“Climax”, czyli najbardziej przerażająca impreza w dziejach – Recenzja


Niektórym chyba wydawało się, że Gaspar Noé sczezł już całkowicie i coraz bardziej stacza się w swojej ezoterycznej onanizacji formą (lub, jak w Love, własną osobą). Poza tym, co z lubością przypomina, konsekwentnie zbierał coraz gorsze recenzje. Z równym uporem stawiał również na Cannes, choćby jego najzagorzalsi obrońcy wieszali na nim psy po ostatnim trójwymiarowym manifeście pornofantazji. Climax zgarnął jednak we Francji nagrodę Art Cinema – i jest to w rzeczy samej kino artystyczne, pełne sztuki w sztuce, a jednocześnie pełne samodefiniujących się wyznaczników charyzmatycznej prowokacji Noégo.


Scena końcowa, napisy końcowe, spowiedź aktorów przed kamerą w przestylizowanym, wiekowym ekranie telewizora – po bokach półki z pietystycznie eksponowanymi VHS-ami m.in. Suspirii, Harakiri czy Psa andaluzyjskiego. Po paru minutach wkracza majestatycznie Supernature (Marc Cerrone), elektryzująco eksponując teledyskowy performance grupy młodych tancerzy, którzy zatrzymali się w opuszczonej szkole na integracyjne warsztaty międzynarodowe. Leje się sangria, w tle narkotyki, pobudzenie rośnie. W ciągu paru godzin impreza eskaluje. To nie będzie miażdżący trip nastolatków, tylko gehenna ludzkiej przemocy, zbiorowa degrengolada, stylowa orgia wyniszczająca wszystko. I co najlepsze – Gaspar Noé bawi się przy tym wybornie.
Zobacz również: „Dom, który zbudował Jack” – Recenzja
Film godzi migawkowy montaż i statyczne kadrowanie (znane z Love) z dynamicznymi, luźno zawieszonymi na ramieniu bohaterów zdjęciami na długich ujęciach. Co chwila kamera zmienia protagonistę za którym podąża, przeskakuje między perspektywami i wielu postaciom stara się nadać ułamek własnej tożsamości i historii. Wywiadowa ekspozycja, którą obserwujemy na samym początku, czy infantylne rozmowy bohaterów podczas imprezy nie mówią nam o nich samych wiele – bardziej stwarzają pozory i usypiają naszą czujność. Wyraźniej przemawia tu taniec, zwłaszcza podczas pierwszych scen, kiedy cała obsada dostaje szansę na zaprezentowanie swoich gimnastycznych popisów na parkiecie.


Scenariusz jest tu prawie nieobecny (cała jedna strona outline’u), ale zresztą, komu on potrzebny. Nie bez kozery Climax to obraz tak żywy i nośny, czerpiący swoją moc nie tylko z syntezatorów Soft Cell i Morodera, ale też psychotycznej werwy aktorów. Odgrywane przez nich indywidualne akty pozornie łączy jedynie miłość do krwistej sangrii, która okazuje się naszprycowana dragami. Kiedy historie bohaterów zaczynają się zderzać i konfliktować, na ekranie obserwujemy coraz więcej nachodzących na siebie tragedii. Apogeum tej kataklizmowej ekstremy zostaje osiągnięte, gdy kamera po intensywnej relacji z innymi bohaterami powraca do faktycznej protagonistki, Selvy (Sofia Boutella). W jednej chwili koegzystują cztery wątki, elektryzująco spojone ze sobą, przedstawiające piekło kolejnych postaci. Reżyser z pasją sadysty dba przy tym, by każdy pisk i krzyk tych dantejskich scen trafił do odpowiednich odbiorników zdezorientowanego widza.
Zobacz również: „Siedzący słoń” – Recenzja
Noé szokuje, ale już nie na poziomie prowokacyjnym. To okropna i chora wizja emocjonalnie zgniatająca obserwatorów. Brak jakiegokolwiek wpływu na makabrę majaczącą na ekranie sprawia dyskomfort i ból, przybija i zamurowuje w badtripowym koszmarze, z którego bohaterowie na darmo szukają wyjścia. Intensywnością przypomina to trochę pierwsze sceny z Nieodwracalne – z tym że tutaj, kiedy film już weźmie za szmaty, to nie puszcza do końca. W tle DJ “Daddy”, nota bene uczestnik zdarzeń, do utraty tchu zapodaje kolejny track z elektrycznej składanki. Tuż za nim majaczy przybita do ściany cekinowa flaga Francji.
Zobacz również: „Jeszcze Dzień Życia” – Recenzja
Ale największym zaskoczeniem jest postmodernistyczna eklektyka Noégo, szeroka intertekstualność wchodząca w czynny dialog z kinem, biegłe cytowanie filmowej popkultury. Począwszy od zakrwawionego czołgania się po śnieżnobiałym kadrze i zimowej scenerii roku 1996 (Fargo) przez rytualne godzenie się nożem kuchennym (Harakiri) aż do demonicznego performance’u rozpaczy Selvy, imitującej Isabelle Adjani z Opętania. Akcja ma miejsce w opuszczonej szkole, wraz z neonową kolorystyką i głębią barw niemal scedowaną z Argentowskiej Suspirii. Kiedy protagonistka jako pierwsza wysuwa podejrzenia co do zatrucia sangrii, jedna z najbardziej otępiałych bohaterek na parkiecie wylewa z siebie strumień moczu, pozostając na scenie w takiej samej pozie aż do zakończenia filmu. Odcięcie od świata przez ostrą zimę i stan nieustannej podejrzliwości wobec każdego to już ikoniczne Coś Carpentera.


Reżyser osadził swoje dzieło na szerokim spektrum inspiracji, od Buñuela do Ciorana, wchodząc w płynny dialog ze swoimi ulubionymi filmami, redefiniując i rewaluując zastane znaczenia, akty i gesty, co symptomatyczne zwłaszcza dla arcydzieła Kobayashiego. Gaspar już nie chwali się tak, jakim jest kinofilem i jak chce stworzyć coś wielkiego (co z dumą eksponował swoimi plakatami w Nieodwracalne czy jeszcze bardziej w Love). Tutaj na zawołanie rzuca filmowymi referencjami, przedstawianymi przez niego w obrobionej, autorskiej wersji. Przy takim nagromadzeniu audiowizualnych aforyzmów nie ma mowy o plagiacie czy odtwórczości. To kolejna forma zaczepienia o koszmar senny, więc także te koszmary znalezione wśród ekscesów X muzy. A te, w odpowiednim kontekście i kaskadowej kombinacji, działają jeszcze zgrabniej i lepiej.
Zobacz również: Kulturawka #5 – Pech, przypadek i przeznaczenie w serialu „Better Call Saul”
Głośno mówi się o tym, że poza otwierającym układem tancerze mieli sami wykreować sobie choreografię i performować ją wedle uznania podczas filmu. Aktorzy dają zatem popis ekwilibrystycznych, stylowych spektaklów – każdy z nich nadaje znaczenie swojej roli i nieustannie przez półtorej godziny potrafi odnaleźć się w przestrzeni szalonych kadrów. Logistyczny kompromis autentycznie pozwolił bohaterom zaistnieć, wykorzystali oni swoje 5 minut i stali się symbiotycznymi uczestnikami zdarzeń, nie dając się zakwalifikować jedynie jako tło. Nie jest to antologia tragedii, ale zbiorowe delirium tremens, które działa jedynie dzięki namnożeniu historii i skrajnych sytuacji.
Niemniej jednak dynamika przedstawionych zdarzeń i cała złożoność zdarzeń staje się co najmniej drugorzędna. Istotą tego projektu okazuje się relewantność samego tripu, nałożenie się na siebie emocji, problemów, do których klimat filmu pozwala się odnieść i immersyjnie odczuć na własnej skórze. Obrazowy dźwięk współgrający z dotkliwymi wizualiami komponuje Climax w coś tak namacalnego i rzeczywistego, że nie sposób nazwać tego czymś innym niż kinowym przeżyciem. I o ile na film możecie przyjść trzeźwi i wypoczęci, to po seansie już niczego nie gwarantuję.


To, co zobaczyłem nie spełniło moich wygórowanych oczekiwań – zrobiło znacznie więcej. Gaspar wycyzelował najlepsze elementy swoich produkcji i maksymalnie skondensował rozbitą na paręnaście postaci narkotykową apokalipsę. Mimo że zdarzają się tu typowe prowokacyjne sekwencje jak przydługie, statyczne dialogi o tym, kto kogo nienawidzi albo przeleci, to cały pierwszy akt, pełniący rolę stricte ekspozycyjno-taneczną, jest genialną formą oczekiwania na zbliżający się chaos bez trzymanki i agonię w rytmie Tainted Love.
Zobacz również: Nieznane oblicze Jean-Luca Godarda – czym jest godardowska „późna twórczość”?
Wystarczyło, że na tanecznych warsztatach ktoś dodał LSD do sangrii, a Gaspar Noé stworzył z tego najbardziej przerażającą imprezę w dziejach – obnażającą sadyzm i żądze ludzi, którzy jeszcze przed godziną kurtuazyjnie wymieniali się uśmiechami. I choć film kończy się nietypowo jak na Argentyńczyka przejrzyście i jasno, to niesmak ludzkim gatunkiem pozostaje. A więc jak daleko jeszcze Gaspar posunie się w swoich delirycznych wizjach? Jaka jest granica między horrorem snu a horrorem rzeczywistości? I kiedy będę mógł obejrzeć Climax jeszcze raz?