jak oni uwielbia swój zawód i czuje, że żyje, gdy prowadzi śledztwo. W końcu, jak każdy przykładny detektyw, pali papierosy i radzi sobie świetnie w relacjach z kobietam. Gdzieś to już widzieliśmy, nieprawdaż?

Na dodatek biuro Gittesa wygląda niczym wyciągnięte wprost z Śledztwa na cztery ręce napisanego przez Christie. Eleganckie, przestronne, wyposażone w alkohol i lojalnych współpracowników. Na drzwiach rzecz jasna widnieje nazwisko głównego  bohatera, a od czasu do czasu przewija się ono także w gazetach. Wielokrotnie mamy okazję podziwiać jego wspaniały samochód, również z wewnątrz, gdy kamera ustawia się za fotelem kierowcy. Oczywiście nie raz taka na pozór zwykła przejażdżka kończy się dla detektywa fatalnie. Ten albo rozpocznie bójkę, aby pokazać swoją odwagę i męskosć, albo skończy z rozciętym nosem, żeby przez pół seansu biegać z ogromnym opatrunkiem na twarzy. Bardziej schematycznie się nie da.

Jack Nicholson – banalny detektyw motorem napędowym Chinatown

Na papierze brzmi to zupełnie jak opis fatalnego filmu wyprodukowanego gdzieś na końcu świata przez dwóch nastolatków. Jak produkcja, która niczego nie przekazuje i nie ma prawa odnieść sukcesu w latach 70′. Na szczęście twórcą tego spektaklu jest Polański, który w zasadzie jest teatrem jednego aktora, wchodzącego na szczyt swoich możliwości Nicholsona. Nie odmawiam finezji i niesamowitej gry ani Faye Dunaway, ani Johnowi Hustonowi, ale to odtwórca roli Gittesa musi dzierżyć brzemię najbardziej typowego bohaterem.

Gwiazda wnosi jednak powiew świeżości do postaci stereotypowego detektywa, a może po prostu aż tak dobrze wpasowuje się w ramy “wzorowego śledczego”, że nie sposób tego nie kupić. Aktor urzeka niesamowitą kontrolą emocji i manierą w głosie, która wybrzmiewa w scenach zarówno smutnych, jak i radosnych, tych pełnych grozy i tych obfitych w uczucia. To przede wszystkim Nicholson buduje klimat tego filmu, nawet jeśli pomaga mu w tym szykowny garnitur, genialnie odwzorowany wystrój wnętrz tamtych czasów, muzyka, scenariusz czy postacie poboczne.

Intryga prezentuje się dość banalnie – żona podejrzewa męża o zdradę, więc chce dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Sytuacja rozwija się za sprawą morderstwa, a ogromną rolę w samej historii odgrywa woda. O ile sam sposób prowadzenia fabuły jest zawiły, to na pewno nie jest skomplikowany, choć zakończenie można śmiało uznać za niespodziankę. Zawirowań jest całkiem sporo, bo w Chinatown wielokrotnie spotykamy się z tzw. Strzelbą Czechowa, pozornie nic nie znaczącym elementem opowieści, który, niczym wspomniana strzelba, musi wystrzelić w odpowiednim momencie. Bez tego zabiegu żaden kryminał nie miałby prawa bytu, bo przecież od tego są poszlaki – od budowy napięcia i zaskakiwania widza.

O ile podczas czytania książki mamy chwilę na to, żeby zrobić przerwę, wejść w skórę śledczego i zastanowić się nad tym, dokąd zmierza fabuła, o tyle w trakcie seansu nie zawsze łatwo jest analizować go bez utraty przyjemności z oglądania. Również Polański zostawia podpowiedzi w trakcie seansu, ale te, jak się okazuje, wprowadzają nas w błąd. Pewnie dlatego mój przyjaciel tak negatywnie wypowiada się o kryminałach. W końcu one muszą nas oszukiwać, czasem doprowadzając do irracjonalnych sytuacji, jak w Morderstwie w Orient Expressie, ale przecież to dzięki tym kilku zabiegom jesteśmy zaskoczeni i, równie często, zachwyceni.

Kamera, montaż i muzyka – jak zachęcić do patrzenia na świat oczami Nicholsona?

Ogromnie urzeka mnie w Chinatown montaż i to, w jaki sposób przedstawia on pracę detektywa. Kamera na jakiś czas zamienia się w lornetkę i śledzi podejrzanego, tak samo, jak robi to Gittes. Innym razem pokazuje niepokojącą scenę przez boczne lusterko auta czy skupia się na obiektywie aparatu, w którym dostrzegamy fotografowane osoby. Gdy kamera znajduje się w ruchu, przemieszcza się niesamowicie naturalnie – płynnie lub chaotycznie. Zmienia się tak samo, jak natężenie światła w filmie. Początkowo wszystko wygląda na jasne i kolorowe, ale to w mroku, tak ważnym dla zbudowania klimatu noir, śledzimy ostatecznie poczynania Nicholsona. 

Równie fascynuje mnie muzyka, która w trakcie seansu wydała mi się niesamowicie oklepana i sztampowa. Motywy towarzyszące scenom romantycznym kojarzą się z telenowelą, a jednocześnie są tak dobrze dobrane, że ciężko się od nich oderwać. Podobnie jest w chwilach zagrożenia, gdzie uderza w nas pianino. Każde kolejne kliknięcie klawisza zwiększa napięcie i potęguje grozę. Trochę jak w kiepskim horrorze, a jednak, Jerry Goldsmith robi to zupełnie celowo i, co najważniejsze, skutecznie. A możę to ja zwyczajnie przesadzam, w końcu w Psychozie taki zabieg był niepodważalnie genialny.

Co ciekawe, Chinatown nie jest jedynie perfekcyjnie odwzorowanym przez rzemieślnika dziełem, biorącym z kryminałów to, co najlepsze. Równie świetnie radzi sobie na poziomie metaforycznym. Im bliżej do rozwiązania zagadki zbliża się Gittes, tym mocniej dociera do nas, czym jest zło, chciwość i desperacja. Widzimy jak nieetycznymi, często na pierwszy rzut oka niezrozumiałymi motywami, kierują się ludzie. Każdy aktor ma swoje pięć minut, aby pokazać, co jest dla niego ważne w życiu. Film stanowi zamkniętą i ostatecznie pokazuje nam motywację właściwie każdego bohatera, który się w nim pojawia. Nie jest to jest Twin Peaks, które mówi o źle i ludzkiej naturze w sposób zawiły. Reżyser jasno wyjaśnia intrygę i pozostawia widza spełnionym.

Polański niewątpliwie stworzył fenomenalne dzieło, które wielu pasjonatów kina trzyma głęboko w sercu. Naprawdę zachwyca mnie, jak wiele można wycisnąć z gatunku, w którym właściwie wszystko już zostało powiedziane. Zdecydowanie jest to produkcja, o której można by mówić godzinami, i jeśli przyszli twórcy filmowi mieliby uczyć się, jak stworzyć fantastyczny kryminał, to chciałbym, żeby analizowali właśnie Chinatown.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.