Advertisement
Klasyka z Filmawka

“Między słowami” – Klasyka w dniu premiery

Paweł Gościniak

Wczoraj oglądałem Między słowami, dziś sam się między tymi słowami znalazłem – w taki sposób podsumował swoją wyprawę do Japonii Quebonafide. Identycznie jak on ma szansę poczuć się każdy z nas, kto postawi stopę w obcym kraju, w tym Bob (Bill Murray) oraz Charlotte (Scarlett Johansson) – dwoje umierających w środku nieznajomych. O tym właśnie chce nam opowiedzieć Sofia Coppola, o wyobcowaniu i samotności, o monotonii i wyblakłej miłości. Bohaterowie pozostawieni sami sobie w nowej rzeczywistości próbują znaleźć cząstkę sensu w swoim, na pozór, beztroskim życiu.

Świat jest zatruty, więc chodzę w tej masce, skomentowałby Bob, aktor po pięćdziesiątce, który zbliża się do skraju kariery filmowej. Trafia do Tokio, gdzie zostaje gwiazdą japońskiego talk show i twarzą tutejszej whiskey. Sam jednak bardziej zainteresowany jest polewaniem sobie, niż innym, bo większość czasu spędza w barze. Na planie zdjęciowym stara się jedynie przetrwać i ukryć pustkę, jaką stało się jego życie. Niewielka ekspresja i brak emocji na twarzy Billa Murraya wiernie podkreślają to, co przeżywa jego postać – kompletną nicość i wypłukanie z radości. Nie bez powodu główną rolę objął właśnie ten aktor. W końcu Coppola napisała scenariusz Między słowami specjalnie z myślą o nim. Prawdopodobnie gdyby odmówił, film w ogóle by nie powstał. Ciężko się jej dziwić, bo swoją gwiazdę wybrała idealnie. Murray gra niezwykle naturalnie, jakby sam właśnie przechodził przez dokładnie to samo, co jego postać. Mimika, ruchy, improwizowane szeptanie do ucha czy wypowiedzi w trakcie kręcenia reklamy – wszystko to stwarza autentyczny obraz mężczyzny, który przechodzi coś więcej niż tylko kryzys wieku średniego.


Zobacz również: “Ostatnie kuszenie Chrystusa” [KLASYKA Z FILMAWKĄ]

Każdy w swej roli, w swoim świecie, obok, szczególnie Charlotte, która u boku męża, fotografa, czuje się zupełnie nieobecna. Przyleciała wraz z nim do Tokio z jednej strony aby towarzyszyć mu przy pracy, z drugiej żeby odnaleźć siebie. Obowiązki zawodowe Johna (Giovanni Ribisi) uniemożliwiają im wspólne spędzanie czasu, przez co kobieta większość dnia spędza w łóżku lub przy telefonie i rozmawia ze znajomymi ze Stanów. Taki bywa los człowieka za granicą, nieznającego tamtejszych zwyczajów czy języka. Na szczęście w hotelu, w którym przesiaduje niespełniona pisarka, znajduje się bar i to dokładnie ten sam, do którego co wieczór przychodzi gwiazda kina. Kiedy Charlotte czuje, że jej trwające zaledwie dwa lata małżeństwo zaczyna się kruszyć, Bob męczy się z podobnymi myślami na temat swojej rodziny. Rodziny, w której córka nawet nie chce zamienić z nim kilku słów przez telefon.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką: „Atlantyda: Zaginiony ląd” (2001)

Zobacz również: Nasz kanon amerykańskiego kina, czyli 10 filmów na 10-lecie AMERICAN FILM FESTIVAL

Potrzebuję też mieć blisko kogoś, mógłby wyszeptać Bob do ucha Charlotte, a skoro obydwoje wpadają w objęcia samotności, ich wzrok nieprzypadkowo spotyka się w barze. To z kolei prowadzi do rozmowy, która jest jedną z najbardziej autentycznych scen, jakie widziałem na ekranie. Zwykła pogawędka dwójki zagubionych, względnie nieśmiałych osób, rozpoczyna piękną, ale jednocześnie smutną przygodę. Subtelne dialogi i delikatny humor wciągają tak bardzo, że nie sposób nie utożsamić się z którąś postacią, szczególnie jeśli również odczuwa się samotność i przebywa poza swoim krajem. Nastrój podkreśla także nostalgiczna, ale nie przygnębiająca muzyka, oraz praca kamery i montaż. Nie dziwię się genialnym ujęciom, ponieważ Coppola sporo nad nimi pracowała. Reżyserka przed nakręceniem filmu wykonała serię fotografii w Tokio, a następnie wykorzystała je do wymyślenia i odtworzenia scen. Scen pięknych, przejmujących i zapadających w pamięć. Jej wysiłku nie zmarnowały osoby odpowiedzialne za stworzenie polskiego tytułu. Między słowami idealnie oddaje wydźwięk Lost in Translation, choć zwraca uwagę bardziej na subtelność i skrywaną samotność, niż na zagubienie i wyobcowanie.

I szukam cię w tłumię i czuję jak gasnę, powiedziałby do Charlotte powoli odzyskujący nadzieję Bob, który non stop próbuje oderwać się od szarej rzeczywistości, choćby na chwilę. Sam aktor chciałby najchętniej stać się anonimowy, aby mieć spokój od fanów, powtarzających w kółko te same, znane mu już wyrazy uznania. Wydaje się to całkiem istotne, ponieważ obserwujemy zmianę stosunku bohatera do swoich adoratorów. Jeszcze przed poznaniem Charlotte, mimo że bez entuzjazmu, zawsze zamieniał z fanami choćby dwa słowa. Kiedy jego relacja z dziewczyną znacząco się pogłębiła, nie zwrócił uwagi na kobietę, która chwaliła jego grę aktorską, ale ruszył za swoją szekspirowską Julią. Takie właśnie subtelne motywy wykorzystuje Coppola, przez co aktywne zaangażowanie się w film wynagradza odkrywaniem cudownych drobiazgów. Uczucia bohaterów można chłonąć długo, a strumień emocji odczuwanych w trakcie i po seansie jest niesamowity i trudny do opisania, choć, jak widać, podjąłem się takiej próby.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką: „Atlantyda: Zaginiony ląd” (2001)

Życzę wam, żebyście się czuli tak samo oczarowani i nie mogli zasnąć po tym arcydziele, jak ja. Życzę wam również, żebyście znaleźli sobie drugą połówkę, z którą będziecie patrzeć na siebie z taką miłością, jak Bob i Charlotte.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.