Recenzje

“Słodziak” – Plackiem w twarz [RECENZJA]

Maksymilian Majchrzak

Weźmy wciąż młodego hollywoodzkiego gwiazdora, oczywiście born and bred w Los Angeles, pod nosem wielkiego przemysłu filmowego. Na ekranie gościł od dziecka, a w największych kasowych hitach grywał już jako dwudziestoparolatek. Dodajmy, że po początkowych triumfach i wróżbach świetlanej przyszłości nastąpiło załamanie kariery. Coraz mniej widać go w obsadach, pojawia się tylko w jednym filmie na rok. Cóż zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście pójść na terapię, zrobić rozrachunek ze samym sobą, a to wszystko jeszcze skrzętnie zapisywać w kajecie. Najlepiej tak, by można było z tego zrobić własny debiut scenariuszowy. Napisać tam jak się miało ciężko w dzieciństwie, ile traum na nas spadło, jak naznaczyło nas to na resztę życia. Znaleźć reżysera, z gotowym obrazem wjechać na Sundance i renoma odbudowana. Ależ będą się nad nami z czułością pochylać i przypominać sobie nasze wczesne role i chłopięcy urok.

I właśnie tak zrobił Shia LaBeouf. A co zrobiłem ja, za pomocą pierwszego akapitu? Wystawiłem sobie chyba opinię przedwcześnie stetryczałego kaszkieciarza w golfie, neurotyka i socjopaty, który wobec poruszających ludzkich dramatów siedzi niewzruszony i ze szczerym zdziwieniem lustruje reakcje reszty sali. Otóż nie, tak źle ze mną jeszcze nie jest; nie jestem Waszym typowym zblazowanym  “”””krytykiem filmowym”””” zbliżającym się powoli do 25-tki. Jedyne co chcę napisać na starcie to jedynie, iż faktu, że to wszystko gdzieś już było, nie można pominąć. Nie zobaczycie w tym filmie nic nowego. Ale nie każdy obraz musi na nowo wynajdywać koło, g końcu nie co roku fetujemy narodziny nowych Hitchcocków i Bergmanów. Ale dość przynudzania, czas przejść do tych legendarnych plusów dodatnich, które sprawiają, że mimo sztambuchowej historii Słodziaka po prostu bardzo dobrze się ogląda.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

Na pewno są nimi Lucas Hedges (starszy Otis), Noah Jupe (młodszy Otis) i sam Shia jako aktor, którego kreacja swojego własnego ojca jest tutaj na bezsprzecznym gwoździem programu. Kreacja Jeffreya, podstarzałego hipisa, kaskadera i weterana wojny w Wietnamie (ehh, ci generyczni hollywoodzcy rodzice) jest jednak daleko bardziej wielowymiarowa, niż wskazywałyby te cechy. Nie mamy tutaj do czynienia z postacią do szczętu złą, szaloną albo z sadystycznym psychopatą. Choć mieszanka tych przypadłości w osobie odgrywanej przez LaBeoufa występuję, to jednak aktorsko tworzy on zdecydowanie bardziej zniuansowany fresk. Zresztą co może być lepszym przyczynkiem do napisania wielowymiarowej postaci, niż obserwowanie własnego ojca przez całe życie? Efektem jest po prostu często okrutny, ale zwykły człowiek, skłonny do przemocy i gniewu, ale raczej mieszczący się w normach cywilizacyjnych. Taki cichy oprawca, który nie jest na tyle spektakularny, by społeczeństwo zwróciło na niego uwagę. I to jest w sytuacji jego syna, Otisa, najbardziej poruszające.

Postawa dziecka wobec patologicznego rodzica, którego ułomności i źródła problemów życiowych zauważa już w bardzo młodym wieku, wtedy gdy zaczyna dojrzewać. Syn próbuje jakoś dotrzeć do ojca, ale ten jest już za bardzo poraniony, za bardzo ustawiony na torach autodestrukcji, by być w stanie cokolwiek w sobie zmienić. To przerażające niedopasowanie łagodnego, inteligentnego chłopca do kochającego go na swój sposób, ale brutalnego i zagubionego taty gwarantuje wiele wzruszających momentów. Niestety drugi segment, opowiadający równoległe o zmaganiach dorosłego Otisa z dziecięcymi traumami jest już jakby mniej dopracowany, a z tak dobrego aktora jak Lucas Hedges można było wycisnąć zdecydowanie więcej.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Debiutująca za kamerą filmu fabularnego reżyserka Alma Har’el nie popełnia większych błędów, ale niczym też nie zachwyca. Mamy tutaj wiele sentymentalnych ujęć, ambientową refleksyjną muzykę i operowanie raczej wąskimi planami. Dobrze, że twórcy nie próbowali z tego robić monumentalnej biografii, a ograniczyli się do skromniejszej formy slice of life. Dzięki niezłemu tempu i skromnemu czasowi trwania ogląda się Słodziaka z przyjemnością. Film polecam każdemu, kto potrzebuje inspiracji albo otuchy do zmierzenia się z własnymi demonami dzieciństwa, jak i fanom Shii, którzy 10 lat temu pokochali go za sprawą Indiany Jonesa czy Transformers. Choć na Mikołajki (a to właśnie szóstego grudnia obraz ten ma polską premierę) może to być odrobinę zbyt przygnębiająca propozycja.


Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.