O pożegnaniach i samotności według Céline Sciammy


Odkąd tylko pamiętam, w moim życiu obecny był bardzo specyficzny rodzaj melancholii. Szybko zaczęłam szukać ukojenia dla takiego stanu w kinie. Niektóre filmy jednak w pewnym momencie zaczęły podsycać tę melancholię, prowokując do poszukiwania historii o pożegnaniach czy samotności. Jedną z najbardziej interesujących współczesnych twórczyń kina o wspomnianej tematyce jest Céline Sciamma.
Francuska reżyserka i scenarzystka w swoich filmach stawia na subtelne kształtowanie więzi między bohaterkami. Pojmowanie przez nią bliskich relacji można śledzić już od jej debiutu; w Liliach wodnych Sciamma operuje przede wszystkim przelotnymi spojrzeniami oraz młodzieńczą nieśmiałością. Tak obrane rozwiązanie to często cecha filmów, w których ukryte jest uczucie samotności. Sciamma zupełnie inaczej ujmuje je natomiast w Małej mamie. Reżyserka stosuje więc różnorodne środki formalne, co naznacza całą jej filmografię. Małą mamą Céline Sciamma udowadnia, że dysponuje szerszym spektrum emocji związanych z poczuciem samotności.


W jej najnowszym filmie od samego początku mierzymy się z długimi, przenikliwymi spojrzeniami oraz dziecięcą ciekawością i bezpośredniością. Główna różnica między Małą mamą a Liliami wodnymi tkwi w tym, jak powołane do życia postacie uczą się nowych sytuacji i nieznanych wcześniej uczuć. W pierwszym z nich Sciamma zwraca uwagę na przewagę czystego serca. Mimochodem sugeruje nam, że dzieci nie znają jeszcze tej naturalnej ostrożności, która wkrada się w nastoletnich latach i potrafi ewoluować w powtarzające się zwątpienie.
Mała mama z początku wydaje się niekomfortowa, ponieważ zaczyna się pożegnaniami tuż po utracie babci przez ośmioletnią Nelly. Zaraz po tym jednak uderzająca jest wnikliwość i inteligencja dziewczynki. Sciamma wykreowała bardzo świadomą oraz realistyczną dziecięcą kreację. Obserwując Nelly, mierzącą się z nieznanym dotąd rodzajem samotności, trudno nie odnieść wrażenia, że każdy jej gest jest przemyślany. Jest to jedna z głównych cech, jakimi charakteryzują się postacie Sciammy. Ich magnetyzm każe uwierzyć widzowi, że bohaterki są niezwykle roztropne w obliczu tego, co się wokół nich dzieje. W ten sposób w filmach francuskiej reżyserki próżno jest szukać chaosu. Wykreowane na ekranie usposobienia sugerują natomiast wyraźnie, że większość bohaterek mierzy się ze swoim własnym doświadczaniem melancholii. Niezależnie tak naprawdę od tego, jak dotykają świata i nowych relacji.


Mimo że wydarzenia w Małej mamie opisują krótki wycinek czasu, Nelly przeżywa go w tempie kolejnych pożegnań. Kiedy krótko po śmierci babci dom nestorki opuszcza nagle Marion, matka Nelly, dziewczynka przeżywa pożegnanie, którego niedane było jej wypowiedzieć. Ukojenie odnajduje w pobliskim lesie, który już sam w sobie symbolizuje samotność i odosobnienie. Jednak tym razem to nie natura próbuje pomóc człowiekowi odnaleźć właściwy tor. Pomiędzy drzewami Nelly spotyka dziewczynkę Marion, budującą z gałęzi chatkę na kształt tipi. Nelly zaczyna odkrywać, że szalenie podobna do niej z wyglądu Marion przypomina do złudzenia jej matkę – zarówno w historii życia, jak i w gestach.
Sciamma obok poruszenia kwestii samotności oraz powtarzających się pożegnań postawiła bardzo ciekawe pytanie. Czy gdybyśmy w okresie dzieciństwa poznali naszych rodziców, będących w naszym wieku, potrafilibyśmy się z nimi zaprzyjaźnić? Ja dodałabym do tego jeszcze wątpliwość, czy zdarzenia, które w pewnym sensie pokonujemy jako dzieci, kiełkują w nas przez kolejne lata, by rozkwitnąć w najmniej oczekiwanym momencie. I jak mają się one do czasem mimowolnego procesu zanurzania się w melancholii, która wcale tak łatwo nie będzie chciała nas opuścić?


Céline Sciamma w swoich filmach oraz (współ)tworzonych scenariuszach próbuje nas przekonać, że w znacznej mierze kształtują nas te doświadczenia, które przeżywamy i zachowujemy w sercu. Od trudnych przeżyć z dzieciństwa – jak w Nazywam się Cukinia – przez dziecięce przyzwyczajenia ukazane w Małej mamie, aż po niespodziewane uczucie na wzór Portretu kobiety w ogniu. Dzięki poznaniu Marion przez Nelly, mogła ona nie tylko poczuć się, jak gdyby jej matka niespodziewanie nie wyjechała. Odnalazła ona również nowy poziom zrozumienia dla swoich codziennych potrzeb za sprawą nawiązania znajomości z bratnią duszą. Tak osobliwe poczucie samotności Sciamma pokonała w niemalże mistyczny sposób, dla mnie osobiście należący do sfery duchownej. Nie sądzę bowiem, by to, czego doświadczyła Nelly, dało opisać się przyziemnymi narzędziami.
Skupiając się przede wszystkim na Małej mamie, warto zdać sobie sprawę, jak skrajnie różne pożegnania oraz pojmowanie samotności serwuje nam reżyserka w swoich dwóch ostatnich filmach. Mimo wielu podobieństw pomiędzy Małą mamą a Portretem kobiety w ogniu, kluczowe aspekty prezentują się skrajnie odmiennie. Chyba przez wrodzoną melancholię, do której przyznałam się na początku tekstu, dla mnie te tytuły to niekoniecznie dzieła o silnym uczuciu oraz beztrosce serca. Céline Sciamma w swoich filmach tak osobliwie maluje miłość i przyjaźń, że po „wsiąknięciu” w historie są one dla mnie jedynie pocieszeniem przed tym, co nieuchronne. Francuska reżyserka nie ujmuje tych uczuć w prosty i bezpośredni sposób. Niemalże za każdym razem wprowadza widza w mały, acz kompletny świat pod względem spektrum przeżyć bohaterów. Dlatego właśnie w mojej opinii w kinie Sciammy wybija się bardziej tło opowieści – niepokonana dotąd samotność oraz pożegnania, także te niewysłowione i nie do końca okazane. To nie płonne uczucia bohaterów zostają w myślach na dłużej, a właśnie ta filmowa melancholia.


Ogromnym plusem filmów rzeczonej reżyserki są zakończenia o charakterze otwartym. Nagromadzając wcześniej rozmaite emocje na ekranie, Sciamma pozwala, by widz osiągnął spokój w formie, jaka najbardziej mu odpowiada. Mała mama jest o tyle złożoną historią, że błyskotliwej Nelly nie da się zamknąć w sztywnych ramach kilkudziesięciu minut. Podobnie rzecz miała się w Portrecie… – ostatnia scena filmu urywa się w momencie, w którym emocje sięgają zenitu. Sciamma nie narzuca drogi, jaką winien obrać widz po skończonym seansie. Pozwala otulić się niedopowiedzeniami.
Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że ponieważ tytuły te zapamiętuje przede wszystkim serce, nieodłączne jest również poczucie melancholii i niesprawiedliwości podczas napisów końcowych. Francuski wycinek kina, należący do Céline Sciammy, uczy pojmowania samotności, która nie pojawia się nagle, a towarzyszy nam w sumie całe życie. Suplementarne wobec niej pożegnania, ale też nagłe spotkania, które dla mnie stanowią przedłużenie tych pożegnań, to także stały element w filmach Sciammy. Mimo silnej reprezentacji w swoich dziełach, prym wiodą nieoczywiste emocje wlewane powoli w widza. Być może to dlatego, gdy wyszukujemy w Google frazę „Céline Sciamma”, wyszukiwarka proponuje nam rozwinięcie odpowiedzi na pytanie „Is Céline Sciamma trying to break your heart?”.