PublicystykaWywiady

Obejrzałem „Emę”, co teraz? Rozmawiamy z ekspertką od kina chilijskiego

Paweł Gościniak
Ema
fot. Kadr z filmu "Ema" (2019, Pablo Larrain)

Kino z Chile nie pojawia się na ekranach polskich kin zbyt często, przez co ten nieodkryty, odległy zakątek wciąż skrywa przed nami wiele wyjątkowych historii. Jak po nie sięgnąć? O to pytamy Magdalenę Bartczak, ekspertkę od kina chilijskiego, z okazji premiery Emy Pablo Larraína

Magdalena Bartczak jest polonistką i filmoznawczynią, która od 2016 roku na stałe mieszka w Santiago – stolicy Chile. Prowadzi bloga “Pocztówki z południa”, poświęconego Chile i reszcie Ameryki Łacińskiej. Jest autorką książki reporterskiej, opisującej przede wszystkim południe kraju, w którym mieszka – “Chile Południowe. Tysiąc niespokojnych wysp”, która ukazała się 25 września 2019 r. nakładem wydawnictwa Muza.

Z Magdaleną Bartczak rozmawia Paweł Gościniak. Między innymi o tym, co wyjątkowego tkwi w kinie chilijskim, o jego zyskującej popularności, o podejściu Chilijczyków do spraw społecznych i politycznych, o problemach, z którymi boryka się ten kraj i o podobieństwach Chile i Polski.


O czym Twoim zdaniem jest Ema? Na czym się skupia i jaki jest jej przekaz?

Ema należy do filmów, które wymykają się jasnym interpretacjom – trudno ją zaszufladkować i znaleźć do niej tylko jeden możliwy klucz. W zależności od tego, kim jesteśmy i w jaki sposób na nią spojrzymy, odsłoni inny przekaz. Wydaje mi się, że można czytać ten film jako opowieść o kobiecej emancypacji bądź o dojrzewaniu do macierzyństwa. Jest to też historia wchodzenia w różne narzucane nam role społeczne i prób ich odrzucania. Albo filmowy hymn ku młodości, która zdecydowanie wiedzie tu prym i wyznacza rytm zmian. A zarazem pulsująca muzyką opowieść o tańcu i sztuce (również tej popularnej) – jako przestrzeni, w której można odnaleźć wolność.

Załóżmy, że nigdy nie miałem do czynienia z kinem chilijskim. Dlaczego warto wybrać się w takim razie na Emę i zagłębić akurat to kino zamiast sięgnąć po film z Azji czy Europy? Co takiego czyni kino chilijskie wyjątkowym i czym wyróżnia się ono na tle reszty świata?

Jeden z powodów zawiera się już w Twoim pytaniu. Myślę, że warto pójść na Emę choćby dlatego, że chilijskie produkcje goszczą na polskich ekranach nieco rzadziej niż kino z Azji i znacznie rzadziej niż filmy europejskie. Warto więc ten fakt wykorzystać i łapać chilijskie kino, jeśli jest ku temu okazja. Trudno powiedzieć, czy jest coś, co zdecydowanie odróżnia je od kinematografii innych krajów, ale do jego znaków rozpoznawczych należy m.in. dotykanie współczesności i przyglądanie się chilijskim tematom polityczno-społecznym. Ogromnym plusem chilijskich produkcji jest też świetne aktorstwo. Chilijskie kino pełne jest znakomitych aktorów, którzy niosą filmy swoim talentem i siłą. W wypadku Emy jest to 30-letnia Mariana Di Girolamo. Mam nadzieję, że już niedługo ta charyzmatyczna aktorka mocno namiesza w światowym kinie.

Ema wcale nie wydaje się w znacznym stopniu czerpać z chilijskiej kultury. Z mojej perspektywy właściwie równie dobrze mogłaby zostać nakręcona w Europie, chociażby we Francji jak Climax lub, nie będąc zbyt oryginalnym, w Hiszpanii. Co podczas seansu może umknąć widzowi, który nie zna Chile zbyt dobrze?

To prawda, Ema opowiada dość uniwersalną historię, która mogłaby się rozgrywać również w innym kraju, niekoniecznie w Chile. Jej fabuła zawiera jednak pewne elementy, które są mocno sprzężone z chilijską rzeczywistością. Jednym z nich jest motyw ognia – wszechobecny zarówno w samym filmie, jak i podczas masowych protestów, jakie tu wybuchły w październiku zeszłego roku i trwały kilka kolejnych miesięcy. Szczególnie przez pierwsze tygodnie powszechne były pożary czy ogniste barykady, stawiane przez manifestantów. W obu wypadkach – zarówno w Emie, jak i podczas chilijskiej rewolty – ogień stał się znakiem protestu i niezgody wobec panującego porządku rzeczywistości. Sami twórcy przyznali, że ta czasowa zbieżność, choć kompletnie niezamierzona (bo zdjęcia do filmu zakończono zanim wybuchły demonstracje) jest czymś niezwykłym i znaczącym. Gdy oglądałam Emę w jednym z chilijskich kin pod koniec zeszłego roku, w okresie trwania zamieszek i potężnych protestów, trudno mi było nie traktować niektórych jej scen jako swoistej zapowiedzi tego, co stało się w Chile. Wielu moich chilijskich znajomych miało podobne odczucia i chyba trudno uniknąć tych skojarzeń.

Jednym z „chilijskich” wątków jest też poruszony w Emie temat adopcji, mocno obecny w publicznym dyskursie w związku z różnymi poważnymi zaniedbaniami, jakie wykryto w funkcjonowaniu tutejszych ośrodków adopcyjnych. Kilka lat temu zrobiło się głośno o wielu kontrowersjach związanych z działaniem wspominanego w filmie SENAME – organu rządowego, w którego gestii leży m.in. opieka nad dziećmi z trudnych rodzin lub pozbawionych rodziców. Wykryto wiele nadużyć, m.in. przypadki molestowania, niedożywiania czy przemocowego traktowania dzieci znajdujących się w domach opieki prowadzonych przez tę instytucję. W tym sensie SENAME często funkcjonuje w Chile jako synonim najgorszego zła, mimo że robi się wiele, aby ten wizerunek zmienić.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że akcja Emy jest umieszczona w Valparaiso. To portowe miasto jest czymś znacznie więcej niż malowniczym i ciekawym tłem dla opowiadanej historii. „Valpo” jest znane jako miejsce, do którego najchętniej ściągają młodzi ludzie, artyści i osoby poszukujące swojej twórczej drogi. Jest zadziorne, trudne do oswojenia i stanowi silny ośrodek kultury alternatywnej w tym kraju. Słynie też m.in. ze wspaniałego, tętniącego kolorami street artu, który stał się prawdziwą wizytówką tego miasta. Właśnie tu działa też kilka ważnych dla Chile kolektywów feministycznych, m.in. formacja Las Tesis. Wydaje się, że postać Emy i jej tańczących koleżanek pasuje znacznie lepiej do Valparaiso niż choćby do chilijskiej stolicy, Santiago.

Gloria i Fantastyczna kobieta
Plakaty do filmów “Gloria” oraz “Fantastyczna kobieta” Sebastiána Lelio

Czy kino chilijskie ma Twoim zdaniem szansę na zdobycie popularności na świecie, nie tylko w Chile, a jeśli nie, to co musiałoby się stać, żeby widzowie spoza Ameryki Południowej zainteresowali się tą twórczością? Myślę, że Jackie była całkiem udaną próbą zbadania przez Larraína gruntu pod rozwinięcie skrzydeł, a Ema również ma na to szansę, szczególnie w gronie fanów, którzy uwielbiają oglądać na ekranie istnie surrealistyczne sceny.

Jeśli porównamy skalę popularności tego kina np. dziesięć lat temu i teraz, to zauważymy duży postęp. Wystarczy spojrzeć na mocną reprezentację tej kinematografii na prestiżowych światowych festiwalach, m.in. w Berlinie, Cannes, Wenecji czy San Sebastián. W ręce chilijskich twórców coraz częściej trafiają też najważniejsze dla filmowego świata nagrody. Dobra passa zaczęła się od wyróżnień (m.in. Srebrnego Niedźwiedzia) dla Glorii Sebastiána Lelio. Ten sam reżyser dwa lata temu odebrał Oscara za Fantastyczną kobietę, wyróżnioną też m.in. w Berlinie, Independent Spirit Award, Goyą czy nominacją do Złotego Globu. Również Larraín, zanim zaczął podbijać Hollywood kręcąc Jackie, zdobył wiele wyróżnień, m.in. dla Klubu i Nerudy. Coraz większym uznaniem poza granicami kraju cieszą się także inni twórcy, m.in. uzdolnione reżyserki: Dominga Sotomayor, Marcela Said i Maite Alberdi.

Niewątpliwą zasługę w popularyzacji chilijskiego kina ma m.in. istniejąca od 2009 roku Cinema Chile. Głównym celem tej instytucji jest promocja rodzimego przemysłu za granicą, która prowadzona jest bardzo sprawnie i profesjonalnie. Oczywiście, wciąż nie sposób porównywać tę popularność do masowej popularności produkcji europejskich czy amerykańskich, ale kino chilijskie zdecydowanie ma swoją publiczność. Sądzę, że widzowie, którzy są otwarci na kino spoza głównego nurtu, chętnie sięgają również po filmy z Chile, są tego kina ciekawi.

Ema przedstawia małżeństwo jako zepsute i niepewne, trzymające ściśle niczym więzy, których, w teorii, nie można rozerwać. W tej produkcji do głosu dochodzi wolność, wyrażana nie tylko w tańcu, ale także w podejściu do związków czy seksu. Jaki jest stosunek Chilijczyków do małżeństwa, związków partnerskich czy rozmów na temat seksualności? Dlaczego wygląda tak, a nie inaczej?

Podejście Chilijczyków do związków – nieco generalizując – jest trochę mniej konserwatywne niż podejście w Polsce. Chilijczycy są bardziej otwarci i „płynniej” wchodzą w nowe relacje. Później niż Polacy podejmują też decyzję o małżeństwie i częściej decydują się na posiadanie dziecka bez formalizowania związku. Wynika to z wielu czynników, ale ogólnie rzecz biorąc polskie społeczeństwo wydaje się pod tym względem bardziej tradycyjne od chilijskiego. Mniejsza w Chile jest też rola Kościoła katolickiego (ok. 60% Chilijczyków deklaruje się dziś jako katolicy), co oczywiście też wpływa na mentalność i podejście do seksualności. Mniej konserwatywny stosunek do relacji widać także w bardziej progresywnym niż polskie prawodawstwie. W 2015 roku zalegalizowano tu związki partnerskie (także dla osób tej samej płci) i mam wrażenie, że Chilijczycy coraz chętniej korzystają właśnie z tej formy formalizowania swoich relacji zamiast stawania od razu na ślubnym kobiercu.

Choć z jednej strony film pokazuje silne kobiece postaci i na swój sposób dokonuje emancypacji kobiet, przez znaczną część gry prowadzonej przez Larraína z widzem odnosiłem wrażenie, że tak naprawdę potępia on tytułową Emę. Świadczą o tym nie tylko sformułowania jej męża typu: Cierpi się bardziej, gdy porzuca cię matka. Boli bardziej, gdy zdradza kobieta, ale także, oczywiście zamierzona przez reżysera, perspektywa, z której śledzimy rozwój historii. Skąd w Chile potrzeba emancypacji? Czytałem na Twoim blogu chociażby o przemocy stosowanej przez policjantów wobec kobiet biorących udział w zeszłorocznych protestach. Raporty ONZ na ten temat również wspominają o torturach, przemocy seksualnej czy powszechnej brutalności. Skąd bierze się takie podejście do kobiet nie tylko w Chile, ale i całej Ameryce Łacińskiej? To kwestia ciężkiej historii, kultury, braku dialogu czy może czegoś zupełnie innego?

Jeśli chodzi o wspomnianą przemoc policji, to jest to kwestia raczej systemowa. Ta brutalność wobec uczestników i uczestniczek zeszłorocznych protestów była wyjątkowo drastyczna, ale w pewnym sensie, niestety, nie była dla chilijskiego społeczeństwa nowością. Tutejsi policjanci znani są z tego, że brutalnie gaszą wszelkie manifestacje – nawet jeśli jest to całkiem pokojowy marsz kobiet. Według wielu socjologów jest to jeden z elementów ponurego dziedzictwa reżimu wojskowego. Biorąc też pod uwagę to, jak brutalnie bywają tłumione demonstracje w innych krajach regionu (np. w Brazylii), widać, że ta przemoc mundurowych stanowi stały element społecznego krajobrazu Ameryki Łacińskiej.

Jeśli zaś chodzi o kwestię przemocy wobec kobiet, to w Chile zdecydowanie jest to problem. Na tle latynoamerykańskich statystyk kraj ten nie wygląda tak źle, a wskaźniki dotyczące zachowań przemocowych przypominają raczej te polskie niż np. środkowoamerykańskie, ale tak czy inaczej: brzmią alarmująco. Podłoże tej sytuacji jest niewątpliwie społeczno-kulturowe: to wciąż mężczyzna ma w chilijskim społeczeństwie więcej do powiedzenia. Nierówności widać na każdym kroku – choćby w kwestii tego, że kobieta na tym samym stanowisku zarabia w Chile często nawet dwa razy mniej niż mężczyzna. Mimo że w ostatnich latach pojawiło się wiele pozytywnych zmian, a kultura macho nie jest tu (i nigdy nie była) tak silnie zakorzeniona jak choćby w Meksyku czy Kolumbii, to mimo wszystko widać, że wciąż zostało w tej przestrzeni bardzo wiele do zrobienia.

Nie
fot. Kadr z filmu “Nie” (2012, Pablo Larrain)

Czy tutejsze kino chętnie mówi o polityce, czy raczej skupia się na życiu zwykłych ludzi, jak ma to często miejsce chociażby w Chinach? Jak bardzo w kinie chilijskim widać przemiany ustrojowe w państwie? Rządy Pinocheta nie są przecież jakimś odległym momentem w czasie, a mnóstwo ludzi nadal pamięta te lata, co podkreśla wyreżyserowany również przez Larraína film Nie, skupiony właśnie wokół dyktatora. W Emie wyłapałem zaledwie nieliczne nawiązania do Pinocheta i to w formie żartów, chociażby w trakcie rozmowy bohaterki z dyrektorką szkoły.

Nie jestem do końca pewna, czy Nie rzeczywiście skupiało się na postaci Pinocheta. Mam wrażenie, że Larraín pragnął w tym filmie opowiedzieć raczej szerzej o chilijskim społeczeństwie, otwieraniu go na zmiany oraz mechanizmach, dzięki którym przełom polityczny z końca lat 80. był w ogóle możliwy. Ten fakt nieprzedstawiania postaci dyktatora wprost jest zresztą charakterystyczną rzeczą dla tego kina i wynika z wielu powodów, m.in. stąd, że temat dyktatury wciąż pozostaje pod wieloma względami nieprzepracowany i nierozliczony. Poza kilkoma, świetnymi zresztą, filmami dokumentalnymi, figura Pinocheta rzadko bywa przywoływana w chilijskim kinie bezpośrednio i podobnie jest w ogóle z tematem polityki czy przemian ustrojowych – mówi się o tym, ale często w dość metaforyczny sposób. Punktem wyjścia dla narracji polityczno-społecznych (dotykających np. kwestii podziałów klasowych czy nieprzepracowanej przeszłości) często są właśnie opowieści o tzw. zwykłych ludziach. Tak jest np. w świetnej Służącej Sebastiana Silvy czy wspomnianej Fantastycznej kobiecie – prywatne jest tu mocno związane z politycznym, obie sfery podskórnie się przenikają.

Jaki film poleciłabyś osobie, która zaczyna swoją przygodę z kinem chilijskim, i dlaczego właśnie ten?

Poleciłabym film Machuca (2004) Andrésa Wooda, który zresztą często trafia do czołówki różnych rankingów jako jedna z najlepszych produkcji chilijskich czy w ogóle latynoamerykańskich. To opowieść o Chile w momencie schyłku rządów Allende i pierwszych miesięcy dyktatury Pinocheta. Kraj buzuje politycznymi emocjami, na które patrzymy z dziecięcej perspektywy. Głównymi bohaterami są bowiem mali chłopcy: zamożny Gonzalo i tytułowy Machuca, należący do uboższej grupy społecznej i mieszkający w slumsach. Za sprawą jednej z reform edukacji, przeprowadzonych przez socjalistycznego prezydenta, ubogie dzieci mają możliwość uczęszczania również do tych bardziej elitarnych szkół – sprawia to że dwa kompletnie różne światy chłopców zaczynają się przecinać. Znakomity film Wooda to nie tylko poruszająca i nieco nostalgiczna opowieść o wielkiej przyjaźni, ale też ciekawy obraz samego Chile, nie tylko tym z lat 70., ale w pewnym sensie też tego współczesnego. Wiele można się z Machuki o tym kraju dowiedzieć, a zarazem przeżyć przejmujący seans filmowy.

Przechodząc stricte do Chile – prawie rok temu napisałaś książkę-reportaż “Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp”. Dlaczego wybrałaś akurat Chile, skoro, jak sama piszesz, odwiedziłaś dotychczas 47 krajów na 5 kontynentach?

To wyliczenie, które pewnie znalazłeś na moim blogu, wiąże się z charakterystyką mojej pracy. Pracując jako dziennikarka, od kilku lat zajmuję się pisaniem m.in. do czasopism podróżniczych, a podróże to coś, co kocham najbardziej na świecie. W związku z różnymi naukowo-zawodowymi projektami spędziłam m.in. parę miesięcy w Tajlandii i Birmie, kiedyś przez krótki czas mieszkałam też w Wielkiej Brytanii. Ale to właśnie Chile jest miejscem, z którym związałam się na dłużej – mieszkam tu prawie pięć lat. Przez ten czas stało się dla mnie drugą ojczyzną, pod wieloma względami bliską i fascynującą. Jako osoba „pisząca” postanowiłam przybliżyć je polskim czytelnikom, poświęcając mu reporterską książkę – ten temat wydał mi się dość naturalny. Miałam też poczucie, że bardzo takiej książki o tym kraju brakowało. Wciąż z polskiej perspektywy (np. mediów) państwa leżące poza Europą czy Ameryką Północną są postrzegane jako kompletnie peryferyjne i „niszowe” – podobny status ma Chile.

Jakie są podobieństwa między Polską a Chile i jak, twoim zdaniem, nakłonić osoby wychowane w naszym kraju do zgłębienia kultury chilijskiej i tamtejszego kina? Czy może nas połączyć historia, a co za tym idzie – wieloletnie życie w systemie, który dla jednych był katastrofą, a dla innych marzeniem? A może wcale nie tak łatwo jest wskazać podobieństwa i znacznie łatwiej mówić o różnicach?

Ten klucz szukania podobieństw jest właściwy: mimo ogromnej geograficznej odległości chyba więcej nas łączy niż dzieli. Żyjąc od paru lat wśród Chilijczyków widzę, że pod wieloma względami (m.in. w kwestii wspomnianego stosunku do historii, ale nie tylko – też np. gościnności czy poczucia humoru), są oni podobni do Polaków. Jeśli miałabym pomyśleć o argumentach „za” odkrywaniem chilijskich filmów, to pewnie ta „swojskość” byłaby jednym z nich. Drugi argument jest taki, że zarówno chilijskie kino, jak i cała kultura (muzyka, literatura, architektura, gastronomia itd.) kryje w sobie wiele talentów i skarbów, które warto odkrywać i poznawać – w dzisiejszych czasach jest to znacznie łatwiejsze niż kiedyś. Osobom nieprzekonanym powiedziałabym też, że zawsze warto otwierać się na nowe, a kino stanowi świetną formę takiego spotkania i podróży w nieznane.

Dziękuję za bardzo ciekawą rozmowę!

Również dziękuję.


Zachęcamy też do przeczytania naszej recenzji Emy

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.