Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką – “Magnolia” Paula Thomasa Andersona

Maciej Szymkowiak

P. T. Anderson zapisał się na kartach współczesnej amerykańskiej kinematografii wielkimi pozycjami filmograficznymi, ale to „Magnolia” uznawana jest najczęściej, jako jego opus magnum. W momencie dystrybucji „Magnolii” Amerykanin miał dwadzieścia dziewięć lat, co wydaje się szczególnie intrygujące, spoglądając na wielowątkowość jego filmu oraz analogię do filmu Roberta Altmana „Na skróty” (1993), którą mistrz polifonii stworzył w wieku 68 lat!

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Na celowniku autora pod koniec ubiegłego wieku znalazła się tematyka rodziny, przypadku i nici łączącej pojedyncze osoby. Brak jednego bohatera i rozłożenie historii na wiele poszczególnych akcentów tworzy mozaikową konstrukcję, która przybliża widzów do monumentalnej prawdy, lecz wypowiedzianej bez patetycznej postawy. Historia zaczyna się od narracyjnej retrospekcji ukazującej trzy różne przypadki, które stanowią interludium dla fabularnej części zasadniczej.

Magnolia

Bohaterem zbiorowym są mieszkańcy fikcyjnego miasta San Bernardo Valley. Wielogłos narracyjny opowiada o jednym dniu z życia każdego z poszczególnych bohaterów. Anderson wychodząc w ekspozycji filmu od znaczenia przypadkowości, powoli przechodzi do nakreślania  nici zależności, która otacza na pozór oddalonych od siebie bohaterów. I tak, mamy umierającego producenta programu – „Co dzieci wiedzą?” (Jason Robards), który przed śmiercią pragnie pojednać się z synem. Jego młodsza żona przeżywa załamanie nerwowe (Julianne More), gdyż uświadamia sobie, że jednak wcale nie wyszła za mąż jedynie dla pieniędzy. Opiekę nad chorym sprawuje samotny, ale dobroduszny pielęgniarz (Philip Seymour Hoffman). Prezenterem wcześniej wspomnianego programu (Philip Baker Hall) jest kolejna osoba stająca przed widmem śmierci i poszukiwaniem wybaczenia od własnej córki-narkomanki (Melora Walters). Do niej stara się zbliżyć policjant, chcący pomagać innym zgodnie z własnym sumieniem (John C. Reilly). Uczestnikiem teleturnieju jest wybitne dziecko (Jeremy Blackman) wykorzystywane przez ojca-agenta (Michael Bowen). Synem producenta jest karykatura influencera, który naucza mężczyzn, jak „uwieść i posiąść kobietę” (Toma Cruise). Klamrę bohaterów zamyka echo przeszłości w postaci dawnej gwiazdy dziecięcego teleturnieju, którego życie, w wyniku tłamszenia emocji, nie ułożyło się tak, jak powinno (William H. Macy). Anderson celowo opóźnia poszczególne informacje, żeby spotęgować efekt skomplikowanej siatki narracyjnej, lecz nawet już po odsłonięciu wszelkich kart, na widzu nadal spoczywa obowiązek rozszyfrowania fabularnego lejtmotivu.


Przeczytaj również: Klasyka z Filmawką – “Leon zawodowiec”

Znaczący dla filmograficznego dorobku reżysera jest motyw ojca-surogata i quasi-rodziny. Anderson staje w obronie konserwatywnych wartości, które zaczynają korodować wraz z długo skrywanym żalem, poczuciem goryczy, ale też nienawiścią. Nie bez przyczyny osobami, które starają się ofiarować miłość, są osoby wyłączone z kręgu rodzinnego. Podążając za myślą reżysera odnieść można wrażenie, że w momencie psucia się relacji rodzinnych, całe życie człowieka dąży do niewysłowionej gehenny i zblokowania emocji, tudzież ucieczki w świat maski. Niemniej autor „Magnolii” nie ocenia swoich bohaterów, pozwalając w metanarracji filmowej na synaptyczne oddziaływanie poszczególnych konfliktów i szukanie przysłowiowego „światełka w tunelu”.

Magnolia

W końcu nawet najbardziej karykaturalna postać, jaką jest twórca programu „Uwiedź i zniszcz” dostąpi możliwości samopoznania. Anderson zaznacza też granicę między dziecinnością a dorosłością. Pierwszy etap jest oznaką nieukrywanej szczerości i dobroci, która może zostać zniszczona, jeżeli rola ojca (rodzica) nie jest przepełniona szczerą troską. To właśnie pokutę za grzechy ojców przeżywają poszczególne postacie, a ojcowie uzmysłowiwszy sobie, wyrządzone krzywdy, szukają przebaczenia. Ukryta liczba 82 odwołuje uważnego widza do nadchodzącej plagi, która zmusi bohaterów do zrewidowania własnych zachowań, odcinających ich od szczęścia.

Dzieło Andersona naznaczone jest jego charakterystycznym kunsztem. Wykorzystuje operatorskie oko Roberta Elswita (zdobywcy Oscara za „Aż poleje się krew” oraz wieloletniego współpracowania Andersona), kontynuując swoją manierę dynamizujących ujęć najazdów kamery. Ta raz podąża za bohaterami, innym razem ich ukazuje w stylu kina zerowego, pozwalając na skupienie się na aktorskich popisach. Każdy z aktorów ma przynajmniej jedną scenę, w której musi pokazać warsztat i zdolność do odegrania rozpaczy. Melancholijny i egzystencjalny nastrój filmu przełamywany jest kontrapunktowym wykorzystaniem muzyki, jak na przykład wykorzystanie hitu muzyki pop Dreams w momencie wypadku samochodowego czy też teledyskowa konwencja, która dopełnia prośbę każdego bohatera – Save me.


Przeczytaj również: ZNIKNIĘCIE / THE VANISHING / SPOORLOOS [CAMPING #38]

P. T. Anderson stworzył egzystencjalne dzieło, które stara się skonfrontować z nieodłącznymi elementami ludzkiego życia. Zdradami, rozczarowaniami, długo skrywanymi żalami, ucieczką w inny świat, szukaniem wybaczenia, ale też potrzebą jego ofiarowania, miłosnymi rozterkami, zagubieniem samego siebie i ponownym szukaniem własnego szczęścia. Anderson nie wyśmiewa bohaterów. U największego czarnego bohatera dostrzega skazę, która go ukształtowała i nadała rys tragiczny. Czułość reżyserska jest wręcz ojcowska. Ostatecznie doskonałe kino Amerykanina nie zamyka się na możliwość happy endu, nawet jeśli jego nadejście miałoby być kwestią „przypadku”.

CampingPublicystykaRecenzje

ZNIKNIĘCIE / THE VANISHING / SPOORLOOS [CAMPING #38]

Maurycy Janota
Zniknięcie

Francusko-holenderskie Zniknięcie George’a Sluizera to przykład drugiego garnituru wyśmienitych filmów z pogranicza thrillera i horroru. Rozumiem przez to produkcje, które nigdy nie zyskają takiego posłuchu jak najbardziej rozpoznawalni przedstawiciele gatunku – vide Psychoza Hitchcocka, Milczenie Owiec Demme’a czy też Siedem Finchera. Obrazy, które mimo swojej ambicji i jakości nie przebiją się na stałe do świadomości widzów i nie osiągną statusu oczywistych, niepodważalnych klasyków kina. Jednocześnie będą tymi nieoszlifowanymi, czekającymi na odkrycie diamentami, dla których doświadcza się przecież filmów.

Wielce prawdopodobne, że każdy z nas znalazł się kiedyś w tak trudnej, specyficznej sytuacji, w której pozostawało tylko wysłuchiwać pocieszycieli głoszących, że najgorsza jest niepewność. Nie coś realnego, zła wiadomość lub nieprzychylna odpowiedź jako takie, a czas, kiedy zostaje się sam na sam z myślami, a wyobraźnia nie daje spokoju. To pora na udręczające snucie przewidywań, naprzemienne straszenie się i dawanie sobie nadziei. Okres nieznośnego zawieszenia, w trakcie którego człowiek staje się więźniem własnej głowy. Zniknięcie, znane także pod tytułami The Vanishing (amerykańskim) oraz Spoorloos (oryginalnym), zdaje się precyzować, że niepewność jest nie tyle po prostu najgorsza, co najstraszniejsza.

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Przekonuje się o tym Rex Hofman (w tej roli Gene Bervoets), który wspólnie ze swoją dziewczyną, przeuroczą Saskią (graną przez Johannę ter Steege), wybiera się pewnego lata na urlop do Francji. Po niespodziewanych problemach na drodze, para zatrzymuje się na stacji benzynowej. Tam kobieta znika bez śladu, choć miała iść tylko do sklepu po zimne napoje. Rex rozpoczyna poszukiwania i zgłasza sprawę na policję, ale jego starania spełzają na niczym. Brak postępów w śledztwie z czasem doprowadza głównego bohatera do obłędu. Kiedy więc trzy lata później, w kolejną rocznicę zaginięcia Saskii, dostaje on list od porywacza, jest już gotów zrobić absolutnie wszystko, byle poznać prawdę. 

Zniknięcie

Rex może nie sprawia wrażenia szczególnie sympatycznej postaci – bywa porywczy, nie panuje nad sobą, a żałobę traktuje niemalże jako usprawiedliwienie dla swoich wybuchów – ale bez wątpienia budzi współczucie. Reżyser na różne sposoby pokazuje, jak wyniszczający wpływ ma na mężczyznę niewiedza, uwypuklając ją do jego najważniejszego atrybutu. To właśnie ona ostatecznie definiuje przecież Hofmana i determinuje każdą z podejmowanych przez niego decyzji. Desperackie, nieudolne poszukiwanie skrawków odpowiedzi nie pozwala mu zrobić kroku naprzód. Bohater sam skazuje się na rozpamiętywanie tamtych wydarzeń, ciągłe odgrywanie ich w głowie i zastanawianie się czy wina nie leży po jego stronie.

Przeczytaj również: “Nowojorski rozpruwacz” – When a man kills a woman [CAMPING #37]

W żal, złość i tęsknotę Reksa łatwo uwierzyć, bo Sluizerowi udało się niewyszukanymi, ale skutecznymi metodami wykreować Saskię na najsympatyczniejszą postać w całym filmie. W scenariuszu znalazł miejsce na szereg małych scenek, które pełnią funkcję cegiełek budujących więź między nią a widzem. Co istotne, nawet te z pozoru mniej znaczące w jakimś stopniu rzutują na fabułę – jak chociażby pocieszne próby rozmawiania w obcym języku. Finalnie ciężko pogodzić się z dramatem Saskii, w czym oczywiście ogromna zasługa także Johanny ter Steege, która swoim niedługim występem (acz nie aż tak krótkim, jak mogłoby się wydawać po tytule, który opowiada o jej zaginięciu) zdołała tchnąć w Spoorloos życie. Bijąca od niej energia stanowi największy bodziec do tego, żeby odpowiednio zaangażować się w tę historię. 

O ile Rex uosabia powolne odchodzenie od normalności i obsesję, która zresztą napędza fabułę Zniknięcia, a Saskia odgrywa w niej rolę niewinnej, ludzkiej ofiary, której losem rzeczywiście można się przejąć, o tyle porywacz imieniem Raymond (wyśmienity i zarazem przerażający Bernard-Pierre Donnadieu) wymyka się prostym terminom. Lemorne otwarcie nazywa się socjopatą, czym niejako odcina się od szerokiego grona wszystkich tych nieświadomych wagi swoich czynów, budzących litość złoczyńców. Wie, że uprowadzenie Saskii jest złe i nie tłumaczy się chorobliwą miłością, traumą z dzieciństwa lub zemstą. W jego charakterze najbardziej szokuje to, że do popełnienia zbrodni paradoksalnie skłania go coś zupełnie przeciwnego. Szanowanego ojca dwójki córek i kochającego męża motywuje dziwna, niepokojąca ciekawość – chęć porównania dwóch skrajnych doznań. Sama możliwość zrobienia czegoś tak okrutnego. 

Przeczytaj również: “Jeffrey”: It’s just sex! – Recenzja [CAMPING #36]

Sluizer poświęca dużo czasu na zgłębienie psychologii Lemorne’a. W zasadzie całą drugą połowę filmu opiera na wspólnej podróży Raymonda i Reksa na miejsce zdarzenia. Reżyser nie potrzebuje niczego więcej ponad ich dialog, żeby zbudować napięcie przed finałem. Finałem, który nawet trzydzieści lat po premierze nadal pozostaje najprawdziwszym majstersztykiem. Spoorloos udaje się bowiem niesłychanie trudna sztuka. To wyjątkowy przypadek zakończenia, w którym odbiorca czuje dokładnie to samo, co główny bohater, stając się czymś na kształt jego przedłużenia. Przejmuje dociekliwość protagonisty, wyraża identyczne nadzieje i powiela reakcje, takie jak strach, satysfakcja czy też gorycz.

Zniknięcie

Na kwadrans przed końcem, w chwili, w której rozstrzygnięcie jest już na wyciągnięcie ręki, warto zrobić sobie krótką przerwę – odsapnąć, wziąć głęboki oddech. Emocje sięgają zenitu, a ciężar tej historii powoli przytłacza. Dobrze wtedy samemu zadecydować o tym, kiedy i czy w ogóle będzie się gotowym na poznanie odpowiedzi. 

Zniknięcie nie próbuje zaskakiwać. Gra z widzem wręcz w otwarte karty, nie bawiąc się w mylenie lub ukrywanie tropów. Tożsamość porywacza zdradza przecież bardzo prędko. Los Saskii także od pewnego momentu zaczyna jawić się jako oczywisty. O tym, że to nie rozwiązanie zagadki, a podtrzymywanie wspomnianej niepewności było nadrzędnym celem, świadczyć może długa scena w tunelu, która otwiera film, ale dopiero po seansie urasta do miana pięknej i pięknie smutnej. Zyskuje wówczas nową wartość i odsłania drugie dno, dowodząc że już od początku szykowano nas na cios. 

Dla miłośników kina dodatkową zachętą do sprawdzenia adaptacji książki Tima Krabbé może być zachwyt Stanleya Kubricka, który uznał ją za najbardziej przerażający film, jaki kiedykolwiek widział. Wybitny reżyser, twórca Mechanicznej Pomarańczy, 2001: Odysei kosmicznej i wielu innych arcydzieł kinematografii, miał obejrzeć Spoorloos trzykrotnie i zadzwonić do Sluizera, żeby osobiście oddać mu szacunek. Mistrz nie może się mylić, prawda?


„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżamy czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.

Recenzje

“Yesterday”, czyli film-koncept bez polotu [RECENZJA]

Maja Głogowska

Chyba każdemu zdarza się od czasu do czasu gdybać. Gdybym skreśliła te, a nie inne numery w Lotto, to na moim koncie leżałyby miliony, gdybym nie obejrzała się w tamtym momencie to wylądowałabym pod kołami samochodu, a gdybym teraz przeniosła się w czasie to mogłabym stanąć za sterami swoich ulubionych serii. Luke i Leia nigdy nie złożyliby pocałunku na swoich ustach, Gwen Stacy nie urodziłaby dwójki dzieci a Harry Potter poległby w zakazanym lesie. Jednak jeśli bym tak postąpiła, to bezsprzecznie okradłabym autorów owych dzieł i nie wiadomo, gdzie znajdowaliby się dziś (czy w takim wypadku J.K. Rowling wyszłaby z zatrważającej biedy?). Główny bohater filmu Yesterday nie musiał cofać się w czasie. Wystarczył moment, by na całym świecie wyłączył się prąd a świadomość istnienia Beatlesów wyparowała z głów niemalże każdego obywatela naszej planety.

Zobacz również: 5 filmów “MUST-SEE” z FRONTU WIZUALNEGO na Nowych Horyzontach 2019

Na papierze brzmi to świetnie, ale zbyt wiele czynników nie nadążało za tym istnym filmem-konceptem i finalnie Yesterday potrafi rozczarować nawet podczas serwowania nam najprostszych wątków. Co nie wyszło w najnowszym filmie w reżyserii Boyle’a i – co ważniejsze – spod pióra Curtisa, prawdziwego mistrza komedii romantycznej?

Głównym bohaterem produkcji jest Jack Malik, absolutnie niecharyzmatyczny muzyk, który mimo wielu lat artystycznej suchoty wciąż próbuje przebić się do szerokiego świata show biznesu. Film powinien nam zobrazować tu całe pasmo jego porażek, ale ledwo zarysowuje jedną i już. Mamy cud. Nikt nigdy nie słyszał głosów czwórki z Liverpoolu.

Niestety Jack Malik jako postać jest po prostu nijaki. Nie ma problemów z którymi moglibyśmy się identyfikować, a jego relacje z ludźmi zamiast bawić czy cieszyć, nużą. Jeśli po zwiastunie myśleliście, że tam gdzie jest Lily James, tam jest świetna dynamika między postaciami, to niestety grubo się myliliście. Tak, James dała tu niesamowity pokaz swoich możliwości (czekam na jej rolę życia. Oby tylko nie bała się odrobiny pikanterii w doborze scenariuszy), ale skrypt jej po prostu nie pomaga, przez co relacja jej postaci z postacią graną przez Patela jest drewniana…

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

… Bo przecież, gdy Jack śpiewa o rzeczach, o których nie ma pojęcia – my, widzowie, powinniśmy czuć pewną sprzeczność. Tu nie ma to żadnego wydźwięku – chyba, że sami go sobie dopiszemy. Sam przemysł muzyczny też nie jest rozpisany bez skazy i dzieli się raczej na cudownych, inspirujących muzyków i złych menadżerów. Rozpisywanie opiekunów gwiazd jako postaci bez serca, traktujących każdego jako produkt i w pogoni za pieniędzmi zapominających o jakimkolwiek artyźmie, już dawno stało się nudne, a oprócz tego wydaje się też krzywdzące. Nie trzeba być okrutnym by być dobrym menadżerem i byłoby fantastycznie, gdyby każdy film o muzyce nie starał się przekonać nas, że jest inaczej.

Dziwnym trafem na plus Yesterday działa… Ed Sheeran. Irlandzki muzyk wcielił się w tej produkcji w samego siebie i stał się jedną z niewielu ostoi realizmu. Odkrył naszego bohatera gdzieś poprzez zaplętlone kanały social media, uczynił go swoim supportem, a Jack Malik stał się instant-gwiazdą. W taką historie mogę uwierzyć. Szkoda, że muzyk nie wkłada w swoją rolę trochę więcej wysiłku. Zupełnie tak, jakby wstydził się, że ją przeszarżuję. 

Może kolejną cegiełką w naszym gdybaniu powinno być: co gdyby Curtis napisał dobry scenariusz? A może tu naprawdę był tylko koncept głównego wątku i zarys oprawy muzycznej, a samej historii jak nie było rozpisanej na samym początku, tak i nie było na końcu.


Front WizualnyRecenzje

“Autonomiczny” – Piknik na skraju drogi [FRONT WIZUALNY]

Michał Piechowski

O opisywanym przeze mnie w tym tekście filmie wiedziałem przed seansem naprawdę niewiele. Ot, znałem tytuł, czas trwania, nic niemówiące mi nazwisko reżysera i byłem świadomy tego, że Autonomiczny będzie pokazywany na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty w ramach Frontu Wizualnego. Nic nowego – nie lubię wiedzieć zbyt dużo o danej produkcji zanim ją obejrzę. Zaskoczeniem okazało się to, że tuż po trochę ponad siedemdziesięciu minutach seansu wiedziałem niemal dokładnie tyle samo. Zrozumiałbym to, gdybym (przyznam, że trochę się tego obawiałem przed włączeniem filmu) zasnął po pięciu minutach projekcji i obudził się na napisach końcowych, ale przecież nie dość, że nie przespałem ani sekundy, to jeszcze na dodatek całość obejrzałem z niemałym zainteresowaniem i skupieniem, żałując nawet momentami, że nie będzie mi dane obejrzeć tego filmu na dużym ekranie.

Zobacz również: Tekst o innym filmie z festiwalu, czyli “Melancholijnej dziewczynie”

Przebieg szeroko pojętej akcji Autonomicznego można byłoby streścić w bardzo niewielu słowach. Oto śledzimy losy młodego, wytatuowanego, krótko ogolonego mężczyzny, który jeździ na rowerze po niemałym terenie poprzecinanym drogami szybkiego ruchu, śpi w lesie albo w opuszczonych budynkach, a na obiad (i na śniadanie, i na kolację) zjada martwe zwierzęta (bardzo dużo martwych zwierząt różnorakich gatunków), będące najczęściej ofiarami bezlitosnych kół poruszających się po wspomnianych już drogach samochodów. Nawet jeżeli nasz bezimienny mężczyzna robi w ciągu swoich dni coś jeszcze, to kamera tego nie pokazuje. Zdarza jej się co jakiś czas zarzucić jakimś fajnym montażem jadących pojazdów czy równie ciekawym ujęciem przyrody poprzeplatanej z technokratycznymi ustrojstwami, ale „Autonomiczny” to w głównej mierze historia właśnie – jak podpowiada intuicja – tytułowego bohatera i jego spokojnego życia. Wspominałem już, że w całym filmie pojawia się dokładnie jedna osoba i że w ciągu nieco ponad godziny nie pada tutaj ani jedno słowo? Nie? No to wspominam.

Autonomiczny to film dokumentalny, ale odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię Ian Henry powstrzymuje się od jakichkolwiek komentarzy czy ocen. Napisy końcowe zdradzają, że główny bohater tego filmu nazywa się Petr Dawidczenko. Szybka wizyta w Internecie zdradza trochę więcej. Dawidczenko to urodzony w Rosji artysta, który przez trzy lata – na terenie eksperymentalnej przestrzeni artystycznej gdzieś w południowo-zachodniej Francji – żył poza cywilizacją i żywił się jej odpadami, w dużej mierze właśnie martwymi zwierzętami. Możliwe było to dzięki jego współpracy z artystyczną grupą A/political oraz życzliwości ludzi, którzy informowali Petra o lokalizacji zabitych zwierząt. Sztuka przybiera w dzisiejszych czasach najróżniejsze formy i pewnie można by było długo debatować nad sensem tego raczej dość prowokacyjnego performance’u, ale to temat na zupełnie inną dyskusję. Zainteresowanych poważniejszym zgłębieniem historii Dawidczenki zachęcam do przeczytania dostępnego na The Guardian artykułu o jego projekcie i terenie, na którym został on zrealizowany. Ja natomiast wierzę, że Ian Henry kręcił ten materiał z intencją stworzenia czegoś więcej niż tylko filmowego zapisu życia Dawidczenki.

Oczywiście, element reklamy tego, eufemistycznie mówiąc, mało popularnego artysty jest tutaj na pewno w jakimś stopniu istotny, ale ostatecznie od twórcy ważniejsza jest jego sztuka i to, co za nią idzie. Ktoś w końcu – a z pewnością była to osoba bardzo kompetentna – doszedł przecież do wniosku, że coś ten film w sobie ma i że należy zorganizować jego pokaz na festiwalu, prawda? Prawda. Kontrowersyjna opinia: każdy film coś w sobie ma. Jeden więcej, drugi mniej, a trzeci to już w ogóle malutko, ale w każdym coś się znajdzie. A wiecie, kto jeszcze zawsze coś w sobie ma? Widz. I tak to już zazwyczaj jest, że film zyskuje za sprawą widza, a widz zyskuje za sprawą filmu. Konfrontacja odbiorcy ze sztuką to starcie, z którego obie strony wychodzą zwycięsko.

Zobacz również: Recenzję filmu “X&Y”

To, co na pierwszy rzut oka zdaje się być zderzeniem człowieka z naturą, zmienia się – pod wpływem wnikliwszego spojrzenia – w walkę człowieka z cywilizacją. Bo przecież przyroda nie przeszkadza naszemu bohaterowi, a nasz bohater nie przeszkadza przyrodzie. Nawiązuje się pomiędzy nimi symbiotyczna nić porozumienia, a wspólnym wrogiem w tym ekologicznym manifeście – uosabianym właśnie przez rozpędzone samochody czy maszyny rolnicze – jest tutaj postęp i rozwój technologiczny. Trudno spojrzeć na to wszystko z wygodnej perspektywy mieszczucha, ale gdzie, jeżeli nie w kinie, mamy patrzeć na świat z innej, nieznanej nam dotychczas strony? Po pewnym czasie fascynujące staje się także to, co na początku potrafi odrzucić, czyli fakt jedzenia przez protagonistę potrąconych zwierząt. Oczywiście, spożywanie martwych szczurów i kotów brzmi obrzydliwie, ale czy hodowanie w nieludzkich warunkach świń czy kurczaków tylko do celów spożywczych też przypadkiem nie brzmi obrzydliwie?

Człowiek, pomyślnie przeszedłszy proces socjalizacji, staje się częścią społeczeństwa, którego zasad raczej nie kwestionuje. Świeże i prowokacyjne spojrzenie na kwestie dotyczące naszego stylu życia wydaje się być obecnie – w związku z wieloma dyskusjami dotyczącymi przyszłych losów naszej planety – bardzo na miejscu. Ian Henry wychodzi z założenia, że to, co uchwyci oko kamery, w każdym z odbiorców zakiełkuje w zupełnie unikalny i niezmiennie wartościowy sposób. Pełno w Autonomicznym niewygodnych pytań, których wyjątkowość polega na tym, że widz zadaje je sobie sam i sam musi na nie odpowiedzieć. Chwila wyciszenia i czas na refleksję jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodził. A czy można znaleźć lepsze miejsce do takich aktywności niż festiwal Nowe Horyzonty?


Wspomniany tekst: https://www.theguardian.com/artanddesign/2018/sep/03/roadkill-radical-art-group-apolitica

Front WizualnyRecenzje

“Melancholijna dziewczyna”, czyli różowy bat na kapitalizm [FRONT WIZUALNY]

Michał Palowski
Melancholijna dziewczyna

“Gdyby to był film, stracilibyśmy już ludzi potrzebujących identyfikować się z bohaterką” – już początkowe zdania wypowiadane przez tytułową melancholijną dziewczynę przygotowują widza niejako na seans. “W filmie zawsze musi się coś dziać”, a tutaj czeka nas 80 minut współczesnego filozoficznego traktatu/manifestu, niż standardowej fabuły. To dość niefilmowy debiut niemieckiej pisarki Susanne Heinrich. 

Zobacz również: 5 filmów “MUST-SEE” z FRONTU WIZUALNEGO na Nowych Horyzontach 2019

Naszą bezimienną bohaterkę obserwować będziemy w serii czternastu krótkich epizodów skupiających się na jej relacji z mężczyznami, kryzysie twórczym, poszukiwaniu własnej tożsamości oraz krytyce późnego kapitalizmu. Brzmi poważnie, ale reżyserka z werwą młodego pokolenia (scenariusz napisany w wieku ok. 25 lat) realizuje swój film w kolorowych, pastelowych kadrach o oldschoolowych proporcjach z osobliwymi postaciami i dialogami. Dziewczyna jednak często powtarza, że nigdy nie żartuje, a jej postawę należy odczytywać jako cynizm, broń Boże ironię (“Ironiści nie biorą nic na poważnie. Cynicy to rozczarowani romantycy”). 

Oddalone od realizmu sceny są więc syntezą pewnych postaw, wobec których Melancholijna dziewczyna zawsze pozostaje w dystansie. Do roli świetnie dobrano Marie Rathscheck, której oszczędna mimika i monotonny głos dopełniają wizerunku melancholijnej bohaterki. “Wszystkie melancholijne dziewczyny nienawidzą siebie” – stąd bohaterkę męczy, jak sama określa, strukturalna depresja (określana również jako polityczna). Przez ogólny przymus szczęścia w społeczeństwie sama jest smutna, aby inni mogli być szczęśliwi. 

I choć film z pozoru skupia się na relacjach damsko-męskich, to właśnie jego polityczność wychodzi z biegiem metrażu na pierwszy plan. Rozmowy z mężczyznami to pretekst do dyskusji, starć poglądów, zajęcia stanowiska (również w formie śpiewanej, bo Melancholijnej dziewczynie zdarza się uciec w musicalowe tony, znajdzie się tu nawet pełnoprawny rotoskopowy teledysk), a także przejrzenia cudzej biblioteczki. W jednej z kluczowych scen nasza Dziewczyna przytłoczona przymusem samookreślenia, w końcu znajduje książkę o sobie – i znacząco są to “Wstępne notatki do teorii młodej dziewczyny” feministycznego kolektywu Tiqqun.

Zobacz również: “X&Y”, albo absolut twórczy Anny Odell [FRONT WIZUALNY]

Teoria tam przedstawiona skupia się na figurze rzeczonej młodej dziewczyny, która niekoniecznie musi być młoda (nie musi być nawet dziewczyną), ale we współczesnym post-społeczeństwie jest modelowym obywatelem definiowanym przez konsumpcję. Kiedy bohaterka dziarsko recytuje książkę, jej właściciel (czyli obecna “randka” Dziewczyny) pozuje nago na łóżku w wyuzdanych pozach. Heinrich bawi się rolami płciowymi, a jej film to prawdopodobnie najbardziej ideologicznie feministyczna rzecz, jaką zobaczycie na festiwalu.

Melancholijna dziewczyna

Pastelowość i brak dynamiki filmu może uśpić czujność widza, ale reżyserka pokazuje pazur w ostatnim epizodzie przewrotnie zatytuowanym “Oda do społeczeństwa”. W nim spotkany chłopak próbuje skrytykować postawę Dziewczyny, ale jego argumenty są zagłuszane przez kakofonię dźwięków, w połączeniu z cenzurą napisów. Melancholijna dziewczyna pozostaje więc w konflikcie ze sobą, w ciele, które jak określa, stało się strefą wojny, wokół której skupiają się współczesne konflikty społeczne. Mimo to, w ostatniej scenie nonszalancko kroczy samotnie na tle tropikalnej fototapety, delektując się lodami i powoli znikając w cyfrowy post-świat.

Największą wadą “Melancholijnej dziewczyny” jest być może zbyt duża kompresja ideologicznych traktatów w krótkich 80 minutach. Są momenty, gdzie film oddala się w strony wykładu filozoficznego, do którego pełnego zrozumienia potrzebujemy jednak czegoś więcej, niż słów deklamowanych spokojnie przez bohaterów. Nie można jednak odmówić Susanne Heinrich śmiałości i autentyczności debiutu. Randka z melancholijną dziewczyną dla antykapitalistów i feministów będzie strzałem w dziesiątkę.


Front WizualnyRecenzje

“X&Y”, albo absolut twórczy Anny Odell [FRONT WIZUALNY]

Maciej Kędziora
X&Y

W otwierającej X&Y sekwencji, Anna Odell (Anna Odell) siedzi w zamkniętym pokoju przesłuchań, zwanym przez dalszą część filmu pokojem szczerości, naprzeciw Mikaela Persbrandta (Mikael Persbrandt), dogadując finalne aspekty ich wspólnego audiowizualnego projektu. Punkt wyjścia – Anna chce zbadać granice płciowej seksualności, badając sprawę przez pryzmat swoich własnych alter ego. Zasady gry – każdy pozostaje w swojej roli niezależnie od wydarzeń i otaczającego ich środowiska, każdy godzi się na przekraczanie swoich barier, zarówno tych psychologicznych jak i fizycznych, wreszcie każdy decyduje się być częścią produkcji, która nie ma – i jak potem się okaże, raczej nie będzie miała scenariusza.

Zobacz również: 5 filmów “MUST-SEE” z FRONTU WIZUALNEGO na Nowych Horyzontach 2019

Pierwsze pytanie, które nasuwa się tuż po wstępie brzmi “Czemu Anna Odell potrzebuje do tej instalacji Mikaela?”. W końcu równie dobrze – podobnie jak w przypadku Zjazdu absolwentów, mogła opowiedzieć jedynie o sobie. Paradoksalnie jednak, w znów bardzo autofikcyjnym filmie, ważniejszą postacią będzie Persbrandt, jeden z najbardziej utalentowanych skandynawskich aktorów, ostatnimi czasy jednak zamiast z wybitnych ról, słynący z czasu spędzonego w areszcie za posiadanie kokainy. Tylko on w Szwecji był w stanie poziomem kontrowersji dorównać Odell, a tym samym zrozumieć jej kolejną, prawdopodobnie najbardziej szaleńczą wizję w karierze. Wizję, która znów drastycznie będzie się przenikała z jej życiem prywatnym.

Z czasem X&Y bowiem zacznie obracać się wokół konceptu spłodzenia artystycznego dziecka. Narodzi się ono podczas próby uwiedzenia Mikaela przez “artystyczne” alter ego Odell (Vera Vitali), która zaproponuje mu zapłodnienie jej w celu osiągnięcia wyższej formy artyzmu. Oczywiście przez “nią” nie będzie miała na myśli ciała Very Vitali, a zamkniętej w niej cząstki duszy Anny Odell. Oglądając film ze świadomością, że w okolicach czasu jego kręcenia reżyserka faktycznie zaszła w ciążę, zaczynamy się zastanawiać – czy ciąża była pretekstem do włączenia tego wątku w film, czy też wynikiem fabularnego pretekstu. Bo znając modus operandi jej performatywnej sztuki, wszystko jest możliwe.

X&Y zaciera wszystkie możliwe granice formalne, w jakich jako widzowie czujemy się bezpiecznie. Radykalna decyzja by większość bohaterów próbowała inscenizować zachowania dwóch protagonistów powoduje, że cały czas musimy być bardzo zaangażowani w opowiadaną historię. Choćby po to, by rozgraniczyć kiedy alter ega Mikaela faktycznie nimi są, a kiedy zrywają maskę by wrócić na chwilę do bycia sobą – Tirne Dyrholm, Thure Lindhardtem i Shantim Roneyem. A jako, że mamy do czynienia z bodajże najwybitniejszym pokoleniem skandynawskich aktorów, jest to wyjątkowo trudne.

Zobacz również: Anna Odell. Reżyserka obecna – FRONT WIZUALNY [FELIETON]

Tworząc artystycznych sobowtórów, Anna Odell powraca do tez i wątków z fabularnego debiutu, gdzie aktorzy odtwarzali aktorów, grających ludzi z jej klasy. Tym razem jednak pragnie spojrzeć jak społeczeństwo odbiera i ją i Mikela, oddając swoje dusze w ręce znakomitej obsady. Ten performance nie jest jednak bezbolesny – i tak gdy Jens Albinus, odtwarzający słabość jej psychiki, zacznie grać iście mimotycznie, na twarzy reżyserki pojawia się jednak cierpienie, znacznie mocniejsze niż w chwili, gdy w Zjeździe Absolwentów poniekąd bliscy jej ludzie zaczęli ją wyzywać.

Najnowszy film Anny Odell to absolut scenograficzny. Całość produkcji dzieje się na terenie olbrzymiego hangaru, na którego terenie został zorganizowany mikroświat naszych bohaterów – stojący gdzieś pomiędzy obozem harcerskim, a szpitalem psychiatrycznym. Każdy pokój ma tutaj inną funkcję – poza wspomnianym na początku pokojem zwierzeń, mamy specjalnie zaprojektowane sypialnie oddające charaktery naszych protagniostów, gabinety psychoterapeutyczne, montażownię i ogromną jadalnie, na której terenie dochodzi najczęściej do zaogniających konflikty między obsadą utarczek słownych. Obserwując wykreowane twórcze polis, trudno nie zachwycić się synergią architektoniczą, a także jego przeszywającą – iście skanydnawską – emocjonalną próżnią.

Jak przystało na dotychczasową karierę artystyczną reżyserki, i tutaj zadaje ona wiele pytań, często zmuszając widza do własnych rozważań. To od nas będzie zależeć, po której stronie staniemy – racjonalnego Mikaela, czy emocjonalnej Odell. Od nas będzie też zależeć czy uwierzymy w ten niespotykany dotąd projekt. Tak naprawdę, co sugeruje nam w paru scenach narracja, jesteśmy w tym filmie jednym z producentów, zastanawiających się czy warto zainwestować swój czas i pracę w kolejne dzieła artystki.

Zobacz również: “Ona jest innym spojrzeniem” – Świat z perspektywy artystek [FRONT WIZUALNY]

O X&Y trudno pisać jednak ze szczegółami, gdyż – jak często ma to miejsce w przypadku “mind-game films” – każda sugestia może niepotrzebnie ukierunkować widza na skupieniu się na pewnych aspektach. Trudno również stawiać jej pracę w kontekście innych filmów, gdyż wszelkie inspiracje i zapożyczenia są bardzo “luźne”; ja sam znalazłem tu jedynie pewne pomysły z wczesnych filmów von Triera i Bunuela. Bowiem po raz kolejny na swojej drodze Anna Odell udowadnia jedyną prawdę spójną dla wszystkich jej instalacji – sztuki audiowizualne nie miały dotąd do czynienia z artystką jej pokroju.



“X&Y” będziecie mogli zobaczyć w ramach sekcji Front Wizualny na MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu (25 lipca – 4 sierpnia 2019). Pokazy filmu będą odbywały się:
  • 27.07 (sobota) o 16.15
  • 28.07 (niedziela) o 13.15
  • 3.08 (sobota) o 13.15
Publicystyka

Dokąd płynie Transatlantyk Festival? [FELIETON]

Andrzej Badek

Przedwczoraj zakończył się Transatlantyk Festival, w którym miałem okazję brać udział w tym roku po raz pierwszy i o którym warto wspomnieć kilka słów. Wydarzenie, umiejscowione od kilku lat w Łodzi zajmuje bowiem wyjątkowe miejsce na festiwalowej mapie wakacyjnych eventów filmowych.

Zasadniczy problem polega jednak na tym, że Transatlantyk to festiwal pełen sprzeczności. Niektóre elementy zgrane są tam w sposób doskonały, inne – jak na przykład promocja – są bardzo nierówne, a za kilka kwestii organizatorom należy się nagana.

Od samej promocji zacznę. Kilka lat mieszkałem w Łodzi i jestem blisko związany z tym miastem; mam tam wielu przyjaciół, dlatego tak bardzo zaskoczył mnie nierównomierny marketing wydarzenia. Łodzianie doskonale wiedzą, że Cinema City wyświetla w lipcu inny repertuar niż zwykle, podczas gdy znajomi weterani polskich festiwali o Transatlantyku wspominają rzadko, mimochodem – przyjeżdżają jedynie na weekend albo wcale. Sam przyznam, że jeszcze do niedawna wydarzenie jawiło się w mojej świadomości dość mgliście na tle Nowych Horyzontów, Gdyni, Pięciu Smaków, Sputnika, Docs Against Gravity i innych.

Bardzo nieintuicyjna jest także strona internetowa festiwalu. Nie istnieje osobna sekcja repertuaru, a żeby odnaleźć kalendarium należy wejść w zakładkę “Film”. Kiedy już w nim jesteśmy, nie zostaje nam dana możliwość otwierania kolejnych filmowych pozycji w nowych kartach – każdorazowo musimy wychodzić z bieżącej strony, żeby następnie powrócić po chwili do kalendarium, które zawsze odsyła nas do wyjściowego, drugiego dnia festiwalu (dlaczego akurat tam?).

Jesteśmy też na Facebooku, polub fanpage Filmawki

Gdy jednak przebrnąłem przez nieintuicyjny interfejs i udałem się do biura festiwalowego po akredytację, spotkały mnie już same pozytywne zaskoczenia. Rejestracja przebiegła szybko i sprawnie – nawiasem, gorąco pozdrawiam wolontariuszkę, która poprosiła, żebym uściskał całą redakcję przy pierwszej sposobności. W torbie festiwalowej znalazłem tym razem bardzo czytelny plan, dobrze zaprojektowany i intuicyjny katalog oraz najnowsze numery Kina oraz Ekranów.

Na kolejne filmy mogłem zapisywać się przez internet albo w biurze; obie metody były szybkie i bezproblemowe. Dzięki organizacji uniknąłem kolejek czy nerwowego wklikiwania się na seanse, które znają wszyscy uczestnicy wrocławskich horyzontów. Pytanie, czy taka organizacja nie była możliwa wyłącznie przez dość niską frekwencję. Nie przypominam sobie żadnego seansu, na którym sala byłaby zapełniona.

Jest to o tyle dziwne, że tegoroczna edycja odbywała się w Cinema City w Manufakturze, samym sercu miasta, które obok wielkiego kina z wygodnymi fotelami oferuje także centrum handlowe, darmowy parking, restauracje i inne atrakcje niezbędne do przeżycia dla festiwalowicza w przerwach między seansami. Inne wydarzenia odbywały się w równie kluczowych dla miasta lokalizacjach. Kino Łóżkowe zostało umiejscowione przy ulicy Piotrkowskiej, na Pasażu Schillera, część spotkań i rozmów odbywała się w okolicy głównego miejskiego dworca Łódź Fabryczna czy w Parku Zdrowie, a retrospektywy i bardziej niszowe produkcje wyświetlane były w Muzeum Kinematografii położonym w pobliżu Parku Źródliska. Wszystkie miejsca zostały przygotowane dla uczestników w sposób wzorowy, za co należy pochwalić organizatorów.

Przeczytaj również: Peter Parker jest Peterem Parkerem nawet jeśli tego nie lubisz [FELIETON]

Szczególną uwagę chciałbym zwrócić na formułę Kina Łóżkowego – wyjątkowego doświadczenia polegającego na seansie filmu w dwie lub trzy osoby na łóżku pod baldachimem. Każde łóżko posiada swój własny telewizor i zasłony, którymi można się odgrodzić od innych i przeżyć seans jedynie w towarzystwie przyjaciół lub, w wersji dla zakochanych, z drugą połówką. Dla mnie była to doskonała okazja, żeby odświeżyć sobie Jackie Brown Quentina Tarantino przed nadchodzącym najnowszym filmem reżysera.

Jeśli mam wskazać największy problem Transatlantyku, wskazałbym na problem z własną tożsamością. Każdy inny polski festiwal zdaje się wpasowywać w określoną niszę, kusząc widownię określonymi propozycjami. Czy to repertuar z Cannes, polskie filmy, kino dziwne, dokumenty, kino z konkretnego zakątku świata – profile wydarzeń filmowych zdają się budować konkretne, spersonalizowane przekazy. Gdzie w tym wszystkim jest łódzki event?

Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony oferuje wiele niszowych produkcji z całego świata – nagrodzonych na festiwalach lub świeżo odkrytych. Swoje miejsce znajdują tam polskie filmy Krzysztofa Zanussiego czy Wojciecha Marczewskiego, zadbano o niezwykle ciekawą retrospektywę Aleksieja Germana czy mało znane perełki z Bałkanów. Z drugiej strony, pokazywane są również produkcje z kina klasy B w sekcji Kino Nocą, czy najpopularniejsze filmy ubiegłego sezonu, jak… Green Book czy Faworyta.

Lądowanie na Księżycu i inne zawieszone sny to hasło przewodnie festiwalu i przyznam, że trudno mi jest połączyć je z repertuarem. Wydaje się, jakby Transatlantyk chciał konkurować z Nowymi Horyzontami i oferować bardzo szeroki wachlarz pozycji. Niestety, brakuje tutaj tak silnych premier jak u konkurenta, a bliski termin obydwu wydarzeń skłania zapewne wielu potencjalnych uczestników do podjęcia wyboru, na który festiwal pojechać.

Transatlantyk oprócz filmów oferuje liczne inne atrakcje. Debaty, Mównicę Feministyczną, Master Class ze znanymi twórcami. Niestety, nie o wszystkich z nich mogę się wypowiedzieć, bo festiwal to zawsze sztuka wyboru, a ja postawiłem na filmy – te nowsze i te starsze.

Zaskakujący był dla mnie brak jakiegokolwiek wstępu przed większością seansów. Szczególnie bolało to w przypadku wspomnianej już przeze mnie retrospektywy Aleksieja Germana – twórcy intrygującego, z zupełnie innej epoki i czasów – z ZSRR, czyli kierunku mało znanego z perspektywy współczesnego, szczególnie młodego widza. Szkoda, że projekcje nie zostały poprzedzone choć kilkoma zdaniami prelekcji, zwłaszcza że seanse odbywały się tuż obok słynnej Łódzkiej Szkoły Filmowej.

Przeczytaj również: “Ona jest innym spojrzeniem” – Świat z perspektywy artystek [FRONT WIZUALNY]

Podobnie, bardzo dobrej i różnorodnej sekcji kina nocnego zabrakło ludzkiej twarzy: kinomana, który z zapałem opowiedziałby widzom, skąd wytrzasnął rosyjską wersję Tarantino, komediowy horror z Japonii czy gatunkowy film sensacyjny z Korei.

Tydzień spędzony na festiwalu w Łodzi wspominam dobrze, dlatego trzymam mocno kciuki, żeby Transatlantyk poprawił swoje błędy, zadał sobie pytanie, jaki kształt i formę chciałby przybrać i do jakiego odbiorcy kieruje swój repertuar. Trudno bowiem o bardziej filmowe miasto niż Łódź, która latem kusi pięknymi długimi ulicami, po których przechadzali się najwięksi polscy filmowcy, szukając inspiracji dla swoich wielkich dzieł. Trakt Czterech Kultur to doskonałe miejsce na festiwal, który zapisze się złotymi literami w pamięci odbiorcy, dlatego zamierzam dzielić się dobrym słowem o transoceanicznej wojaży, w której miałem okazję brać udział, licząc że sternik nie wprowadzi wielkiego statku na górę lodową.

Front Wizualny

5 filmów “MUST-SEE” z FRONTU WIZUALNEGO na Nowych Horyzontach 2019

Bartłomiej Rusek

25 lipca we Wrocławiu ropocznie się 19. edycja festiwalu Nowe Horyzonty. Jedną z jego klasycznych już sekcji jest Front Wizualny, który w tym roku objęliśmy patronatem medialnym. I choć każdy z dostępnych 12 filmów jest wart obejrzenia, to ze względu na oczywiste ograniczone możliwości festiwalowiczów, wybraliśmy dla Was 5 naszym zdaniem najciekawszych, najbardziej wartych obejrzenia tytułów. Sprawdźcie co dla was przygotowaliśmy!


Zapraszamy też na poniższe strony dotyczące tegorocznego Frontu Wizualnego: Nasz agregator tekstów o sekcji oraz jej pełen program na stronie festiwalu!

Olanda (Bernd Schoch / Niemcy 2019 / 154’)

Olanda

Film Bernda Schocha stanowi znakomitą propozycję dla fanów slow cinema. Oprócz długich ujęć, przedstawiających surowość natury, doświadczymy tam jednak również scen z codziennego życia okupujących rumuńskie Karpaty Południowe ludzi. Kamera pokaże nam handel, dalszą dystrybucje grzybów czy sposoby, w jakie z codziennymi problemami radzą sobie prowadzący koczowniczy tryb życia grzybiarze. Cała produkcja okraszona jest komentarzem narratorki, która zarówno opisuje zachodzące w naturze procesy, jak i krytykuje ludzkie zachowania i trwającą wiecznie pogoń za pieniądzem. Tym samym obejrzenie Olandy stanowi większe doświadczenie niż po prostu seans filmu dokumentalnego. Przedstawione tam krajobrazy wchłaniają widza, sprawiając, że czuje się mały wobec natury. Podobnie jak bohaterowie filmu, którzy nie są dokładnie zdefiniowani – mogą nimi być zarówno zbierane przez Rumunów grzyby, jak i sami zbieracze, których los zależny jest od ilości dóbr, znalezionych w danym roku w lesie.

Bartłomiej Rusek / Więcej o filmie w jego recenzji!


Marzenia w przestrzeni (Matthias Lintner / Niemcy 2019 / 85’)

Marzenia w przestrzeni

Marzenia w przestrzeni to liryczny dokument-esej, w którym zgłębiana jest istota mieszkalnictwa. Matthias Lintner wprowadza się do starej kamienicy i rozmawia z jej mieszkańcami – starymi imigrantami, anarchistycznie nastawionymi punkami, nawiedzonymi artystami. Reżyser powoli odkrywa przed widzem kolejne zakątki budynku, udowadniając, że pewien wycinek świata, pozbawiony ukąszenia nowoczesności, za chwilę zniknie na naszych oczach. Zdecydowanie warto wybrać się na tę kontemplacyjną wędrówkę.

Marcin Kempisty / Więcej o filmie w jego recenzji!


Muzyka na czas apokalipsy (Max Linz / Niemcy 2019 / 80’)

Lipcowy weekend spędzam na wsi, rozkoszując się ciszą, leżę w hamaku. Po tygodniach poświęconym nauce i publicystyce filmowej postawiłem sobie za cel nadrobienie zaległości w prasie. Niezależnie od tytułu, po który sięgnę, w każdym czasopiśmie odnajduję co najmniej jeden artykuł poświęcony dyskusjom o kształcie systemu edukacji oraz o przeciwdziałaniu globalnemu ociepleniu. Tym większe uznanie należy się dla Maxa Linza, niemieckiego reżysera, który w Muzyce na czas apokalipsy dokonał syntezy tych tematów w jednej produkcji, która stawia widza przed co najmniej kilkoma istotnymi i nieoczywistymi pytaniami. Zdaje się, że sterylna zachodnioeuropejska forma, zestawiona z dawkowanym, specyficznym humorem, stanowią główny powód, dla którego utwór tak dobrze zapada w pamięć nawet po pewnym czasie od seansu. 80 minut na taki film na Nowych Horyzontach to idealny czas. Przynajmniej będziecie mieli chwilę, żeby przed kolejnym festiwalowym seansem pójść na spacer i spróbować we własnej świadomości zmierzyć się z problematyką utworu.

Andrzej Badek / Więcej o filmie w jego recenzji!


Animus Animalis (historie ludzi, zwierząt i rzeczy) (Aistė Žegulytė / Litwa 2018 / 69’)

Aistė Žegulytė, litewska reżyserka, na warsztat swojego mistycznego eseju wybrała taksydermię, niejednoznacznie wątpliwe w swej szlachetności i użyteczności rzemiosło wypychanina zwierząt. To właśnie animalia stają się bohaterami filmu – wyprute z biologicznej duszy anima, ale z powidokami duszy emocjonalnej animus. W niepokojącym tonie widzowi przychodzi zmierzyć się z uprzedmiotowianą przez ludzi naturą, absurdem wyborów miss wypchanego realizmu i obumierającą ściółką. Hipokryzja człowieka uderza tym bardziej, gdy zestawimy ten słynny etos prawdziwego myśliwego, tego strażnika miru leśnego i jego włochatych habitantów, z jego wizerunkiem pana-władcy i wyborowego strzelca. Animus Animalis to dodatkowo przypisek do tego dysturbującego strachu z dzieciństwa, że ta jelenia głowa w przedpokoju u babci jakoś ciągle na ciebie spogląda.

Kamil Walczak / Więcej o filmie w jego recenzji!


X&Y (Anna Odell / Szwecja, Dania 2018 / 112’)

X&Y to najbardziej pasjonujący eksperyment formalny z całego Frontu wizualnego. Nie powinno to jednak nikogo dziwić – odpowiada za niego Anna Odell, postać nietuzinkowa, przekraczająca wszelkie granice “sztuki filmowej” w jej podręcznikowym rozumieniu. Tym razem opowiada o seksualności, tożsamości artystycznej, a także twórczej samotności, gdy w pojedynkę musi zmierzyć się z otaczającym ją światem. By ułatwić sobie pracę, zatrudnie 3 własne alter ega, które mają na celu uzewnętrzniać jej uczucia. Dość powiedzieć, że rezultat tej instalacji jest jednym z najbardziej porywających doświadczeń kinowych z jakim miałem do czynienia.

Maciej Kędziora / Więcej o filmie w jego recenzji!

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.