Advertisement
TEMAT MIESIĄCA 02/20Zestawienia

Czego Polacy mogą nauczyć się z filmów o Chińczykach emigrujących do USA? [ZESTAWIENIE]

Paweł Gościniak
fot. materiały promocyjne, M2 Films

My, Polacy, jesteśmy narodem profesjonalnie posługującym się stereotypami. Obrażamy siebie nawzajem, ale przede wszystkim szydzimy z innych i podbudowujemy tym swoje ego. Śmiejemy się i wytykamy palcami Niemców, Żydów, Rosjan, Amerykanów, Azjatów oraz każdego, kto tylko czymś się od nas różni. W końcu nie bez powodu główny bohater Gran Torino jest nienawidzącym wszystkich Polakiem, przedstawicielem narodu emigrantów zarobkowych. Tym bardziej ważne jest dla nas zwrócenie uwagi na inny, jeszcze bardziej skrzywdzony przez krwawą historię i stereotypy naród wiecznych tułaczy – Chiny.

Światowe kino dostarcza nam wiele świetnych przykładów tego, jak może wyglądać sytuacja chińskiego emigranta w Stanach Zjednoczonych. Z jednej strony reżyserzy serwują nam filmy, które pokazują Chińczyków jako przyjaznych, zaradnych i chętnych do asymilacji. Natomiast inni twórcy próbują przekazać, że to nie koronawirus zabije Amerykę i świat. Ta grupa widzi wroga w chińskim rozwoju gospodarczym czy wyniesionych ze Wschodu obyczajach i przyzwyczajeniach. Nie mówię tu wyłącznie o filmach fabularyzowanych, ale także o dokumentach, które pokazują, w jaki sposób Chiny wdzierają się do USA siłą. Istnieje też trzecia droga, komedii i autorasizmu, czyli śmiania się ze zwyczajów amerykańskich i chińskich jednocześnie. Jest to ścieżka bardzo polska, bo kto jest lepszym specjalistą od obrażania własnego narodu niż Polacy?

W tej części analizuję popularne i niszowe produkcje, które w jakiś sposób zmusiły mnie do refleksji nad losem Chińczyków, Amerykanów, ale i Polaków za granicą. Niedługo pojawi się tekst skoncentrowany wokół niezwykle smutnej historii emigrantów chińskich w Stanach Zjednoczonych i ich aktualnej, nie najgorszej sytuacji . Tam też załączę wywiad z Lee, którego rodzina w latach 60′ przeniosła się z Hongkongu do USA. Tymczasem zapraszam do zapoznania się z zestawieniem filmów.

fot. Materiały promocyjne filmu “Kłamstewko”, M2 Films

1) Kłamstewko (The Farewell, premiera 7 lutego 2020)

Co byście zrobili, gdyby waszej babci lub mamie zostały jeszcze tylko trzy miesiące życia? Lulu Wang proponuje jeden ze sposobów rozwiązania tej tragicznej sytuacji w Kłamstewku, niezwykle poruszającym dziele, w którym czerpie przede wszystkim ze swoich przeżyć. Billi (Awkwafina) to trzydziestoletnia, bezrobotna Chinka, na stałe zamieszkała w Nowym Jorku. Kobieta zagubiona w amerykańskim śnie, która nie ma konkretnej ścieżki w życiu. Jej Nai Nai (Shuzhen Zhou), czyli babcia ze strony ojca, mieszka w Państwie Środka i choruje na raka. Lekarze przewidują, że pożyje jeszcze co najwyżej trzy miesiące. Jako że w Chinach mówienie o śmiertelnych chorobach stanowi swego rodzaju tabu, rodzina ustala, że będzie trzymać to przed nią w tajemnicy. Aby mieć pretekst do odwiedzin i spotkać się z nią po raz ostatni, przekonuje brata Billi, żeby wziął ślub w Changchung. Babcia ma okazję wykazania się przy organizacji wesela, a rodzina może się z nią potajemnie pożegnać. Sytuacja wygrana-wygrana, można by ironicznie rzec.

Skupmy się jednak na aspektach emigracyjnych. Rodzina Billi trafiła do Stanów w latach 90′. Najprawdopodobniej ma to związek z wydarzeniami na Placu Tiananmen. Do dziś Chińczycy, dopóki nie podepną się do zachodniego internetu, nie mają pojęcia o krwawo stłumionych protestach w 1989 roku. Według oficjalnej propagandy demonstracje nigdy nie miały miejsca. Z drugiej strony powodem, dla którego rodzina opuściła ojczyznę, może być zwykła emigracja zarobkowa, możliwa dzięki otwarciu się Chin na Zachód w tamtych czasach. I choć sceny spaceru po Nowym Jorku nie różnią się znacząco od tych w Changchung, to Kłamstewko serwuje nam mnóstwo smaczków dotyczących różnic kulturowych.

Dla zwykłych mieszkańców Państwa Środka, takich jak Nai Nai, USA to odległe marzenie, kraj z baśni. W końcu 美国 (měi guó), czyli chińskie określenie Stanów Zjednoczonych, nie znaczy nic innego jak “piękny kraj”. To tam są pieniądze, edukacja i w związku z nią, automatycznie lepsze życie. Świetnie to stereotypowe, mające sens może kilkadziesiąt lat temu myślenie, pokazuje podejście rodziny do kilkunastoletniego Bao, który od dziecka przygotowuje się na studiowanie w Ameryce. To całkiem typowe, ponieważ zdobycie wykształcenia jest jednym z najczęstszych powodów emigracji do Stanów. Wpływ na to ma przede wszystkim azjatycki etos ciężkiej pracy i nauki, a także głęboka wiara w to, że studia w Ameryce są wartościowe. My, Polacy, z podobnych pobudek jeździmy do Wielkiej Brytanii czy Niemczech, aby zaczerpnąć tamtejszej “zachodniej” edukacji, a następnie wykorzystać ją w swoim kraju. Choć, jak widać po statystykach, wielu z nas wcale nie chce do kraju wracać, przynajmniej nie w jego obecnej, konserwatywnej odsłonie.

Chińczycy w Kłamstewku nie piją zachodniego, bogatego szampana, wolą 白酒 (bái jiǔ), czyli tamtejszy odpowiednik wódki. Stawiają na tradycyjne zabiegi pielęgnujące, ale jednocześnie leczą Nai Nai medycyną naukową. Gdy odwiedzają zmarłych, wrzucają do grobu papierowe podarunki, które mają przejść z nieboszczykiem na drugą, chyba lepszą stronę. Podczas pogrzebów wynajmują profesjonalnych żałobników, przedstawicieli zawodu nędznego i poniżanego w czasach stricte komunistycznych. Najwspanialszym elementem wojny chińsko-amerykańskich racji jest jednak rodzinna dyskusja przy stole. Billi zaznacza podczas rozmowy, że Ameryka nie jest tak idealna, jak wszystkim się wydaje, gdyż nękają ją chociażby problemy zabójstw z użyciem broni i braku dostępu do opieki zdrowotnej. – Co jest lepsze, Stany czy Chiny? – pyta recepcjonista w hotelu. – Są po prostu inne – odpowiada Billi.

Kłamstewko przez cały czas próbuje odpowiedzieć na pytanie: “Czy warto było emigrować i zostawić rodzinę?”, ale najważniejsza w całej historii jest relacja wnuczki z babcią, wybrzmiewająca w Chinach jeszcze wyraźniej niż w Polsce. W obydwu krajach bardzo popularny jest model wielopokoleniowej rodziny, która mieszka razem, choć ze względu na migrację do miast coraz częściej się od niego odchodzi. Billi i Nai Nai są sobie niezwykle bliskie, łączą ich szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa dziewczyny i zdrowa relacja. O ile rodzice bohaterki są dla niej czasem surowi, o tyle Nai Nai zawsze znajduje dla niej czas. Tu z nią porozmawia, tam zachęci do wspólnego uprawiania tai chi czy podaruje jej pieniądze w czerwonej kopercie. Zdecydowanie warto sięgnąć po ten film, jeśli nie dla wątków chińśko-amerykańskich, to po to, żeby zobaczyć, jak wyglądają wzorowe więzi między pokoleniami.

Ja dałem 9/10, Maciej Kędziora jedną ocenę niżej, ale i tak zachęcam Was do zerknięcia na jego recenzję, jeśli planujecie wybrać się do kina na Kłamstewko.

Gran Torino
Fot. Kadr z filmu Gran Torino

2) Gran Torino (2008)

– Wchodzą Żółtek, Żyd i Murzyn do baru, a barman na to: “wyp*****lać stąd!”. Ten kawał miażdży. Osobiście mój ulubiony. – czytamy w drugim najpopularniejszym komentarzu pod Gran Torino na Filmwebie. – Ha! Ha, dokładnie, 10/10. – dodaje kolejny użytkownik. – Zgadzam się, rewelka 10/10! – ciągnie następny.

To wzajemne klepanie się po pleckach wyraża najlepiej, dlaczego Clint Eastwood zdecydował się nadać granej przez siebie postaci nazwisko Kowalski, a nie Smith. Choć w przytoczonej dyskusji wybrzmiewają również głosy sprzeciwu i zażenowania tego typu komentarzami, to jednak chowają się one gdzieś za niepisanym przyzwoleniem na obrażanie innych ras. – Okej boomer, to tylko humor – ktoś pomyśli. Jasne, też czasami śmieje się z Chińczyków i Żydów, nie tylko za ich plecami. Uprawiam również polski autorasizm. Problem w tym, że przesłaniem filmu jest przede wszystkim walka z poniżaniem drugiego człowieka ze względu na jego pochodzenie. A jednak widzowie 25. najpopularniejszego według rankingu Filmwebu tytułu w pewnej części zachowują się, jakby tylko przypadkiem w telewizji zobaczyli scenę, w której Walt opowiada ten żart przy barze.

Gran Torino to film specyficzny. Opowiada on historię Amerykanina, który ma na rękach krew nastolatków jeszcze z czasów wojny koreańskiej. Prawdopodobnie cierpi na zespół stresu pourazowego (PTSD), ma tzw. flashbacki i nie umie przystosować się do realiów wielorasowych Stanów Zjednoczonych. Do jego sąsiedztwa wprowadzają się przedstawiciele grupy etnicznej Hmong, do której zaliczają się nie tylko Chińczycy, ale i Wietnamczycy, Laotańczycy czy Tajowie. Kowalski jest pogrążony w żałobie po zmarłej żonie i próbuje rozładować się, wykazując wrogość w stosunku do Azjatów. Nie oszczędza też, jak widać w cytowanym żarcie, innych ras.

Przeczytaj również:  „WROOKLYN ZOO” – Kręgi na wodzie kontrkultury | Recenzja | 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Film Clinta Eastwooda pokazuje, jak nietrafione są uprzedzenia i rasizm. W Gran Torino obserwujemy przemianę z narzekającego na wszystko dziada na potrafiącego dogadać się z nastoletnimi Hmongami, wyluzowanego pana w starszym wieku. Przez akty nienawiści przemawia miejscami złote serce, chęć niesienia pomocy drugiemu człowiekowi i próba porzucenia przeszłości, która poniekąd, skazała Walta na rasistowski styl życia. Wojna jest bardzo pierwotna, rządzi się prostym prawem: “kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam”. Na wojnie nie ma czasu na myślenie: “albo my, albo oni”. Ten schemat myślenia bohater przeniósł do amerykańskiej codzienności, która konflikty prowadzi co najwyżej na Bliskim Wschodzie.

Koegzystencja Amerykanina pochodzenia polskiego i Azjatów przypomina mi wspólne życie Polaków oraz Żydów na przestrzeni wieków. Kiedy jestem w Krakowie, lubię przechadzać się po Kazimierzu, żydowskiej dzielnicy, którą wyróżniają piękne kamienice i cmentarze. Tam w jakiś magiczny sposób czas zatrzymał się w miejscu, jakby obydwie nasze kultury potrafiły żyć obok siebie bez wzajemnej agresji. Wydaje się, że jedni nie chcieli walczyć z drugimi, zależało im wyłącznie na dobrym codziennym życiu.

Wtedy przypominam sobie historię, w tym działania Sanacji i Narodowej Demokracji wymierzone w Żydów. Gdzieś z tyłu mam młodego Szlangbauma z Lalki Prusa, którego Wokulski bronił przed antysemityzmem. W końcu myślę o Hitlerze, II wojnie światowej i obozach koncentracyjnych. O tym, że Polacy ginęli w nich ramię w ramię z narodem wybranym do wymordowania. Po czym dochodzę w tym wszystkim do wniosku, że taka codzienna nienawiść, to dopieprzanie sobie w stylu: “Ale ty to Żyd jesteś”, “Czemu tak żydzisz?” czy “Za wszystkim stoją te pierdolone Żydy” prowadzi jedynie do eskalacji wzajemnej nienawiści. A my, Polacy, ze względu na krwawą historię, powinniśmy być Żydom, Izraelczykom, narodem bliższym niż sami Amerykanie.

The Joy Luck Club
Fot. Kadr z filmu The Joy Luck Club

3) Klub szczęścia (The Joy Luck Club, 1993)

Adaptacja powieści Amy Tan, która w 1989 roku ujrzała światło dzienne. Opowieść o czterech rodzinach emigrantek, które ruszyły z Chin do San Francisco. Matki dotknięte tradycją chińską, nieszanującą wolności kobiet, zdecydowały się dać swoim córkom lepsze życie w amerykańskim śnie. Przeplatające się losy bohaterek wyraźnie wskazują, jak łatwo jest, pomimo starań, przenieść schematy rodzinne na wychowanie własnych dzieci.

Suyuan (Kieu Chinh) jeszcze w czasie wojny, prawdopodobnie drugiej chińsko-japońskiej, zdecydowała się na porzucenie pary niemowląt i samotne wyruszenie do Stanów. Kobieta zostawiła dzieciom zawinięte w woreczku kosztowności z nadzieją, że ktoś je do siebie przygarnie i nie będą skazane na śmierć głodową. Suyuan w Ameryce ożeniła się po raz kolejny i urodziła June (Ming-Na Wen). Od małego wymuszała na dziewczynce presję, zmuszając ją do gry na pianinie. Stawała jej wymagania, którym nie mogła sprostać, a każda fałszywa nuta wybrzmiewała w krzyku matki.

– Jestem największym rozczarowanie matki – mówi o sobie dorosła June. Gdy jako dziecko zbuntowała się przeciwko matce, wyraziła krótko całą prawdę na temat różnicy w funkcjonowaniu państwa w Chinach i Ameryce. – Nie boje się. To nie są Chiny. Nie możesz mnie zmusić do pianina – krzyknęła. Ta wypowiedź nie dotyczy wyłącznie wychowania. W Stanach czy w Polsce deweloper musi przeważnie walczyć przy pomocy prawa, nawet jeśli gra nieczysto, o możliwość zburzenia domu czy bloku, żeby w jego miejsce postawić wieżowiec. W książce Ulica Wiecznej Szczęśliwości, opowiadającej o Szanghaju na początku XXI wieku, przytoczona jest historia bezdomnego Kanga, któremu państwo rozebrało koparką mieszkanie w czasie, gdy ten przebywał w środku. Mało co nie zginął, ale ciężko mówić o szacunku do życia jednostki w Chinach, o czym można się przekonać z opisanego niżej dokumentu Amerykańska fabryka.

Ciotka Lindo w wieku 4 lat została obiecana innej rodzinie, przez co matka wychowywała ją na posłuszną żonę, a nie niezależną kobietę i tym samym zrzekła się prawa do bycia jej rodzicem. Gdy dziewczynka ma 15 lat, wychodzi za mąż za niewiele młodszego chłopca. Teściowa wywiera na niej ogromną presję, ponieważ bardzo zależy jej na wnukach. Chińska tradycja, czerpiąca zapewne z biologicznych potrzeb przetrwania i rozmnażania, stawiała przez wiele lat na wielodzietność. W rezultacie, paradoksalnie, doprowadziło to do dobrze znanej polityki jednego dziecka. Lindo wykorzystuje chińskie obyczaje i ucieka od męża, dzięki wymyśleniu strasznej wizji przekazanej jej przez ducha zmarłej matki. Ostatecznie rusza do Szanghaju, a stamtąd do Stanów.

W USA Lindo popełnia liczne błędy wychowawcze, przenosząc presję na swoją córkę, Waverly (Tamlyn Tomita). Ta również gra, lecz w przeciwieństwie do June nie na pianinie, a w szachy. Matka buduje przy pomocy jej sukcesu własny wizerunek i ego. W związku z tym Waverly na jakiś czas porzuca turnieje szachowe, a Lindo przestaje się nią interesować i wiecznie narzeka na wszystko, co robi. Córka, nie mogąc zadowolić matki, traci pewność siebie, której nie odzyskuje jako osoba dorosła.

The Joy Luck Club
Fot. Kadr z filmu The Joy Luck Club

Ying Ying (France Nuyen) uprawia seks z chłopakiem na dostojnym chińskim bankiecie. Szybko bierze z nim ślub i rodzi syna. Mąż kilka miesięcy po założeniu obrączki wpada do domu z prostytutką, a żonę wyzywa od dziwek i kurw. Ying Ying w zemście topi ich syna i ucieka do Ameryki, gdzie próbuje zostawić przeszłość za sobą i zacząć na nowo. Poznajemy tam jej córkę, Lenę (Lauren Tom). Ta nie zna przeszłości matki, a mimo to, paradoksalnie, popełnia jej błąd. Wychodzi za człowieka, którego właściwie nie kocha. Ich małżeństwo ogranicza się do dzielenia wszelkich wydatków po połowie. Chcieliście kapitalizmu, to go macie, można by rzec.

An Mei (Lisa Lu) jako dziecko opuszcza dom wraz z matką, która została zgwałcona, ale nikt nie chce jej w to uwierzyć. Wygodniejsze wydaje się oskarżenie kobiety o zdeptanie pamięci zmarłego męża i celowy seks z innym mężczyzną. W związku z tym błaga ona gwałciciela, aby ten przyjął ją do swojego domu jako czwartą żonę. Przez jakiś czas mieszkają tam razem, ale matka nie wytrzymuje presji życia u jego boku i popełnia samobójstwo przy użyciu opium, chcąc “przekazać córce swoją duszę, aby ją wzmocnić”. Na pogrzebie An Mei przeklina nowych domowników i tak jak pozostałe kobiety, emigruje do Ameryki.

Rose (Rosalind Chao), córka An Mei, randkuje z Tedem i dzięki temu dostaje się do klasy wyższej amerykańskiego społeczeństwa. Jednocześnie staje się ofiarą rasizmu ze strony rodziny chłopaka. – Jesteśmy tolerancyjną, liberalną rodziną, ale nasi współpracownicy niekoniecznie mogą to zrozumieć. Wiesz, co mam na myśli? – mówi do Rose przyszła teściowa. Ostatecznie para przestaje się z nimi spotykać, bierze ślub i mieszka razem. Tam też Rose wykazuje się służalczością wobec męża, przekazaną jej z mlekiem chińskiej matki. – Lubię czuć się tragicznie. Nauczyłam się tego od ciebie, mamo – przyznaje w jednej z dyskusji. Młoda żona wydaje się nie znać swojej wartości i podświadomie uważa, że mężczyzna ma większe prawa niż ona.

Według Klubu szczęścia niedaleko pada jabłko od jabłoni. Film jednocześnie daje nam nadzieję na to, że kolejne pokolenia nie muszą być skazane na popełnianie błędów rodziców. To przekładanie niespełnionych ambicji na dzieci wydaje mi się bardzo polskie. Osoby wychowane w PRL-u, bez łatwego dostępu do edukacji, zmuszone do fizycznej pracy, chcą dla swoich dzieci jak najlepiej. Jak pokazały badania psychologiczne, często, nieświadomie, przekładamy schematy wyniesione z domu na potomków. Więc jeśli przykładowo agresja w rodzinie była na porządku dziennym, to bez naprawdę dużego wysiłku i być może terapii, możemy w taki sam sposób narazić własne dzieci na częste krzyki. Jeśli jesteście ciekawi co nauka ma do powiedzenia na temat tych schematów, polecam wykład Magdaleny Sękowskiej w Strefie Psyche Uniwersytetu SWPS. Klub szczęścia natomiast polecam serdecznie, bo mimo iż się trochę dłuży, to broni się wspaniałą narracją, grą aktorską i poruszaniem niezwykle istotnej tematyki.

Fresh Off the Boat
Fot. Materiały promocyjne Fresh Off the Boat, ABC

4) Przepis na amerykański sen (Fresh Off the Boat, 2015–)

Serial, w którym zakochałem się już po samym pilocie. Adaptacja książki o tym samym tytule. Polecił mi go Lee, z którym przeprowadziłem wywiad na temat Chińczyków żyjących w USA. Przepis na amerykański sen to opowieść o rodzinie Tajwańczyków, która z Chinatown w D.C. przeprowadza się do Orlando. Stereotypowy chiński tatuś (Randall Park) zakłada restaurację, aby zapewnić rodzinie lepszy byt, co sprawia, że tłumaczenie Przepis na amerykański sen jest po prostu genialne. Autorasizm w chińskim wydaniu  występuje na każdym kroku. Ojciec nie może rozkręcić biznesu, przez co decyduje się na zatrudnienie białych pracowników i nakręcenie kowbojskich spotów reklamowych. Mężczyzna ciągle uśmiecha się niczym wyciągnięty z azjatyckiego targu lub stockowego zdjęcia, stereotypowy Chińczyk. Przy okazji jego restauracja, jak na Chińczyka przystało, jest istną kalką jednej z amerykańskich marek.

Przeczytaj również:  O rzeczach niezbędnych w życiu, w filmie i na planie. Rozmawiamy z Kamilą Taraburą

Rodzice rzecz jasna pokładają wiarę w trójce swoich synów. Głęboko wierzą, jak większość Azjatów w Stanach, że jeśli ich dzieci pójdą na studia, to czeka je życiowy i zawodowy sukces. Eddie (Hudson Yang), który jest narratorem historii, próbuje odnaleźć się w szkole, gdzie początkowo udaje mu się poznać kilka białych osób. Przekonuje ich do siebie tym, że słucha amerykańskiego, czarnego rapu, szczególnie The Notorious B.I.G. Niestety szybko odpycha ich od siebie ze względu na to, że na lunch przynosi… robaki. W przeciwieństwie do niego, młodszy brat Evan (Ian Chen) znajduje dziewczynę i już w pierwszym tygodniu wybiera się na imprezę z amerykańskimi kolegami.

Matka (Constance Wu) próbuje asymilować się z mieszkankami osiedla, typowymi Amerykankami, które mówią co najmniej pięć słów na sekundę, a przy okazji obgadują kogo tylko się da. Wspólnie jeżdżą na wrotkach i gadają o głupotach. Azjatka jednak nie najlepiej to znosi i myśli o powrocie do Chinatown. Mamy zatem z jednej strony żartowanie z relacji chińsko-amerykańskich (czy raczej tajwańsko-amerykańskich), a z drugiej przedstawienie rzeczywistych problemów tych ludzi. Tragikomedia, ale bardziej komedia. Serial kupił mnie od razu, bo tutejszy humor jest po prostu zabawny. I tak, piszę to po obejrzeniu jedynie pilota, jednak nie zasnę, dopóki nie obejrzę więcej. To taka pozycja, która pozwala spojrzeć na kwestię emigracji z przymrużeniem oka, w oderwaniu od mojej, chyba lewicowej, walki o równość.

American Factory
Fot. Kadr z filmu American Factory

5) Amerykańska Fabryka (American Factory, 2019)

Dokument, który został wyprodukowany przez firmę należącą do Baracka i Michelle Obamy. Informacja ta wydaje mi się niezwykle istotna ze względu na przekaz, jaki zawiera film. Opowiada on o chińskiej firmie Fuyao, która wykupuje w 2010 roku fabrykę General Motors, upadłą dwa lata wcześnie w czasie kryzysu gospodarczego. Przedsiębiorstwo zatrudnia w niej byłych pracowników amerykańskiego giganta, aby ci wytwarzali szyby do samochodów znanych marek.

Początkowym celem firmy jest jak największa integracja z amerykańskimi pracownikami. – Tu jest Ameryka, tu będziemy pracować po amerykańsku – mówi CEO Fuyao Cao Dewang. Chińscy pracownicy oddziału w USA chodzą na szkolenia dotyczące kultury pracy w Stanach. – Tu możesz nawet żartować z prezydenta i nikt ci nic nie zrobi. Amerykanie mówią, co myślą. Są realistami. – mówi trener. To ciekawe skomentowanie cenzury Państwa Środka, ograniczającej prasę, telewizję i internet. Dla kontrastu na osobnych spotkaniach dla Chińczyków padają takie slogany jak: “wszyscy jesteśmy Chińczykami z łona chińskich matek” czy “nie liczy się, ile zarobimy, ale jak zmienimy opinię Amerykanów o Chińczykach”. Jak się okazuje, z tym wybielaniem wizerunku kłamali.

Dopóki pracownicy Fuyao nie założyli związku zawodowego i nie zaczęli protestować, zarabiali 12 czy 13 dolarów na godzinę. Dopiero dzięki zrzeszeniu się otrzymali podwyżkę o 2 dolary. Jedna z osób, która pracowała wcześniej w General Motors, podzieliła się informacją, że tam na identycznym stanowisku zarabiała 23 dolary na godzinę i otrzymywała do tego szeroką gamę benefitów. Obserwujemy zatem starcie kapitalizmu, nadal nowego konspektu dla Chińczyków, z ludzkimi potrzebami i godnymi warunkami pracy.

W Ameryce przepisy BHP są, jak mi się wydaje, na ogół przestrzegane, tak samo jak zazwyczaj w Polsce. Dlatego też niedopuszczalne jest pracowanie przez wiele godzin dziennie w temperaturze 90 °C, jak miało to miejsce w Fuyao, chociaż sam nie wiem, czy człowiek jest w ogóle wytrzymać takie piekło. W amerykańskich fabrykach trzeba też mieć odpowiednie wyposażenie. W Chinach wystarczą rękawiczki, nawet jeśli są dziurawe, a ty zajmujesz się zbieraniem odłamków szkła i kaleczysz sobie przy tym dłonie. Na Zachodzie pracuje się osiem godzin dziennie, na Wschodzie dwanaście, a w dodatku często wraca się do domu wyłącznie dwa razy do roku. Tu osiem dni wolnego miesięcznie, tam jeden lub dwa.

Fuyao nie zarabiało tyle, ile planowało, więc postawiło na restrukturyzację kadry kierowniczej. Amerykanów wymieniono na Chińczyków posługujących się językiem angielskim. Wcześniejszym menedżerom co prawda dano szansę i wysłano do Państwa Środka, gdzie obserwowali tamtejszy sposób pracy. Mieli się nim zainspirować i zaadaptować go w Stanach. Jeden z kierowników zaczął organizować spotkanie z zespołem przed rozpoczęciem zmiany. Takie zbiórki w Chinach są raczej wyniesione z wojskowej czy rodzinnej tradycji, a nie z potrzeby kapitalistycznej więzi pracowników.

Najbardziej komiczne, a raczej tragikomiczne, jest to, że na Wschodzie nadal panuje kult klasy robotniczej. Chińczycy, nie mając zbyt wielkiego wyboru, wciąż podziwiają Mao Zedonga, Denga Xiaopinga czy obecnie rządzącego Xi Jinpinga, co pokazane jest w Amerykańskiej fabryce podczas wizyty w Państwie Środka. Choć dynamicznie kształtująca się klasa średnia, złożona z młodych przedsiębiorców, wychodzi na pierwszy plan,  to chłopska i robotnicza świadomość nadal jest kluczowa. Jednak nic ona nie daje, gdyż, jak przedstawia dokument, warunki pracy, jeśli w ogóle się polepszają, to zachodzi to w żółwim tempie. Komuniści, ci u władzy, niekoniecznie ideowi, od dziesięcioleci krzyczą o wyzwoleniu klasy robotniczej, równości, lepszym życiu, a nie oferują nic w zamian. To smutne, szczególnie z perspektywy Polaków, którzy przeżyli ten sam system, choć zdecydowanie w wersji lite. Współczuję Chińczykom tragicznej historii i tego, że nadal brutalnie odciska ona na nich piętno. Bo w Państwie Środka poleceń się słucha, a w Ameryce je kwestionuje. I to sprawia, że przed Chinami jeszcze bardzo długa droga, jeśli w ogóle kiedykolwiek uda im się porzucić aparat wiecznie patrzącego na ręce “wielkiego brata”.

Fot. Materiały promocyjne Crazy Rich Asians / Warner Bros
Fot. Materiały promocyjne Crazy Rich Asians / Warner Bros

6) Pozostałe

Twórczości dotyczącej emigracji Chińczyków do USA, czy to w XIX, XX czy XXI wieku, jest cała masa. Poza wspomnianymi, według mnie fantastycznymi pozycjami do analizy tej sytuacji, chciałbym zwrócić uwagę na kilka innych. Lee, poza Przepisem na amerykański sen, polecił mi Bajecznie Bogatych Azjatów (Crazy Rich Asians), komedię z 2018 roku, w której również gra Constance Wu. Poza tym jego sympatię budzi serial Kim’s Convenience, opowiadający o rodzinie koreańsko-kanadyjskiej. Ja od siebie szczególnie polecam Pozostać człowiekiem (Still Human), czyli jeszcze lepszą wersję francuskich Nietykalnych, która opowiada o odwrotnej historii emigracji do Chin, a konkretnie Hongkongu. Recenzję znajdziecie tutaj.

Tymczasem, kończąc ten trochę ojkofobiczny, trochę proludzki wywód, zachęcam was do refleksji nad tym, czy nie warto przypadkiem popracować nad stereotypami, którymi, często nieświadomie, kierujemy się w życiu. Do zobaczenia w kolejnym artykule dotyczącym historii emigracji Chińczyków do USA z perspektywy Polaka i Hongkończyka.

+ pozostałe teksty

Student i pasjonat psychologii społecznej oraz psychologii języka, który analizuje filmy pod kątem zmian w ludzkim zachowaniu. Amator chińskiego kina i tamtejszej kultury. Wkręca sobie, że tak naprawdę jest kimś pomiędzy Dalem Cooperem z Twin Peaks a Benem Wyattem z Parks and Rec.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.