Advertisement
FilmyKinoRecenzje

“Cóż za piękny dzień” – Ogrzewający serce, uroczy obraz [RECENZJA]

Maksymilian Majchrzak
Fot. materiały prasowe

Wydawałoby się, że pokolenia ludzi wychowanych na internecie i telewizji znają amerykańską kulturę popularną na wylot. Na każdym kroku jesteśmy atakowani przez jej wytwory – nasi rodzice podobnie jak ich równolatkowie zza oceanu wychowywali się na Zabójczej broni czy Policjantach z Miami, my jako dzieci chłonęliśmy te same hity popu co nastolatkowie w USA. To poczucie, że ukształtowali nas ci sami idole bywa jednak złudne. Zdarzają się bowiem ogromne białe plamy. Jedną z nich jest osoba Freda Rogersa. Postać kompletnie anonimowa dla większości europejczyków, w Ameryce ukształtowała kilka generacji poprzez pięć dekad swojej obecności na ekranie. Po intensywnym studium jego osoby, o której usłyszałem przy okazji premiery świetnego dokumentu Won’t You Be My Neighbor?  na początku 2018 roku przyznaję, że w polskiej kulturze nie znajduję nikogo, z kim można by Rogersa porównać. Jan Paweł 2? Marszałek Piłsudski? Okej, w tych autorytetach wiele osób o odmiennych od nich poglądach w łatwy sposób znajdzie wady. Tutaj z kolei mamy do czynienia z wizjonerem obdarzonym prawdziwym poczuciem misji, który jako jeden z nielicznych w swoich czasach dostrzegał w dzieciach w pełni autonomiczne podmioty. Chyba najbliższym przykładem podobnego człowieka budzącego uniwersalną sympatię jaki potrafię wymyślić jest Adam Słodowy.

fot. materiały promocyjne

Tylko że taka osoba, na której tafli brak jakichkolwiek skaz to niezbyt wdzięczny materiał na film. Ile to już powstało hagiograficznych obrazów o kandydatach na współczesnych świętych, którzy potem okazywali się pedofilami, oszustami finansowymi albo degeneratami, na starość pogrążonymi w nałogach. No dobrze, tutaj mamy prawdziwy ideał – to już ustalone, a każdego kto chce się o tym przekonać zapraszam do oglądania fragmentów Mister Rogers’ Neighborhood.  Zawiedzeni będą chyba tylko fani fizycznego karania niemowlaków w imię Boga.

Oczywistą rzeczą, jaka nasuwa się w kontekście scenariusza biografii to podrzucenie Rogersowi jakiejś zbłąkanej owieczki, oczywiście już dorosłej, która dzięki wpływowi autorytetu odnajdzie sens życia. By było jeszcze łatwiej, i w dodatku z większym ryzykiem stworzenia przesłodzonego potworka, taka osoba rzeczywiście istnieje – to dziennikarz Tom Junod, który nawiązał relację z Rogersem w latach 90., po czym napisał książkę będącą kanwą filmu Marielle Heller. Wszystkie wyżej wskazane bajkowo-cukierkowe elementy w tym filmie są, ale jakimś cudem to działa.  Godne podziwu zwłaszcza biorąc pod uwagę stosunkowo młody wiek i wczesny etap kariery reżyserki.

Przeczytaj również:  „Dahomej” – widma Beninu [RECENZJA]

Przede wszystkim by uczciwe ocenić ten film, powinno się odrzucić niewłaściwy moim zdaniem paradygmat, który głosi że czas naiwnych i mówiących wprost o pewnych uniwersalnych wartościach obrazów minął. Że bohater nie może mówić o śmierci, gniewie czy odrzuceniu, on musi to przeżywać milcząc w świetle neonowych lamp. Otóż ta tematyka, która słusznie wielu z nas kojarzy się najntisowym kiczem, w dobrym wykonaniu nadal ma rację bytu. Powołując się na kolejny truizm – dlatego, że taki “heavy stuff” się każdemu z nas w życiu przytrafia. Fred Rogers doskonale wiedział o kluczowej roli szczerości w wychowywaniu dzieci. Całe życie walczył z traktowaniem ich przedmiotowo, oportunistycznym okłamywaniem czy zatajaniem pewnych bolesnych spraw przed najmłodszymi członkami rodziny. Dlatego moim zdaniem dobrze, że reżyserka nie próbowała na siłę niuansować tytułowej postaci,  skupiła się natomiast na oddaniu siły jej przekonań, wiary w misję oraz wpływowi na otoczenie, jaki wywierał kochany przez otoczenie prezenter. Choć oczywiście nie zabrakło zagłębiania się w nieco powichrowane życie dziecięcego idola, w przypadku którego mamy do czynienia z ciekawym stopieniem się ekranowej persony z codziennym stylem bycia.

fot. materiały promocyjne

 

W postaci Rogersa skupiają się wszelkie cechy tzw. greatest generation, czyli ludzi, którzy odbudowali Amerykę po wielkim kryzysie i wysiłku wojennym. Za młody na walkę na froncie, okazał się jednym z wizjonerów, którzy mieli pomysł na nowy, pokojowy świat oparty na wzajemnym szacunku, akceptacji różnorodności ludzkiej oraz cech indywidualnych, choćby najosobliwszych. Zabawne, że w idola dzieciństwa milionów ludzi, o którego istnieniu do niedawna nie miałem pojęcia wciela się z kolei mój własny bohater szczenięcych lat – Tom Hanks. Gdy tylko zobaczyłem plakaty z ubranym w czerwony sweterek gwiazdorem Forresta Gumpa czy Szeregowca Ryana, wiedziałem, że może być to wielki powrót jednego z moich ulubionych aktorów już w dorosłym życiu. I faktycznie, mamy tutaj do czynienia z bardzo ikoniczną rolą, z bardzo widoczną więzią między Hanksem a Rogersem. Sam aktor w wywiadach opowiadał o trudnościach w sportretowaniu zachowania się ikony dobroci w codziennych, prozaicznych sytuacjach. Choć dwukrotny laureat Oscara dominuje, to nie jest to teatr jednego aktora – Matthew Rhys (odgrywający postać wzorowaną na Tomie Junodzie), Susan Kelechi Watson (Andrea, żona Lloyda) oraz Chris Cooper (ojciec dziennikarza) tworzą naprawdę solidne naszkicowaną filmową rodzinę, której losy chce się śledzić.

Przeczytaj również:  „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” – Radu idzie dalej [RECENZJA]

Wielu widzów na pewno uzna obraz Heller za nieprzystający do współczesnych wzorców filmowych, zbyt naiwny i pretensjonalny. Ja jednak uważam, że w kinie wciąż jest miejsce na takie bajkowe historie, które zapewniają cudowne poczucie odrealnienia, ucieczkę do jakiegoś innego świata jak robią to klasyki wszech czasów w rodzaju Casablanki czy Garsoniery. Dla każdego z nas bowiem na pewnym etapie życia kinematografia była taką ucieczką, odtrutką na boleśnie bezbarwne znoje życia codziennego. Gdy ktoś podejmuje się przelania takiej “historii większej niż życie” na ekran, do tego czyni to w bardzo zręczny, najmniej pretensjonalny z dostępnych sposób, to nie mogę takie dzieła nie doceniać i nie będę udawał, że mi się nie podobało. Podczas sceny gdy Mr. Rogers wykonuję piosenkę o radzeniu sobie z gniewem ( jako słynna pacynka – tygrys Daniel) siedziałem w kinie jak oczarowany. Jeśli potrzebujecie ogrzewającego serce, uroczego obrazu, który pomoże przetrwać ostatnie tygodnie zimowej smuty, to w trzecim tygodniu lutego koniecznie zarezerwujcie sobie seans!

+ pozostałe teksty

Jestem studentem.

Ocena

8 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Forresta Gumpa", "W odwiedzinach u Pana Rogersa"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.