„Barbie”, czyli jak Mattel nałożył nam różowe okulary


Do kina przyszedłem wystrojony. Pełny garnitur. Do tego różowa koszula, różowe skarpetki, różowe akcenty na muszce, poszetka w kolorze fuksji. Cieszyło mnie mające miejsce dookoła święto kina, uśmiechnięte tłumy, pełna entuzjazmu atmosfera. Po seansie zdałem sobie sprawę, że zostałem ofiarą oszustwa. I jednocześnie jego współsprawcą.
Barbie była obietnicą idealnego mariażu Matellowego kiczu, feministycznej celebracji i subwersywnej narracji. Po pełnej ciepła, empatii, ale i reżyserskiej precyzji adaptacji Małych kobietek Greta Gerwig miała u mnie spory kredyt zaufania. Jej zaangażowanie w projekt naprawdę mnie więc cieszyło. Udział Noah Baumbacha w pisaniu scenariusza tylko umocnił mnie w pozytywnych przewidywaniach. Później fenomenalny marketing rozpalił moje oczekiwania. Po tym, jak Internet wykreował ideę Barbieheimera, poczułem, że nie mogę ominąć różowego zeitgeistu. Otwierająca film sekwencja, parafrazująca 2001: Odyseję Kosmiczną, pozwoliła mi wygodnie rozsiąść się w kinowym fotelu z przekonaniem, że udało się, iż Barbie spełni pokładane w niej oczekiwania.
Ciężko uchwycić dokładny moment, w którym zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Utwór Pink w wykonaniu Lizzo mnie nie zachwycił – ale to przecież tylko plastikowa introdukcja do plastikowego świata. Scenografia i rekwizyty tworzyły Barbieland z prawdziwego zdarzenia, ale towarzyszące im efekty specjalne skutecznie nakłuwały oczy. Pozbawione wyrazu aktorstwo drugiego planu i bardzo drętwe żarty łatwo było uzasadnić, nawet, jeśli zdążyły w 15 minut zmęczyć. Gdy więc Barbie po raz pierwszy wspomniała o śmierci – w idealnie wymierzonym przez Gerwig momencie – moje oczy rozbłysnęły na powrót dzięki wizji rozpoczęcia podróży w głąb króliczej nory.


Kryzys egzystencjalny bohaterki okazuje się jednak mieć w Barbie przez większość czasu charakter pretekstowy. To nie błyskotliwa dekonstrukcja procesów myślowych najpopularniejszej lalki świata, a napęd prostej i miałkiej fabuły, której schematu szukać można w niskobudżetowym kinie familijnym. Zmuszona do podróży w głąb prawdziwego świata Barbie, trafia wraz ze swoim nieustępliwym adoratorem, Kenem*, do Los Angeles. Tam, gdzie reżyserskie braki filmu Gerwig kłują w oczy najbardziej. Rzeczywistości zabawek i ludzi miały szansę funkcjonować jako teza i antyteza, których różnice jednocześnie bawią i zapraszają do poszukiwań drugiego dna.
Problem w tym, że Miasto Aniołów to tylko kolejna sztuczna lokacja, bez krzty realizmu. Zachowania postaci nie mają tam konsekwencji (i nie mówcie mi, że nie ma miejsca na więzienie w kinie dobrej zabawy – Padddington świetnie wyglądał w różowym). Nikt za bardzo nie kwestionuje zasadności istnienia żywej Barbie. Wszelka akcja opiera się na drętwej umowności (nuda sekwencji pościgu sprawiła, że wspomnieniami wróciłem do produkcji puszczanych w weekend koło 12:30 na Jetixie). Chlubnymi wyjątkami są przezabawna refleksja Barbie po nazwaniu jej faszystką i wewnętrzne przebudzenie Kena w wyniku zderzenia z ameryko-samczym wideo motywacyjnym. Oba te momenty bazują jednak właśnie na zestawieniu pięknej infantylności głównych bohaterów z rzeczywistą retoryką naszego świata; motywie, którego mocno mi w filmie Gerwig zabrakło.
Za to z pewnością nie zabrakło obiecywanych treści popfeministycznych. Barbie wypełnia nimi przestrzeń możliwie każdej sceny, serwując bezpośrednie komentarze, oczywiste deklaracje i ironiczne mrugnięcia okiem. I choć w teorii ich idea jest słuszna, mam jednak wrażenie, że ich niekończący się strumień finalnie nadaje prokobiecej wymowie pastiszowy charakter. Bardzo płytka, odpowiednio plastikowa retoryka filmu ma swoje uzasadnienie w konwencji. Wraz z kolejnymi minutami nie czuć w niej jednak rozwoju. Gdy zaś niejednoznaczne moralnie traktowanie Kenów przyczynia się do quasi-patriarchalnego przewrotu i indoktrynacji Barbielandu, a walczy się z tym pełnymi frazesów tyradami na podwójne standardy w „prawdziwym świecie”, w mojej głowie zaczęło rodzić się pytanie: „Ale kto tu się z kogo tak naprawdę śmieje”?
Gdyby tylko seans Barbie był dla mnie po prostu niezbyt śmieszny i raczej nudny, o wszystkim zapomniałbym na następny dzień. Do tej pory nie opuszcza mnie jednak przekonanie, że jego fasadowy, różowy empowerement to zwykła ułuda. Oczywiście nie jestem w teorii widownią docelową, ale… no właśnie.


Będąc całkowicie szczerym, nie miałem najmniejszej ochoty pisać tego tekstu. Nie dlatego, że brak mi czasu czy weny do pisania. Po raz pierwszy od dawna poczułem obawę przed ad personam, które dostanę w pakiecie wraz z publikacją artykułu. Mam wrażenie, że wraz z kinową premierą filmów Gerwig i Nolana skończyły się przyjazne, entuzjastyczne czasy Barbieheimera. Memy celebrujące zabawne, ale i wartościowe obyczajowo wydarzenie kulturowe przeszły raczej w tryb ubliżania entuzjastom od tego filmu o bombie. Głos przeciwko Barbie sprowadzony zaś został do wspólnego mianownika Bena Shapiro, nienawiści wobec kobiet, malkontenctwa i ubytków w „męskości”. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w komentarzach polskich, niezbyt przychylnych recenzji. Dyskurs stał się toksyczny i sama Barbie nie jest tu bez winy.
Na informację o mojej negatywnej opinii trzykrotnie już zdążyłem usłyszeć: „you’re just a Ken”. I tak, jak oczywiście wierzę w humorystyczny charakter takiej docinki, ciężko nie zauważyć pewnej analogii. Finalnie wynikiem konfrontacji w Barbielandzie jest przywrócenie różowego statusu quo, przy jednoczesnym delikatnie upokarzającym daniu po łapach Kenom. Nadano im w ten sposób odrobinę podmiotowości, ale nie za dużo, żeby nie było zbyt pozytywnie. Problem jednak nie w tym, kto na pierwszy rzut oka „przegrywa”. Barbie nie jest wszak filmem nienawidzącym mężczyzn. Problem w tym, kto wychodzi z tego wszystkiego bez szwanku.
Największym zwycięzcą filmu Gerwig jest jego antagonista zbiorowy – zarząd Mattela. Zakłamanym, fałszywie feministycznym oficjelom w smak jest konflikt Barbie i Kenów. Nieinkluzywny matriarchat, któremu publicznie hołdują i szczeniacki patriarchat, który w głębi wyznają, to motory napędowe zwaśnionych lalkowych stronnictw. A mogłyby one przecież tworzyć beztroską, funkcjonującą utopię. Za ich działania i chciwość nie spotyka ich żadna kara. Co więcej, są oni nagradzani kolejnymi produktami, napełniającymi ich kieszenie dolarami. W ich ręce trafia nawet wymarzona przez Glorię Przeciętna Barbie – efekt niespełnionych marzeń niedocenianej pracownicy, konsekwencja najpiękniejszej, najdojrzalszej sceny filmu. To właśnie w niej Barbie boi się, że nie jest wystarczająca, by stać się… kimkolwiek. Wrażliwy, ważny pomysł zostaje oddany włodarzom Mattela posłusznie, niemalże z wdzięcznością. CEO z początku odrzuca ją przez zbyt małą atrakcyjność jej feministycznej wymowy. Z uśmiechem przyjmuje ją jednak z powrotem, gdy słyszy wyliczenia działu finansowego.


Byłoby to wszystko może zabawne i błyskotliwe, gdyby nie było smutne. Bo Barbie Gerwig jest właśnie tą Przeciętną, cyniczną zabawką wielkiej korporacji. Rozreklamowana jako najważniejsze filmowe, popfeministyczne wydarzenie od lat, okazuje się wykalkulowaną wydmuszką. I to tak perfidną wydmuszką, że skorą przywracać do życia twórczynię Barbie, by ta jako lokalny odpowiednik Matrixowej Wyroczni, usprawiedliwiała tych, którzy sterują losami najpopularniejszej lalki świata. Bo przecież skoro nawet Ruth Handler fałszowała zeznania finansowe, to dlaczego mielibyśmy krzywym okiem patrzeć na działania Mattela?
Próżno szukać w ostatnich latach równie genialnego działania PR-owego. Zarząd firmy przedstawia się jako antagonistów, ale fajtłapowatych i nieudolnych, niestanowiących żadnego zagrożenia. Mattel żartobliwie przyznaje się do wypuszczenia i prędkiego wycofania ze sprzedaży ciężarnej lalki Midge. Nie dzieli się natomiast informacją, że powodem takiego działania było ugięcie się pod protestami konserwatywnych środowisk sugerujących firmie promocję ciąży u nastolatek lub – o zgrozo – ciąży bez ślubu. Ręce są czyste, bo rękawiczki nigdy nie zostają zdjęte.
Wykreowany pod kuratelą Mattela przez Gerwig i Baumbacha świat Barbielandu to przykre odbicie naszej konsumenckiej rzeczywistości. Obecny w filmie płytki konflikt ideologii, który ułatwia pełne furii i pogardy komentarze radykałów (każdej ze stron), zawsze będzie bardziej opłacalny od roztaczania wizji rzeczywistości, w której każdy człowiek będzie taką Barbie lub takim Kenem, na jakie tylko mają ochotę.
Dałem się nabrać. Uwierzyłem w święto popfeminizmu stworzone przez wartą ponad 7 500 000 000 dolarów korporację, w której zarządzie kobiety stanowią mniejszość. Trochę wstyd. A co najgorsze, pomogłem im. W końcu ubrałem się na różowo. Dostali darmowy baner reklamowy.
———————-
* Margot Robbie i Ryan Gosling sprawdzili się świetnie. Z tym absolutnie nie dyskutuję.
korekta: Anna Czerwińska