Advertisement
Nowe Horyzonty 2019Recenzje

“Zabierz mnie w jakieś miłe miejsce”, czyli coming of age jak stąd do Bośni [RECENZJA]

Maksymilian Majchrzak

Współczesna Europa, zintegrowana jak nigdy wcześniej, to obszar intensywnego ścierania się różnych kultur, mentalności, poziomów zamożności i stylów życia. Jednym z bardziej różnorodnych tygli, do którego aspirują przybysze z całego starego kontynentu i spoza jego granic jest Holandia – kusząca wysokim poziomem życia i otwartością społeczeństwa. Temat Bośniaków szukających szczęścia w tym kraju podejmuje w swoim debiutanckim filmie, Zabierz mnie w jakieś miłe miejsce, 32-letnia Ena Sendijarević. I robi to w na tyle znaczący sposób, że kończy się Nagrodą Specjalną na festiwalu w Rotterdamie.

Przeczytaj również: “Matthias i Maxime”, czyli staruszek Dolan znów w formie [RECENZJA]

Linie życiorysu głównej bohaterki, będącej u progu dorosłości Almy (świetna aktorsko Sara Luna Zorić), obficie czerpią z życiorysu reżyserki, gdyż tak jak ona jest z pochodzenia Bośniaczką, która jednak większość życia spędziła właśnie w Holandii i tak naprawdę czuje niewielki związek z miejscem urodzenia. I niewielką ma wiedzę o jego obyczajach, kulturze i specyfice. Będzie jednak musiała podjąć próbę rekoncyliacji ze swoimi korzeniami, a to za sprawą ciężkiej choroby swojego ojca, którego pragnie odwiedzić w szpitalu w Mostarze. Jak się okaże, dotarcie do Bośni z Holandii będzie najłatwiejszą częścią podróży Almy. Problemy zaczną się dopiero przy próbach regionalnego przemieszczania się po jej południowej ojczyźnie.

Kadr z filmu “Zabierz mnie w jakieś miłe miejsce”

Kuzyn Almy, Emir (Ernad Prnjavorac), serwuje jej raczej chłodne powitanie. To osoba o fizjonomii osiedlowego opryszka, która traktuje przybyszkę obcesowo i protekcjonalnie. Choć posiada leciwą, rozpadającą się Mazdę, to odmawia Almie, która prosi go o podwiezienie do oddalonego o kilkaset kilometrów Mostaru, w którym przebywa jej ojciec. Dużo więcej afektu przejawia wobec niej Denis (Lazar Dragojević), który wydaje się być zaprawionym w bojach łowcą serc turystek z Europy Zachodniej odwiedzających Bośnię. Wraz z biegiem historii przekonamy się jednak z satysfakcją, że jego uczucie wobec Almy nie było jednak całkowicie powierzchowne.

Przeczytaj również:  „Beetlejuice Beetlejuice”, czyli oficjalnie witamy jesień [RECENZJA]
Przeczytaj również: “Parasite”, czyli najbardziej polski film z Azji [RECENZJA]

Strona techniczna obrazu nie oferuje żadnych fajerwerków, ale seans to bardzo estetyczne przeżycie przez same zdjęcia, pokazujące nierzadko piękne krajobrazy i widoki, pozwalające docenić rustykalne piękno Bośni. Chyba najlepszym, co udało się reżyserce z tego filmu wydobyć, jest ukazanie atmosfery wyobcowania i niepokoju towarzyszącego trudnościom komunikacyjnym, które często pojawiają się przy okazji wizyt u obcych kultur. Bardzo podoba mi się też klimat całego kraju, przypominający trochę Polskę lat 90. i wczesnych 2000 – wysłużone, sprowadzone z Niemiec samochody, kiczowate dyskoteki i przestępczy półświatek przewijający się gdzieś w tle. Pytanie tylko, czy Ena Sendijarević nie wyrządza swoistej wilczej przysługi swojej ojczyźnie, portretując ją w tak stereotypowy sposób.

Kadr z filmu “Zabierz mnie w jakieś miłe miejsce”

Trójka bohaterów ciągnie na swoich barkach obraz przez cały czas jego trwania, który wynosi 90 minut, za co moim zdaniem debiutującej twórczyni należy się pochwała, że kameralnej historii nie rozdmuchiwała do niebotycznych rozmiarów. Natomiast najsłabszym zdecydowanie punktem dzieła jest ojciec Almy, a właściwie jego brak: nic o nim nie wiemy, córka do niego nie dzwoni, nie ma z nim żadnego kontaktu, co zwłaszcza w dobie smartfonów wygląda nienaturalnie. Tak trudno było zadbać o jakieś kilka szczegółów nadających tej postaci jakiejkolwiek głębi?

Całość broni się jako przyjemne, adresowane głównie do milenialsów coming of age, z którego bohaterami się zżyjemy przy okazji dowiadując się kilku ciekawych rzeczy o Bośni. Ena Sendijarević przyzwoicie zaczęła swoją karierę i pozostaje czekać tylko na jej kolejne obrazy, które mogą mieć całkiem przyzwoity potencjał komercyjny, wiec być może kiedyś jeszcze o niej usłyszycie i będziecie musieli nauczyć się wymawiać jej skomplikowane nazwisko.

Przeczytaj również:  Target: orgazm. „Babygirl” – recenzja z Wenecji

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.