“Kłamstewko”, czyli Wielkie (rodzinne) kłamstewka [RECENZJA]
Gdy Lulu Wang w roku 2014 nakręciła Sztukę kłamstwa, niespełnioną artystycznie fabułę o twórcy akceptującym medialną mistyfikację o jego śmierci, potęgującą jego popularność, nic nie zapowiadało, że za parę lat nakręci tak subtelny i znakomity film jak Kłamstewko. Jakby życie chciało nam dać nauczkę – jeśli kłamać to nie dla własnego zysku, a po to by uchronić bliskich przed strachem i bólem związanym z prawdą o nich samych.
W początkowych scenach, otrzymujemy fabułę całego filmu à rebours. Oto Billi (Awkwafina), trzydziestoletnia kobieta, poszukująca właściwego miejsca dla siebie w Nowym Jorku, rozmawiając z babcią słyszy z jej ust kłamstwo – w końcu nikt nie chce straszyć wnuczki swoją wizytą w szpitalu, w szczególności gdy ona mieszka w USA, a ty w Chinach. Nai Nai (Shunzen Zhou) nie spodziewa się wtedy, że wyniki jej badania szybko zostaną przed nią zatuszowane, a ona – która jeszcze przed chwilą okłamywała Billi, sama nie pozna prawdy o swoim czwartym stadium raka płuc.
Rodzina, by pożegnać się z Nai Nai, decyduje się wykorzystać świeży związek jednego z kuzynów, Hao Hao i zorganizować jemu oraz jego partnerce ślub. Oczywiście, by nie fatygować nieświadomie schorowanej, wesele będzie mieć miejsce w Chinach (argumentacja “prawdziwego domu” wystarczająco przekonuje zainteresowaną), a nie w kraju Hao – Japonii, czy kraju Billi – Stanach Zjednoczonych.
Lulu Wang patrząc na Chiny oczami Billi, pozwala sobie na personalne rozliczenie z przeszłością, kreśląc wiele punktów wspólnych między sobą a jej protagonistką. Obie wyjechały z ojczyzny w wieku 6 lat w pogoni za sukcesami rodziców, obie w wieku 30 lat nie odczuły spełnienia w wymarzonym fachu – Wang jako reżyserka, Billi jako pisarka. Wreszcie obie, dość płynnie rozmawiające w języku mandaryńskim, mają spory dystans do rodzimej kultury, jej obrzędów, dysonansów moralnych i gloryfikowania Chin jako rodzinnego kraju.
Stąd też dialog, który próbuje podejmować z kluczowym tematem filmu – szczególnie dobrze widocznym w znakomitej polskiej wersji tytułu; wydaje się, że Kłamstewko, słowo niewinne, jakby z miejsca usprawiedliwiające niemówienie prawdy idealnie oddaje pozycję, którą przyjmuje rodzina w stosunku do prawdy. To zmiękczenie rozmywa konsekwencje idące za kłamaniem – w końcu każdemu zależy na dobrze Nai Nai, a wytłumaczeniem oczyszczającym ze wszystkich zarzutów jest fakt, że ona sama ukrywała prawdę o chorobie przed swoim mężem.
Jedyną opozycją wydaje się być Billi, mówiąca słowami reżyserki, która sama musiała zmagać się z rodziną i stawianym przed nią wymogiem kłamania w kontekście nowotworu ukochanej babci. Lata wychowania w Stanach, nauczyły ją, że każdy stanowi o sobie (jej niezależność zresztą bardzo imponuje Nai Nai), dlatego też wierzy, że ani ona, ani nikt z jej rodziny nie powinien decydować o losie głowy rodziny. Jej głos, choć słyszalny, pozostaje marginalizowany – może dlatego filmowy apel wybrzmiewa jeszcze bardziej.
Rodzina instruuje co chwilę Billi by uśmiechała się i nie dawała po sobie poznać, że coś się dzieje. Podobnie jest z nami, widzami, w trakcie trwania seansu. Wang co chwilę, wprowadzając subtelne i niesamowicie zabawne, często ironizujące humoreski na temat rodzinnych obrzędów, zmusza nas do wykrzywiania ust w grymasie uśmiechu. I, choć nieraz szczerze się zaśmiejemy, całe Kłamstewko nadal jawi się jako przerażająco dołujący film o samotności w obcym, a niegdyś tak bliskim świecie (stąd, mimo silnego zakorzeniania kulturowego filmu sygnowanego znakiem A24, tak wielki uniwersalizm całej historii emigracyjnej).
Ten smutny rys wprowadza również Awkwafina, która fascynuje swoją dramaturgiczną siłą w każdej scenie. W jej oczach jest tyle dojmującego smutku, wyalienowania, emocjonalnego wyżarcia od środka. Jej każde słowo i zawahanie, choć Wang nigdy nie wprowadzi dialogowego patosu, ma niewyobrażalną siłę, w której czuć ucisk wiązanej na przekór jej chęciom pętli kłamstw. Idealnie kontrastuje to z ciepłą, debiutującą na ekranie Shunzen Zhou, która swoim entuzjazmem zaskarbia sobie serce widzów, tym bardziej dobijając nas wizją swojej ekranowej choroby i nieustannie zbliżającą się perspektywą odejścia z tego świata.
Lulu Wang pozwala również na płynięcie swojego filmu w warstwie wizualnej, łącząc statyczne kadry ze zdjęciami chińskich, industrialnych pejzaży, pozwalając rozwinąć artystyczne skrzydła Annie Franquesce Solano. I choć Solano nie ma żadnego związku z twórczością Elyany Boyton, to jej finałowe ujęcia układają się w piękny teledysk do subtelnego Come healing uwalniającego w nas wszystkie tłumione warstwą niewymuszonego humoru Wang emocje.
Bardziej jednak od kłamstw, boli prawda – pustka pozostawiona po oscarowych nominacjach. Pustka niezasłużona, bo Wang tworzy bardzo prywatny obraz odkrywający jej rodzinny mikrokosmos, jednocześnie pozwalając widzom na ich własne spojrzenie w bardzo pusty świat śmiertelnej samotności. Przynajmniej wy dajcie szanse tej prywatnej introspekcji, bo w smutnej twarzy Awkwafiny niejeden zobaczy swoje codzienne, opuszczone i niezrozumiane przez bliskich oblicze.
Krytyk filmowy zajmujący się popularyzacją rodzimej kinematografii oraz jej historią. Studiuje na Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ, publikuje w "Ekranach" i "Kinie". Prowadzi podcasty Filmawki, a także swoją stronę "Zapiski na bilecie.