PublicystykaWywiady

Rozmawiamy z Julią von Heinz – jej następny projekt rozgrywa się w Polsce!

Rafał Skwarek
Łódź Miasto Filmu UNESCO

W Łodzi, piątego listopada, miało miejsce jedno ze spotkań zorganizowanych w ramach projektu „Female Landscape: Pejzaż kobiecy w kinie | Weibliche Landschaft im Kino”. Jego celem było zawiązanie wielopoziomowej współpracy między twórczyniami filmowymi z Polski i Niemiec. Bohaterkami wydarzenia były reżyserki Julia von Heinz i Małgorzata Szumowska. Z autorką nagrodzonego między innymi na Chicago International Film Festival „A jutro cały świat” rozmawiał Rafał Skwarek.

Rafał Skwarek: Jak zareagowałaś, gdy zaproponowano Ci udział w projekcie Female Landscape?

Julia von Heinz: Ucieszyłam się i przyszło mi do głowy, że to świetny zbieg okoliczności, jako że jestem w trakcie przygotowań do mojego następnego projektu, którego akcja dzieje się w Łodzi i innych miejscach w Polsce. Pomyślałam, że to świetnie, że zacznę poznawać tych wszystkich ludzi, polskich artystów, koleżanki i kolegów, a przy okazji będę reprezentować oba miasta [Łódź oraz Poczdam, w którym dwa tygodnie później odbyło się spotkanie z operatorkami Sabine Panossian i Itą Zbroniec-Zajt – dop. redakcji].

Czy mogłabyś opowiedzieć coś więcej na temat tego projektu?

Tak, oczywiście. Jego nazwa to „Iron Box”. Akcja ma miejsce w 1991 roku i bazuje na powieści Lily Brett. Jej rodzice urodzili się w Łodzi, przeżyli Auschwitz. Powieść traktuje o niej samej. Na starcie jest dziennikarką muzyczną w Nowym Jorku i w 1991 decyduje się odwiedzić miejsca z dzieciństwa jej rodziców. Ojciec, który w tym czasie też mieszka w Nowym Jorku, dołącza do niej. Gatunkowo nazwałabym to komediodramatem. Tygodniowa podróż ojca i córki po Polsce z 1991.

Brzmi świetnie! Czy dobrze słyszałem, że w projekcie ma wziąć udział Lena Dunham?

Tak! Będzie też przy nim pracować masa świetnych polskich twórców, jak np. Mariusz Włodarski z Lava Films, który pracował z Małgorzatą Szumowską. Jako że większość obsady – poza dwójką głównych bohaterów – jest polska, castingiem zajmowała się Magdalena Szwarcbart. Sprawiła się świetnie, pokazała mi tak wielu niesamowitych polskich aktorów. Kasia Sobańska i Marcel Sławiński stworzyli scenografie, pracowali wcześniej przy „Idzie” i „Zimnej wojnie”. Kostiumy projektuje Małgorzata Karpiuk, która pracowała przy „Aidzie”. No i kompozytorzy – Mary Komasa i Antoni Komasa-Łazarkiewicz. Jestem tak szczęśliwa, że pracuję z nimi wszystkimi. Zaczęliśmy proces twórczy i to cudowne, jak zdolni są polscy twórcy filmowi. Ich sztuka, ich pomysły, ich kreatywność są dla mnie bardzo inspirujące.

Cudownie to słyszeć, to rzeczywiście świetna ekipa! Wrócmy do Female Landscape, w jakim stopniu tego typu wydarzenia przyczyniają się do poprawy pozycji kobiet w branży?

Dają nam platformę do prezentowania siebie samych, do bycia widocznymi. Jednakże, mam wielką nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy nie będzie „pejzażu” i „kobiecego pejzażu”. Ten podział tworzy wrażenie, że jesteśmy czymś specjalnym, że jest jakaś norma – „pejzaż” i „kobiecy pejzaż”. Mam nadzieję, że za dziesięć lat będziemy mieli tylko „pejzaż” z mężczyznami, kobietami, każdym pomiędzy, że będziemy prezentowani na równi. Ale na ten moment, oczywiście, reżyserki są mniej widoczne, więc bardzo ważne jest, by mieć platformę, taką jak ta.

Przeczytaj również:  Posterunek na granicy. Elia Suleiman i humor w slow cinema

Podczas wydarzenia miała miejsce projekcja „A jutro cały świat”. Czy od czasu premiery tego filmu w 2020 zauważyłaś postęp w przestrzeni obecności kobiet w branży?

Zdecydowanie tak. Dla przykładu, gdy po raz pierwszy poznałam Małgorzatę [Szumowską – dop. redakcji] w Wenecji w 2020 roku byłyśmy jednymi z ośmiu reżyserek w konkursie. To było coś nowego. Taka sytuacja nie miała wcześniej miejsca. To już jest postęp, wielka poprawa, choć na niektórych festiwalach nadal niewiele się zmieniło.  Ale za to wiem, że teraz jest tyle reżyserek, których kariery mogę śledzić, z którymi mogą czuć więź. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek wcześniej było tak dobrze.

Niedawno w Polsce głośnym echem odbił się fakt, że na wydział reżyserii w Łodzi dostały się same kobiety. Na innych uczelniach też jest ich coraz więcej. Świetnie widzieć, że zyskują na sile.

To naprawdę wyjątkowe. Ale do tego potrzeba ludzi na kluczowych stanowiskach, ludzi podejmujących decyzje, którzy są skorzy pomóc. Jestem teraz panią profesor Wyższej Szkoły Telewizji i Filmu w Monachium, pierwszą kobietą profesorem przewodzącą wydziałowi reżyserii filmów fabularnych. Bardzo ważnym dla mnie było, by połowa studentów była męska a połowa żeńska, jeśli tylko wszyscy są wystarczająco dobrzy. Chciałam żeby tak było i wypatrywałam mocnych, żeńskich kandydatek. Okazało się, że znalezienie ich było bardzo łatwe. Podział na połowy utrzymuje się już trzy lata i uznaję to za poprawę.

Zdjęcie z łódzkiego spotkania Female Landscape / Fot. Marta Woźniak / Łódź Miasto Filmu UNESCO

Jak często wracasz do swoich dzieł?

W sumie to całkiem często. Zrobiłam sześć filmów. Oczywiście, nie ze wszystkimi czuję równie mocną więź, bo przy niektórych z nich byłam zatrudniona do reżyserii. Te które napisałam i które wyszły z mojej głowy nadal znaczą dla mnie bardzo wiele i staram się utrzymywać je przy życiu, oglądając je ponownie. Nie zapominam o swoich filmach.

Czyli zdarza się, że przeglądasz Netflixa i postanawiasz sprawdzić jakąś scenę w „A jutro cały świat”?

Tak zrobiłam. Obejrzenie filmu w innym języku było ciekawym doświadczeniem. To było niesamowite, że Netflix go kupił.

Dostaję dużo maili, bo nauczyciele puszczają go w szkołach. Nawet dziś, obudziłam się i jakaś nauczycielka miała do mnie pytania odnośnie filmu, bo ma zamiar pokazać go klasie. Mam nadzieję, że zawsze miło odpisuję. To piękne uczucie, gdy widzisz, że film jest żywy.

W polskich szkołach popularne były seanse niemieckiej „Fali”. Może „A jutro cały świat” stanie się nową „Falą”?

To przecudowny pomysł. Zawsze chce się stworzyć coś dla młodszych odbiorców, do nich najtrudniej jest dotrzeć. Bardzo ciężko stworzyć coś, co spodoba się piętnasto-, szesnasto-, siedemnastolatkom. To najpiękniejsza rzecz, skutecznie ich zainteresować i dotrzeć do nich.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Mam nadzieję, że uda się to również przy „Iron Box”. Wyobraźmy sobie, że zarządzasz produkcją pięcioodcinkowego serialu, a każdy z odcinków ma być wyreżyserowany przez inną reżyserkę. Kogo wybierasz?

Wybrałabym Norę Fingscheidt, Kathryn Bigelow – ją może nawet do dwóch odcinków [śmiech]; pewnie do pierwszego, żeby wciągnąć widownię – Céline Sciamma, siebie i czemu nie Agnieszkę Holland, byłoby wspaniale. Świetny serial – angażujący, pełen napięcia, adrenaliny, ale i delikatniejszych emocji. Bardzo podoba mi się ta mieszanka.

Jako pani profesor z pewnością bardzo często wchodzisz w interakcję z młodymi, aspirującymi twórczyniami. Co starasz się im przekazać, by przygotować je na pierwsze kroki w branży?

Gdy tworzy się filmy, bardzo często słyszy się: „nie”, spotyka się z odmową. Bez znaczenia na płeć. Na dziesięć „nie” przypada jedno „tak”. Czasem jest nawet gorzej. Wydaje mi się, że mężczyźni z reguły nie traktują tych odmów personalnie, idą dalej. Często widzę za to, że przyjęcie słowa „nie” wiążę się u reżyserek z dużym stresem i bólem, tak samo ponowne pytanie się osoby, która już raz odmówiła. Są bardziej nieśmiałe, myślą, że ponowne wizyty u kogoś mogą być odebrane jako coś agresywnego, czy irytującego.

Mogę im dawać masę rad artystycznych, ale z reguły są już bardzo utalentowane. Najważniejsze jest więc dla mnie nauczyć je radzenia sobie z odmową. Nie mogą się w starciu z nimi wycofywać. To trudniejsze dla kobiet niż mężczyzn, widzę to bardzo wyraźnie.

Jako swego czasu młody filmowiec też chciałbym, żeby ktoś mi to powiedział.

Oczywiście, ten problem dotyczy również mężczyzn, ale należy założyć, że ci wszyscy sławni, męscy reżyserzy mają tę wytrwałość. Z pewnością słyszeli „nie” tak często, jak cała reszta. Ale jakoś sobie z tym radzili.

W najbliższej przyszłości czekają cię zdjęcia do „Iron Box”, ale czy masz może wymarzony projekt, na którego realizację bardzo liczysz?

Chyba mogę nawet opowiedzieć o jednym z nich. To również serial. Żył kiedyś niejaki „Klaus” Barbie, nazista działający we Francji. Po wojnie zniknął, zmienił nazwisko, uciekł do Boliwii. Trzy kobiety ścigały go przez 40 lat, aż w końcu udało się im go dopaść i został postawiony przed sądem. To serial o całej czwórce. Myślę, że będzie bardzo interesujący i że będę w stanie poruszyć w nim ważne dla mnie tematy. Mam nadzieję, że będzie to mój następny projekt po „Iron Box”.

Brzmi fascynująco! Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.