„Wrócicie do siebie” niczym mantra | Recenzja | Nowe Horyzonty 2024
Eksplorując sekcję Fale na tegorocznym MFF Nowe Horyzonty, życzę sobie, by twórcy wchodzący w jej skład byli tylko na fali wznoszącej. Jak to jednak z falami często bywa, jedna potrafi kształtować się w sposób kompletnie nieprzewidziany. I niestety, czasem rozmywa się, ledwo tylko muskając brzeg. Cóż, w taką tezę wpisuje się film Wrócicie do siebie, z którym wiązałam niemałe nadzieje.
Jonás Trueba (Sierpień w Madrycie) to hiszpański reżyser z kameralnym zacięciem. Nie tylko poprzez przywiązanie do Madrytu jako miejsca akcji, ale też za sprawą powtarzalności w wyborze aktorów do swoich filmów. Wrócicie do siebie tworzą między sobą Itsaso Arana oraz Vito Sanz. Bohaterowie po ponad 10 latach postanawiają się rozstać. Zamierzają to zrobić jednak z niespotykanym twistem, bo wyprawiając imprezę rozstaniową, „antywesele”. Obrana przez reżysera konwencja od razu każe oczekiwać ukazania reakcji najbliższych filmowej pary.
W ostatnim czasie nie brakuje na świecie różnych eksperymentów randkowych. Wielkie świętowanie rozwodów, jeśli w ogóle gdzieś można je opisać mianem popularnego, przywodzi na myśl USA – szczególnie w przypadku rozstań celebrytów. Ale i Alex kierują się maksymą ojca kobiety, który od lat powtarza swoim dzieciom, że świętować należy nie początki związków, a ich zakończenia, bo to po tych drugich nastają lepsze czasy. I o tym przekonana jest właśnie główna para. Po każdym zawiadomieniu bliskich o rychłym rozstaniu, jak mantrę powtarzają, że wszystko między nimi jest dobrze, że to najwłaściwsza decyzja. Trudno stwierdzić, kto pierwszy przestaje wierzyć w te słowa – Ale i Alex czy widz podczas seansu.
Chociaż najnowszy film Trueby nie należy do arcydzieł, nie można nie wspomnieć o chemii między głównymi bohaterami. Gra pozorów uprawiana między partnerami dźwiga i napędza obraz. Zyskuje ona jeszcze swoją nieoczywistością i początkowym ukryciem. Nieuchronny jednak moment załamania nie dość, że nie przychodzi szybko, to pojawia się naprawdę niespodziewanie. Zakwalifikować to można nawet jako plot twist, bo innych zwrotów akcji we Wrócicie do siebie szukać na próżno. Chodzi bowiem o rozwikłanie największej – jak dla mnie – zagadki tego filmu, czyli wpływu nieszablonowego podejścia do zakończenia relacji na protagonistów.
Znaczna większość scen utrzymana jest lekko i dowcipnie. Swoją drogą, poczucie humoru Trueby wypada bardzo przyziemnie, więc Wrócicie do siebie powinien znaleźć wielu zwolenników, którzy podczas seansu liczą na serdeczny śmiech. Jak z takim klimatem współgrają natomiast główni bohaterowie? O absurd ociera się ich stoicki spokój, gdy przekazują nowinę o rozstaniu się po 14 latach związku. Jest to wyjątkowo zastanawiające w nocnych scenach. Dręczona przez nocne koszmary Ale uspokaja się za sprawą dotyku Alexa. Jego uwadze nie umyka również zakup jedwabnej piżamy przez Ale – mężczyzna rozlicza partnerkę, jakby sprawiła sobie ten strój, korzystając ze wspólnych pieniędzy.
Ile prawdy jest w tych deklaracjach spokoju, a ile chęci „wyjścia z twarzą” przed drugą połówką i najbliższymi? Czy podczas rozstania można w ogóle mówić o wspólnej decyzji? Wrócicie do siebie nie daje odpowiedzi na to, kto zainicjował rozmowę o zakończeniu związku. Przyczynia się to z pewnością do uważności widza w obserwowaniu głównych bohaterów, ale też do poczucia trwania w akompaniamencie tykającej bomby.
Pomysł na świętowanie zakończenia związku miał (i wciąż ma) duży potencjał na wyjście poza ramy klasycznej komedii romantycznej. Nie da się jednak nie odnieść wrażenia, że reżyser skupił się bardziej na scenach powiadamiania bliskich pary o organizowanej zabawie niż na skutkach, jakie wynikają dla głównych bohaterów z tego konkretnego podejścia do rozstania. Na upartego można zastanawiać się, czy nie jest to propozycja otwartego zakończenia historii. Problem w tym, że zupełnie tak to nie wygląda. Wielokrotne analizy sposobu narracji nasuwają raczej konkluzje o pewnej nieporadności twórcy oraz zaplątaniu się we własny scenariusz.
korekta: Daniel Łojko
Redaktor naczelna. Fanka Ellen Ripley oraz miłośniczka Formuły 1, dla której gala wręczenia Oscarów jest ważniejsza niż Gwiazdka. Blade Runnera 2049 widziała w kinie pięć razy, a swojego filmowego TOP 3 nie jest w stanie oglądać częściej niż raz do roku, by nie popaść w rozpacz.