“Yudo: Droga kąpieli”. Nago wszyscy jesteśmy sobie równi [RECENZJA]
Yudo: Droga kąpieli to produkcja skierowana do tych, utopionych w codzienności człowieka dorosłego; ciepła opowieść o potrzebie afirmacji prostoty życia. Niestety, przy okazji jest to bajka zbyt poważna, by traktować ją z uprzejmą pobłażliwością oraz zbyt infantylna, by traktować ją z powagą.
Kariera jeszcze stosunkowo młodego architekta, Shiro Miury (bardzo irytujący Tôma Ikuta), wydaje się skończona, a aktywne unikanie korespondencji z wezwaniami do zapłaty sprawia, że nie zauważa listu z wiadomością o śmierci ojca i, co za tym idzie, nie pojawia się na jego pogrzebie. Bohater opuszcza stolicę kraju, by wrócić do niedużej miejscowości, w której się wychowywał. Stoi w niej sentō (wspólna łaźnia), której właścicielem był jego tata, a którą zajmuje się teraz jego młodszy brat, Goro (Gaku Hamada), w tandemie z sympatyczną, lecz skrytą Izumi (Kanna Hashimoto). Shiro nie jest jednak zainteresowanym kontynuowaniem rodzinnej tradycji; widzi w zabytkowej przestrzeni fundament pod modny kompleks mieszkalny i po cichu planuje pierwsze etapy przebudowy z lokalnymi deweloperami.
Jeśli myślicie, że wiecie, jak skończy się ta historia, to najprawdopodobniej macie rację. Wątek główny jest przewidywalny i niezbyt interesujący. Na szczęście stanowi on jedynie bazę dla przecinających się opowieści o okolicznych entuzjastach gorących, relaksacyjnych kąpieli: wiecznie dogryzającym sobie małżeństwie, kobiecie przychodzącej z samego rana, by móc swobodnie śpiewać na całą łaźnię, tajemniczym dostawcy drewna (w tej roli wyróżniający się na tle pozostałych aktorów Akira Emoto), obcokrajowcu próbującym przypodobać się japońskiemu teściowi itd. Niewielkie historyjki nie oferują skomplikowanych doznań narracyjnych, jednak zgrabnie się ze sobą łączą i tworzą wspólnie obraz uśmiechniętej społeczności, połączonej tytułową yudo (dosł. drogą gorącej wody).
Celebrowana, świadoma kąpiel prowadząca do oczyszczenia nie tylko ciała, ale przede wszystkim ducha, stanowi centralny motyw scenariusza Kundo Koyamy. Twórca widzi w yudo źródło wewnętrznego spokoju, nieustający proces doceniania otaczającego świata. Film chce więc promieniować pozytywną energią, motywować do łagodniejszego spojrzenia na rzeczywistość. Reżyser, Masayuki Suzuki, dostosowuje materię filmową do tekstu Koyamy; “Yudo: Droga kąpieli” wygląda jak ostrożna bajka zaprojektowana tak, by nie kłuć zbyt mocno słodyczą oczu dorosłego odbiorcy. Pastelowe kolory otaczające sentō zmiękczają wyblakłą codzienność małego, japońskiego miasta. Makietowe elementy scenografii wprowadzają subtelny element fantazyjności do klasycznej architektury i wnętrz. Symetryczne kadry zmieniają zwykłe lokacje w przestrzenie delikatnie przypominające wyimaginowane światy Wesa Andersona.
Problem w tym, że bajkowość Suzukiego wykracza poza funkcjonowanie w przestrzeni akcentów wizualnych. Narracja Yudo: Droga kąpieli naznaczona jest wszechobecną infantylnością. Głupawe żarty, proste morały i niezwykle ograniczony rozwój psychologiczny postaci skutecznie przeszkadzają w odbiorze filmu. W miejscach, w których reżyser ma szansę wykorzystać kontrasty estetyki i treści, zionie zasypana cukrem emocjonalna pustka. Ponadto dzieło operuje na zbyt krótkich, choć montowanych klasycznie, ujęciach, co sprawia, że film o wewnętrznej harmonii i spokoju ironicznie, niepotrzebnie pędzi przed siebie.
To wszystko tym bardziej irytujące, że gdy fabuła osiąga etap tzw. “najgorszego punktu bohatera” i według prawideł scenariopisarstwa klimat staje się najbardziej smutny/straszny/ciężki, dzieło Suzukiego przeradza się w solidny seans. Wszystko zwalnia. Równowaga między tym, co kojące, a tym, co przywracające na ziemię, trwa kilkanaście minut i jest to czas, w którym Yudo: Droga kąpieli rzeczywiście staje się odpowiedzią na ciężar codzienności. Niedługo potem jednak film wraca do wcześniejszej dynamiki narracyjnej i technicznej. Finalnie jest to dzieło zbyt “dorosłe” i zwyczajne w swej formule kina obyczajowego, by przyciągnąć młodszą widownię, a jednocześnie zbyt niedojrzałe, by angażować zgorzkniałe, spoważniałe serca.
Nie zmienia to jednak faktu, że obecna w Yudo… sympatia do kąpieli w sentō, łatwo się udziela. Suzukiemu udaje się uchwycić zarówno dostojność etykiety związanej z przygotowaniem do wejścia do wanny, jak i piękno komunalnego doświadczenia relaksu w gorącej wodzie. “Nago wszyscy są sobie równi”, a twórcy wyraźnie gardzą snobizmem, czyniąc “antagonistą” krytyka kąpielisk obrzydzonego przestarzałymi praktykami kąpielowymi. Tradycyjne łaźnie w Japonii aktualnie są wypierane, z jednej strony przez lokale typu spa ze znacznie bogatszą ofertą, a z drugiej zaś przez ekskluzywne onseny, w których woda pochodzi wyłącznie z naturalnych, gorących źródeł. Film stanowi więc pełen miłości hołd do elementu kultury Japonii, który, choć kiedyś był fundamentem lokalnych społeczności, dziś powoli zanika.
Dlatego też, jeśli miałbym komukolwiek polecić Yudo: Drogę kąpieli (a i tak nie mógłbym tego zrobić z czystym sumieniem, przepraszam), to tym z entuzjastów kultury japońskiej, którzy chcą na nierzadko mitologizowane filozofie codzienności Japończyków spojrzeć z bardziej przyziemnej, ludzkiej perspektywy. Pozostałym zaś rekomendowałbym, by zamiast seansu spokojnie zgłębić yudo w zaciszu domowym.
Korekta: Jakub Nowociński
Za dnia kierownik produkcji animowanych, po godzinach magister wiedzy o filmie i kulturze audiowizualnej na usługach filmawkowych tekstów. Gracz, ale nie tak często, jakby chciał. Jeden z trzech w Polsce jednoczesnych fanów wrestlingu i RuPaul's Drag Race. Na gitarze zawsze gra inne solówki, bo nie umie ich powtórzyć.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Ito", "Thermae Romae"