„Kolor purpury” – dramat przysłonięty piosenką [RECENZJA]
Doświadczenie zawsze mi podpowiadało, że remaki najczęściej nie są dobrym pomysłem. Dotyczy to przede wszystkim filmów, których pierwowzór powstał solidne kilkadziesiąt lat temu. Na Kolor purpury skusiła mnie występująca w roli Sophie Danielle Brooks (Orange Is the New Black) oraz jej nominacja do Oscara.
Pierwotnie historię opowiedziano w 1985 roku w filmie o identycznym tytule. W przypadku Koloru purpury z 2023 roku mamy do czynienia z tymi samymi postaciami, granymi oczywiście przez innych aktorów. Rolę Celie odtwarzają Phylicia Pearl Mpasi oraz Fantasia Barrino. W jej siostrę Nettie wcielają się Halle Bailey i Ciara. Zjawiskową Shug Avery portretuje natomiast Taraji P. Henson. Bohaterowie męscy również noszą analogiczne imiona. Film wyreżyserował Blitz Bazawule na podstawie scenariusza Marcusa Gardley’a.
Kolor purpury opowiada historię Celie, która po byciu gwałconą latami przez swojego ojca, zostaje wydana za mąż za kolejne uosobienie przemocy – Alberta. Doprowadza on ponadto do rozłąki swojej żony z jej najdroższą siostrą Nettie. Na całe szczęście z odsieczą przybywa siostrzana miłość i ogromne wsparcie od Sofii oraz Shug.
Chociaż twórcy starają się podkreślać kobiece wsparcie i w końcu na ekranie jest go więcej niż aktów przemocy, trudno uwierzyć w autentyczność niektórych relacji. Niewątpliwie przoduje Sofia – prawdziwa dusza towarzystwa i promyk nadziei w mrocznym życiu Celie. Jest ona postacią najbardziej kontrowersyjną, bowiem nie boi się wyrazić własnego zdania i bronić swoich poglądów. Ukazanie kontrastów między życiem dwóch kobiet w taki sposób otwiera dysputę nad utartymi standardami społeczeństwa początków XX wieku a czerpaniem z każdego dnia garściami. Nietrudno się domyślić, że Sofia to ewenement w skali całego miasteczka. Aktorki zwinnie ze sobą współgrają, dzięki czemu łatwo sympatyzować z ich więzią.
Nieostro napisaną postacią okazuje się być natomiast Shug Avery. Z początku oczarowana przez Alberta, zdaje się nie dostrzegać jego ciemnej strony. Casting do tej roli wyszedł naprawdę znakomicie – Henson odtwarza charakter rozsławionej gwiazdy znakomicie. Robi to tak dobrze, że gdy łagodnieje i przenosi fokus na losy Celie, nie wygląda wiarygodnie. Trudno mi powiedzieć, z czego to wynika. Czy jest to poniekąd wina samej aktorki, czy tak została napisana postać. Do końca obrazu miałam przez to wrażenie, że Shug jest dwulicowa i ulegnie znów Albertowi.
À propos autentyczności na ekranie, Celie prezentuje obraz osoby doznającej przemocy każdą komórką swojego ciała. Może poza oczami, bo w nich cały czas gdzieś tli się nadzieja, podsycana przez Sofię i nieumiejętnie przez Shug. Zaobserwować trzeba też w nich ogromną tęsknotę za Nettie. Nie potrafię się przekonać do Colmana Domingo w roli oprawcy; najprawdopodobniej przez postać graną przez aktora w Euforii. Jego złość i gniew, a przy tym wrodzona zaściankowość oraz krzywdzący konserwatyzm wypadają sztucznie, wymuszenie. Chociaż jego relacja z Celie stać ma na pierwszym planie przez większość filmu, w centrum uwagi bronią się niepoznane losy Nettie.
Wspaniałą myślą przewodnią jest natomiast założenie, że wsparcie – a nawet konkretniej, kobiece – ma moc przerwania najcięższego impasu. To dzięki Sofii i Shug Celie odnajduje własny głos i pozwala kiełkującej odwadze na przejęcie sterów. Wyjątkowa bezpośredniość bohaterek oraz trwanie przy swoim systemie wartości potrafią zdziałać cuda. Dochodzi bowiem w życiu Celie do takiego poziomu stagnacji, że trudno liczyć na jakiekolwiek przebudzenie. Wynika to między innymi z przekazywanych z pokolenia na pokolenie wzorców oraz autorytetów, które swoją pozycję ustanawiają twardą ręką oraz płcią.
Kolor purpury traci przede wszystkim gatunkowo. Połączenie dramatu o tematyce przemocy z musicalem nie brzmi jak trafiona idea i taką właśnie nie jest. Jakkolwiek piosenki pojawiają się przede wszystkim w momentach podnoszących na duchu, cała oprawa jest bardzo chaotyczna. Zamiast prawdziwego uniesienia, które napędzać ma tłum piosenkarzy i tancerzy, z ekranu zieje niezdarna choreografia. Oczywiście, elementy muzyczne zawsze są przerysowane. Tym razem jednak wyszły na przeegzaltowane i niewspółgrające ze scenariuszem. A szkoda, bo uwielbiam charyzmatyczny gospel.
Oglądając kolejne sceny, zastanawiałam się, czy może z uwagi na przedstawiane czasy fakty są wykładane tak łopatologicznie. Niektóre akty przemocy wybrzmiewałyby bardziej przerażająco, gdyby pozostawały oczywistym domysłem, a nie bezpośrednim obrazem. Ta dosłowność oraz warstwa musicalowa ewidentnie szkodzą filmowi. Może w kinie odebrałabym Kolor purpury nieco inaczej? Nie ma jednak co gdybać, bo nie jest to film, któremu za wszelką cenę chce się dać drugą szansę. Jeśli już wracać, to tylko dla Danielle Brooks.
korekta: Krzysztof Kurdziej