“Nowojorski rozpruwacz” – When a man kills a woman [CAMPING #37]


Kiedy w 1982 roku Lucio Fulci powrócił ze swoim nowym filmem, natychmiast został on owiany złą sławą. „Nowojorski rozpruwacz” debiutował na ekranach w atmosferze skandalu, zresztą uzasadnionego. To kolejny horror, w którym maestro złego smaku używa sobie na bezbronnych kobietach. W filmie pod nóż tytułowego oprawcy trafiają wyłącznie atrakcyjne blondynki. Żadna z nich nie ginie szybko i bezboleśnie, bo nie w tym tkwi, według Fulciego, zabawa.
„Nowojorski rozpruwacz” to horror o wyjątkowo slasherowej estetyce, stworzony jakby na eksport, z myślą o amerykańskiej widowni. Nie brak tu jednak charakterystycznego dla reżysera upodobania do sadyzmu – którego w takim „Halloween” na przykład nie uświadczymy. To, oczywiście, dwie różne produkcje, a i Fulciego nijak nie da się porównać z Johnem Carpenterem – skarbem narodowym USA. W Nowym Jorku grasuje wyjątkowo bezlitosny zabójca, który rozpruwa swoje ofiary przy użyciu noża kuchennego. Jego zbrodnie ściągają sen z powiek zmęczonemu życiem detektywowi Williamsowi: tak porywistej rzezi miasto nie doświadczyło od dawna. By powstrzymać impulsywnego psychopatę, porucznik nawiązuje współpracę z doskonale wykwalifikowanym psychoanalitykiem.
Film przypomina trochę starszego o dwa lata „Maniaka” – brak mu jednak głębi tematycznej, jakichkolwiek śladów finezji. Zdjęcia Luigiego Kuveillera są atrakcyjne dla oka, bo opiewają panoramę koszmarnego miasta i bije od nich gorączkowy voyeuryzm. Nowy Jork przedstawia operator jako miejsce brudne, opresyjne, w którym najpiękniejsze mają być smutne twarze poniżonych sexworkerek. Tej wrażliwości nie posiada, niestety, sam Fulci, zainteresowany wyłącznie perwersją i torturowaniem spętanych ciał. Film ukierunkowany jest tylko na wulgarną przemoc wycelowaną w kobiety. Nie ociera sięo mizoginię – mizoginiczny po prostu jest, a usprawiedliwienia, że płci piękniejszej nienawidzi antybohater, nie sam Fulci, są o tyle słabe, że ma reżyser wieloletnie doświadczenie w traktowaniu kobiecego ciała jak mięsa armatniego. Każda z bohaterek jest „karana” za aktywność seksualną, pracę w przemyśle erotycznym lub przynajmniej niezależność wobec mężczyzn. To klasyczny, slasherowy trop, który tym razem przybrał wymiar absurdu. Gdy brzytwa odłożona zostaje na bok, kręci Fulci softcore’owe porno, a aktorki ponownie stają się towarem, w najbardziej krzywdzącym ujęciu tego słowa. Pamiętna jest kilkuminutowa scena wymuszonej masturbacji, w której obmierzły oprych „zadowala” kobietę, wpychając jej między nogi swoje – jak je określa – złote palce. Palce stóp…
„Nowojorski rozpruwacz” jest więc wymysłem zdeprawowanej głowy, a ponadto spływa hektolitrami tryskającej w najlepsze krwi. Ponownie przytacza reżyser swój największy fetysz, przecinając gałkę oczną jednej z dziewczyn żyletką. Ekstremalny gore nawet dziś, po tylu latach od premiery, sprawia, że trudno jest utrzymać wzrok na ekranie. Fani kina exploitation cenią sobie „Rozpruwacza” bardziej niż filmoznawcy – to przecież biblia ohydy i bestialstwa. Fulci opatrzył ten projekt kuriozalną, współcześnie trochę tandetną muzyką z pogranicza disco i elektroniki, ale nie powinna ona zmylić nikogo: to horror do przesady nihilistyczny i wyrachowany. „Zdobi” go galeria podejrzanych postaci drugoplanowych, a na drodze do rozwiązania kryminalnej łamigłówki konsekwentnie mylone są tropy, rozrzucane są fałszywe odpowiedzi. Mnie nie zaskoczyło ujawnienie tożsamości naszego mordercy – było dla mnie oczywistością – ale kto wie, może spojrzycie na finał z zupełnie innej perspektywy. Szykujcie się, że będzie dość niedorzeczny, jak niemal zawsze we włoskich giallach/slasherach.
Świetnie wypadają sekwencje pościgów, walki wręcz i konfrontacji – do nich, przyznam szczerze, ma Fulci rękę. Szczególnie trzymające w napięciu okazują się sceny rozegrane w podziemiach metra. Byłbym jeszcze bardziej rad, gdyby filmowy zwyrol nie przemawiał głosem Kaczora Donalda.