Moje Millennium Docs Against Gravity
Jest w corocznym kalendarzu filmowym jeden niezmienny moment, który przenosi mnie w przestrzeń szczęścia i spokoju. Charakterystyczne nuty pianina „GIVE IT UP” i zwiastun kolejnej edycji Millennium Docs Against Gravity.
Jedna z kulturoznawczych teorii odbioru przyrównuje seanse kinowe – a w szczególności te na festiwalach – do doświadczeń sakralnych. Trzymając się tej koncepcji, mogę śmiało stwierdzić, że w domenie pstrokatych nabożeństw telewizyjnych kaznodziejów, MDAG dumnie pozostaje szczerą, duchową celebracją otaczającego nas świata. Pośród festiwalowych korytarzy próżno szukać pstrokatego blichtru, sponsorskich stref premium, naburmuszonych celebrytów i wiecznie nienasyconych łowców autografów. Atmosfera jest żywa, ale przyjazna i stonowana, a najbardziej krzykliwy wydaje się w niej róż identyfikacji graficznej*. Oczywiście w całym tym błogim spokoju dość głośno wybrzmiewa to, że twórcy kina dokumentalnego nie dostają zbyt wiele czasu w światłach reflektorów, a i to światło jakieś skromne. Nie znaczy to jednak, że popularność samego festiwalu jest niska, 144 tysiące uczestników zeszłej edycji mówią same za siebie**.
MDAG przyciąga, bo wyraźnie dąży do tego, by być strefą otwartą. Chce stanowić przestrzeń w której kino wychodzi do odbiorcy, dyskusje są formą wymiany a nie wykładu***, zaś wydarzenia towarzyszące zaprojektowane są z myślą o korzyści uczestników, a nie celebracji prowadzących. Dzięki temu widownia pozostaje różnorodna i pozbawiona znamion elitaryzmu. Starzy, młodzi, krytycy, laicy, stali bywalcy i niedzielni przechodnie. A na seans wejść po prostu łatwo. Brak skomplikowanych systemów rezerwacji, wielogodzinnych kolejek i tajemniczych warunków decydujących kogo wpuszczać, a kogo nie. Wystarczy przyjść i kupić na coś bilet. A zawsze jest na co – festiwal filmem stoi.
Obecność w branży wymusza na mnie**** dość szczegółową znajomość premier na dany rok. Powroty mistrzów, wyczekiwane drugie filmy, zeszłoroczne hity największych festiwali. Specyfika repertuaru Millennium Docs Against Gravity pozwala mi od tego odpocząć. Ponownie, możemy dyskutować, czy to dobrze, czy źle, ale kino dokumentalne stanowi dość niewielki fragment stale wzbierającej fali filmowych oczekiwań. W medialnym dyskursie tego typu produkcje pojawiają się z reguły w kontekście hitów i zaskoczeń, nigdy rozczarowań, bo po prostu niewiele osób na konkretne dokumenty czeka. Sytuacja ta zachęca, by zgłębić festiwalowy repertuar w trochę inny sposób. Bez wyboru seansu pod nazwisko, kulturowy obowiązek czy chęć bycia częścią gorącej dyskusji.
Kilka edycji temu po prostu przestałem czytać opisy obecnych w programie filmów, na ich sekcję też już nie patrzę. Zamiast tego zacząłem wybierać zestaw na dany dzień po godzinach projekcji. „Tu zdążę dojechać, to wskoczy akurat po sensownej przerwie na posiłek, to skończy się tak, że wrócę do domu przed północą”. Pozbawiony wszelkich oczekiwań siadam na sali kinowej i staję się czystą kartą dla wyświetlanej na ekranie historii. Niewykluczone, że gdyby nie ten system, nigdy nie ujrzałbym absurdalnej rzeczywistości byłej pierwszej damy Filipin, niejasnej relacji czeskiej malarki ze złodziejem jej obrazów czy druzgocącej wizji donbaskich sierocińców. Ciężko mi przecenić te festiwalowe doświadczenia i choć, owszem, wybór „w ciemno” – a raczej „w czas” – obarczony jest ryzykiem trafienia na coś kompletnie pozbawionego kompatybilności z naszym gustem, jedno jest w kwestii repertuaru Millennium Dosc Against Gravity pewne: pozwala on na chwilę wpaść we fragment świata, do którego z reguły nie ma się dostępu, a często nawet nie wie się o jego istnieniu. W tym zaś tkwi rdzeń mojej miłości zarówno do kina dokumentalnego, jak i samego festiwalu.
Będąc w pełni szczerym, to moja pierwsza reakcja na MDAG-owy trailer jest trochę większa, niż opisałem. Wokal Princess Shaw i montaż wycinków rzeczywistości czekających na mnie w tym roku sprawiają, że po prostu się wzruszam. Millennium Docs Against Gravity stało się dla mnie życiową stałą i dobrze jest wiedzieć, że znów mogę liczyć na spokój jego seansów. Jeśli nigdy nie mieliście okazji odwiedzić festiwalu, koniecznie sprawdźcie najbliższe miasto-gospodarza (7 w całej Polsce). Wejść jest bardzo łatwo. A jeśli to dla Was kolejna edycja, może dajcie się zaskoczyć czemuś, co wybierze Wam dobry czas.
*Na festiwal chodzę do Gdyni. Jeśli sytuacja wygląda inaczej w innych miastach, dajcie znać.
**Stacjonarnie + on-line.
***Jednym z przykładów niech będzie spotkanie po seansie „Zjadania zwierząt”, gdzie rozmowa z zaproszoną przez organizatorów przedstawicielką Otwartych Klatek przerodziła się w ciężką batalię z obecnym na widowni przedstawicielem branży futrzarskiej. Rzeczony lokalne patologie tłumaczył tym, że ich działania są ok, bo „na Ukrainie jest jeszcze gorzej”.
****Tak naprawdę są w tym pierwiastki mojej zgody i chęci.
Korekta: Piotr Ponewczyński