FilmyKinoRecenzje

“Terminator: Mroczne przeznaczenie” – Cyborgi bez nierdzewnej powłoki [RECENZJA]

Rafał Skwarek

W 1984 roku Terminator szturmem podbił serca krytyków i widzów, wynosząc Jamesa Camerona na szczyty wzgórz Hollywood, a Arnoldowi Schwarzeneggerowi zapewniając miejsce w panteonie najbardziej ikonicznych postaci kina akcji. Siedem lat później Dzień sądu zapisał się w annałach jako jeden z najlepszych sequeli w historii kina. Potem było już tylko gorzej. Najpierw, jeszcze wcale nie taki zły, Bunt maszyn podzielił publiczność, która zadawała sobie pytanie, czy kręcenie kolejnej części w ogóle było potrzebne. Później rozczarowanie przyniosło futurystyczne Ocalenie, którego uratować nie był w stanie nawet Christian Bale w roli głównej. Gwoździem do trumny stało się zaś Genisys, które z wewnętrzną logiką miało jeszcze mniej wspólnego niż z dobrym filmem. Jednakże z tą niezbyt chwalebną trójcą wspomniany na początku ojciec serii nie miał w ogóle do czynienia. Teraz, po 35 latach od premiery oryginału, Cameron powraca, by jako producent i jeden z pomysłodawców fabuły, wraz z Timem Millerem na krześle reżyserskim, przywrócić serii dawną świetność. Niestety, nie dość, że za późno, bo krzywdy już zostały wyrządzone, to jeszcze nieudanie.


Zobacz też: “Krzycz, kochana! Mój Koszmar z ulicy Wiązów” [CAMPING #47]

Z pewnością ku uciesze wielu, scenariusz Mrocznego przeznaczenia, autorstwa Davida S. Goyera, Justina Rhodesa i Billy’ego Raya, udaje, że ostatnie trzy części serii się nie wydarzyły. Sarah Connor wraz z synem przeżyli atak T-1000, a przyjazny Terminator dobrowolnie rozpuścił się w roztopionej stali. I tyle. Żaden film po Dniu sądu nie powstał. Ci jednak, którzy liczyli na ewentualną kontynuację przygód duetu Connorów, mocno się zawiodą. Scenarzyści w ciągu pierwszych kilku minut bezczelnie i leniwie usuwają z filmu młodego Johna. Okazuje się, że trzy lata po wydarzeniach z drugiej części z przyszłości wysłano po prostu kolejnego, wyglądającego jak młody Schwarzenegger (ach, to pokraczne odmładzanie cyfrowe) Terminatora, który bez problemu wyeliminował chłopca, przy okazji dając widowni do zrozumienia, że dramatyczne działania z pierwszego sequela nie miały żadnego znaczenia, bo wojna z robotami i tak się wydarzyła. No i już. Nic nie stoi na przeszkodzie, by z czystym kontem przeskoczyć do roku 2020 i wprowadzić nowych bohaterów, dla których hucznie reklamowana – powracająca do roli Sarah – Linda Hamilton będzie grać drugie skrzypce.

Oczywiście nie ma nic złego w implementacji świeżych postaci, skądże znowu. Problem w tym, że przedstawiające się jako powrót do korzeni Mroczne przeznaczenie błyskawicznie, niemalże od niechcenia, zabija jednego z głównych bohaterów serii, a drugiego spycha na dalszy plan, tym samym już na starcie pokazując, że tak naprawdę niewiele różni się od odrzuconych sequeli – vide Bunt maszyn i śmierć Sarah poza ekranem.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Nie pomaga też to, że nowi protagoniści specjalnie nie zachwycają. Niejako zastępująca Johna Dani Ramos (Natalia Reyes) to postać, z którą dość łatwo sympatyzować, ale gdyby chcieć wymienić trzy cechy jej charakteru, robi się naprawdę trudno. Mimo związanych z nią tragicznych wydarzeń do działania popychają ją raczej bardziej zaangażowani towarzysze niż traumatyczne doświadczenia. Jej obrończynią jest wysłana z przyszłości Grace (Mackenzie Davis) – żołnierka z wszczepionymi ulepszeniami technologicznymi. Do niej samej charakterologicznie żadnych zarzutów nie mam. Powiem więcej, jej relacja z Sarah Connor to jeden z lepszych elementów scenariusza – wbrew częstym schematom młoda bojowniczka nie traci animuszu w starciu ze zgorzkniałą weteranką, tylko aktywnie walczy z nią o dominację, nierzadko triumfując. Przy Grace powraca jednak problem z powtarzalnością wobec poprzednich odsłon, bo jej postać to na paru połaciach echo Marcusa Wrighta, odgrywanego przez Sama Worthingtona w Ocaleniu.


Zobacz też: “Słodziak” – Plackiem w twarz [RECENZJA]

W kwestii tytułowych Terminatorów wrażenia są zaś dwojakie. Z jednej strony, gdy na ekranie pojawia się postać grana przez Schwarzeneggera (szczegółów podać nie mogę, jako że chciałbym uniknąć spoilerów), Mroczne przeznaczenie nabiera wiatru w żagle – dialogi zyskują na emocjach i humorze, nawiązania do poprzedników wybrzmiewają najlepiej, a film automatycznie staje się o wiele bardziej „cool”. Z drugiej zaś, główny antagonista, REV-9 jest dość mocno rozczarowujący. Jego unikatowe umiejętności nie robią wielkiego wrażenia (ot, rozszczepienie na szkielet i ciało), a grającemu go Gabrielowi Lunie brakuje aparycji, która sprawiałaby, że widząc go, czułoby się nieustające zagrożenie, jak to miało miejsce w przypadku Roberta Patricka w Dniu sądu.

Tak dużo powiedziałem już o bohaterach, ale nic o fabule, mimo że jesteśmy już w połowie tekstu. Powód jest prosty – jeśli oglądaliście, któregoś z poprzednich Terminatorów, znacie już zarys intrygi. Zły cyborg (REV-9) zostaje wysłany z przyszłości, by kogoś (Dani) zabić, a inna postać (Grace) wysłana z przyszłości ma do tego nie dopuścić. Brzmi znajomo? Leniwy schemat i niewiele więcej.

Jednakże to nie powtarzalność i nie mierne postacie są największym problemem nowego Terminatora. W trzewiach filmu czai się zmora znacznie bardziej wstrętna: brak identyfikacji obleczony nijakością. Mroczne przeznaczenie nie wie do końca, jakiego rodzaju jest filmem – czy może hołdem dla klasycznych pierwszych dwóch części serii, czy też nowym otwarciem, zrywającym z przestarzałymi motywami. Nawiązań do poprzednich odsłon nie dało się uniknąć, ale brak konsekwencji w tym, jak używa ich Miller, konfunduje i irytuje. Zdarza się, że reżyser tworzy zmyślny pomost pomiędzy nowym a starym, jak choćby w scenie obserwowania dzieci przez kraty, nawiązującej do pewnej znanej sekwencji z grzybem atomowym. Niestety, czasem też z gracją dwóch Terminatorów bijących się w łazience odcina się od kanonów serii, np. gdy na starcie filmu Grace zamiast użyć wyczekiwanej przez fanów frazy: Come with me if you want to live, mówi: Come with me or you’ll be dead in thirty seconds.


Zobacz też: “Historia małżeńska” – Rozstanie [RECENZJA] 

To reżyserskie niezdecydowanie łączy się z faktem, że Mroczne przeznaczenie nie ma w sobie żadnego elementu, który wyróżniałby go na tle innych produktów fantastycznonaukowych kina akcji. Brak mu fenomenalnej wizji świata przedstawionego Mad Max: Na drodze gniewu, próżno szukać tu potężnych alegorii rodem z Wojny o planetę małp czy oryginalnej narracji Deadpoola, który przecież dzieli z nowym Terminatorem reżysera. Produkcja Millera w zestawieniu z tymi przykładami wydaje się być jedynie nijakim filmem o ludziach walczących z cyborgami, który czerpie z terminatorowej spuścizny, ale nie dodaje nic od siebie. Wygląda na to, że gdy reżyserowi odkręcono budżetowe kurki z pieniędzmi (z których bardzo skąpo kapało przy jego fenomenalnym debiucie), zakręcono mu te z kreatywnością.

Przeczytaj również:  „Zarządca Sansho” – pułapki przeszłości [Timeless Film Festival Warsaw 2024]

Przeciętność dotknęła też warstwy formalnej, która stara się jak może operować w ramach zasad stylu zerowego tak, by widz bez specjalnej aktywności myślowej – ale też i nudy – wytrzymał ponad dwie godziny przed ekranem filmowym. Mimo to byłbym niesprawiedliwy, gdybym ze sterty nijakości nie wyróżnił ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Junkiego XL-a. Holender bardzo naturalnie przeplótł zimmerowskie, pompujące adrenalinę motywy rodem z Mrocznego rycerza, ze spokojnymi gitarowymi motywami nawiązującymi do meksykańskich korzeni głównej bohaterki. Jeśli folkowe brzmienia Henry’ego Jackmana i Zacha Abramsona z Just Cause 3 czy motyw Tristram Matta Uelmena są bliskie waszym sercom, Mroczne przeznaczenie ma wam też coś w tej przestrzeni do zaoferowania.

Seans najnowszego Terminatora nie jest przy tym wszystkim doświadczeniem nieprzyjemnym. Kolejne sceny akcji i znajome wąti skutecznie utrzymują uwagę, a muzyka mile łechce ucho. Niestety, mimo wszystko praktycznie nigdy nie zdarzyło się, by moje serce, reagując na wydarzenia na ekranie, zabiło mocniej z ekscytacji, a to w kinie akcji niedopuszczalne. Mroczne przeznaczenie chciało uciec od poprzednich trzech odsłon, ale brak wyrazu i scenariuszowe lenistwo sprawiają, że niewykluczone, iż jeśli chodzi o moje, personalne doświadczenie, może podzielić los Ocalenia – filmu, na którym nie bawiłem się najgorzej, ale po latach zapomniałem, że go oglądałem.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.