“Tommaso” – Odkupienie reżysera przez męczenie widza [RECENZJA]


Tommaso żyje w wewnętrznym konflikcie między artystycznym a rodzicielskim powołaniem. Niejednokrotnie musi wybierać między pracą nad scenariuszem a zabawą z kilkuletnią córką. Początkowo to właśnie on wygląda na bardziej zaangażowanego rodzica, ale szybko okazuje się, że starszy i doświadczony mężczyzna ustępuje miejsca młodszej, energicznej matce. Nikki (Cristina Chiriac) wierzy w wolność i niezobowiązujące podejście do życia, w przeciwieństwie do partnera, który podchodzi do związku bardzo dojrzale i odpowiedzialnie. Nie przeszkadza je to jednak w poświęcaniu dziewczynce uwagi, gdy jej czterdziestokilkuletni partner zajmuje się twórczością artystyczną, szkoleniem przyszłych aktorów czy uczestniczeniem w sesjach AA.


Relacja dziewczynki z rodzicami jest bardzo statyczna. Córka zachowuje się jak kukiełka i jest bardziej symbolem, który na siłę łączy parę. Zmiany, choć nie nazwałbym ich dynamicznymi, występują natomiast w relacji partnerów. Nie jest im łatwo rozmawiać o emocjach, raczej unikają szczerej dyskusji na ciężki tematy. Po części wpływa na to bariera językowa. Nikki, w przeciwieństwie do Tommaso, nie mówi płynnie po angielsku. Brakuje jej słownictwa, które pomogłoby jej określić swoje uczucia. Z kolei Amerykanin, choć uczy się włoskiego, nie potrafi swobodnie z niego korzystać w sytuacjach innych niż prosta pogawędka.
Tommaso nie może pogodzić się z rozdarciem między córką a własnymi sprawami i stara się między nimi balansować. Jednak frustracja stopniowo w nim się kumuluje, a widz czuje, że bohater w końcu musi wybuchnąć. W opanowaniu emocji nie pomaga mu nawet często występująca w filmie medytacja. Reżyser co chwila rzuca w nas elementami buddyzmu, które przeplatają się na przemian ze scenami wyciągniętymi wprost ze snu. Wśród nich znalazł się nawet rytuał przypominający egipskie ważenie serca czy sensualny taniec z nagą studentką. Najważniejsza spośród tego wydaje się jednak kluczowa buddyjska zasada, mówiąca że “wszystko jest cierpieniem”. Ból ten odczuwa coraz bardziej pogrążający się w złości i żalu bohater, na którego barkach spoczywa ciężar podjętych przez siebie życiowych decyzji. Cierpienie nie omija również widza. Reżyser przekazuje nam wiele ciekawych spostrzeżeń dotyczących ludzkości, które, niestety, zanikają w czasie skakania między rolami ojca, artysty i alkoholika, po czym wpadają w otchłań rozczarowującego zakończenia.
Spójrzmy jednak na pozytywy. Najmocniejszą stroną Tommaso jest kreacja Williema Dafoe i całokształt jego gry aktorskiej. Widać po nim, jakby sam po części utożsamiał się z bohaterem, który ma najprawdopodobniej odzwierciedlać życie Ferrary. Bardzo urzekł mnie naturalny sposób, w jaki prowadził dialog z okolicznym bezdomnym alkoholikiem, sklepową czy nauczycielką włoskiego. Najbardziej przejmujące są jednak monologi, które wygłasza podczas spotkań AA, gdzie podkreśla, czego żałuje w życiu i co mu się nie udało. Nie tylko on świetnie radzi sobie w tych wystąpieniach – równie sprawnie wspierają go pozostali członkowie klubu. Paradoksalnie wydaje mi się, że Ferrara spośród wszystkich wątków najlepiej rozpisał właśnie ten dotykający alkoholizmu. Fantastyczne zdanie “uzależnieni nie tworzą związków, oni biorą zakładników” krótko i trafnie podsumowuje relację, jaka zachodzi między dwoma partnerami, spośród których jeden nie potrafi poradzić sobie ze swoimi demonami.


W Tommaso nie przekonuje mnie natomiast obraz artysty, chyba niespełnionego perfekcjonisty. Samo przedstawienie procesu twórczego jest intrygujące. Bohater dosłownie staje na głowie, przez co spływa do niej krew wraz z nowymi pomysłami, a innym razem ogląda brutalną scenę napaści niedźwiedzia na chłopca, aby powielić ją w swoim dziele. Cała ta artystyczna plątanina wydaje się jednak nie mieć znaczącego wpływu na jego życie poza rzadszym widzeniem się z córką. Co prawda dowiadujemy się, że pił, gdy pracował nad filmem, przez co tym razem łączą się ze sobą wątki alkoholika i artysty, ale ta mieszanka nie oferuje nam nic więcej. Nie sprowadza na widza nirwany ani nie zmusza go do głębszej refleksji nad sobą. Ta cała walka o odkupienie przeszłości poprzez wychowanie kolejnego dziecka i pełna sprzeczności, narastająca nienawiść do partnerki, zwyczajnie mnie nie przekonują. Ferrara zamiast budowy mistycznej, buddyjskiej otoczki, mógł się skupić na bardziej realnym przedstawieniu problemów – swoich czy jego bohatera.
Film jest zdecydowanie przyjemny dla oka, szczególnie gdy prowadzi nas ulicami Rzymu. Wybrzmiewająca w tle muzyka dostosowuje się do emocji Tommaso, ale jednocześnie ciągle zawiera w sobie pewien specyficzny włoski pierwiastek, żebyśmy pamiętali, gdzie swoje korzenie ma Ferrara. Sposób, w jaki reżyser wykorzystał melodię w scenach balansujących między jawą a snem, przypominają mi jeden ze spektaklów teatralnych Sklepów cynamonowych Brunona Schulza w budowie atmosfery tajemnicy i niepewności. Nastrój wspierany przez wschodnie tradycje na pewno intryguje widza. Pytanie tylko, czy faktycznie powinno to być aż tak istotne.
Tommaso wywołuje we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony chciałbym ten film oczernić, a z drugiej mam ochotę wystawić mu wyższą ocenę za tematykę, którą podejmuje, za próbę szczerej spowiedzi. Mimo to ostatecznie mieszanka poruszanych problemów nie klei się, choć poważny ton filmu stara się to zapewnić. Jeśli szukacie filmu, który mówi o łączeniu aspiracji z rodzicielstwem, obejrzyjcie Proximę. Tu ciężko niestety znaleźć jakieś konkretne przesłanie, w którymkolwiek z wątków.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Proxima, Sybilla, Wilk z Wall Street