KomiksKultura

Andromeda, czyli Długa Droga do Domu [RECENZJA]

Maja Rybak

Drugim moim ulubionym zajęciem zaraz po czytaniu jest słuchanie muzyki. Słucham, kiedy tylko mogę – przy pracy, w drodze, podczas sprzątania a nawet i czytania. Kocham, kiedy mogę znaleźć playlisty, stworzone najlepiej przez autorów, wpisujące się w klimat lektury. Jakże się więc ucieszyłam, kiedy otwierając Andromedę okazało się, że Zé Burnay nie tylko stworzył ten komiks, ale również napisał i nagrał do niego muzykę. Cóż to miała być za przygoda!

Andromeda, czyli Długa Droga do Domu podzielona jest na trzy części – Bugonia, Dom na Horyzoncie oraz Nasza Matka, Góra. Każda z nich przedstawia po kolei etapy wędrówki naszego bezimiennego protagonisty. Choć i od samego początku nie jesteśmy pewni, jaka jest jego rola w tym komiksie. Wiemy tylko, że jest na innej planecie (z dwoma słońcami) i że świat, którym dane mu będzie podążać nie należy do przyjaznych. Już od samego jednak początku zadajemy sobie pytanie, jaki to dokładnie jest świat? Jakimi rządzi się prawami? Jaki jest cel wędrówki naszego bohatera?

andromeda, czyli długa droga do domu
Strona z “Andromedy” Ze Burnaya

Nie na wszystkie pytania otrzymamy odpowiedzi. Przede wszystkim nie uświadczymy ty wielu dymków. Lektura przez to wydaje się dosyć żmudna. Nie do końca wiemy, ile czasu mija między trzema aktami Andromedy. Nie wiemy, ile czasu nasz samotny wędrowiec spędził wcześniej na tej planecie. Nie uczymy się o samej planecie zbyt wiele, tak samo o jej mieszkańcach, których nie jest z resztą zbyt dużo. Przez zdecydowanie większą część lektury zanurzamy się w bezdymkowych kadrach.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

A kadry, och, kadry są niesamowite. Cały komiks utrzymany jest w czerni i bieli, ale kreska Burnaya idealnie odzwierciedla klimat historii, która nam przedstawia. Utrzymane w czerni i bieli, bez żadnych kolorów czy zbędnych ozdobników (przynajmniej tam, gdzie ich nie potrzeba). Jednocześnie, pomimo tej prostoty, są one bardzo dopracowane, z dbałością o małe detale. Przez to właśnie idealnie wręcz odzwierciedlają pustkę przedstawionej planety. Ze stron komiksu bije również to, jak bardzo ten świat jest nieprzyjazny i, co do czego nie ma wątpliwości im dalej czytamy, jak bardzo potrzebuje on pomocy. Czy być może nasz główny bohater ma tą pomoc przynieść?

Andromeda naszpikowana jest symbolizmem. Burnay umieścił w swoim komiksie wiele symboli z mistycyzmu, legend i mitologii. I są on naprawdę miejscami bardzo ciężkie do wyłapania. Gdyby nie anglojęzyczna opinia, którą napotkałam podczas researchu, w życiu nie wpadłabym na pomysł, iż nasz główny bohater może być kimś na kształt… Chrystusa. Pierwsze kadry drugiej części pokazują go co prawda, jako przybysza, w pozie, która (według mnie naciąganie) może nam to sugerować. Nie znamy celu, w jakim został on zesłany do świata przedstawionego w Andromedzie. Jeśli jednak przyjąć, iż może on być właśnie zbawicielem, cała historia zyskuje przede wszystkim cel i kierunek. Szczególnie podczas dalszej lektury.

andromeda, czyli długa droga do domu
Strona z “Andromedy” Ze Burnaya

Pozostaje mi jeszcze wspomnieć o muzyce, którą Burnay sam skomponował. Akompaniament historii to przede wszystkim ambienty. Podczas odsłuchu w czasie lektury można odnieść wrażenie, iż słyszymy odgłosy planety. Jednocześnie utwory pogłębiają to uczucie pustki, czujemy się nieswojo towarzysząc przybyszowi w jego wędrówce. Innymi słowy, to co Burnay starał się przekazać nam w kadrach, przekazuje nam również poprzez muzykę.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

Zé Burnay sfinansował Andromedę w pełni na IndieGogo. Wszyscy, którzy wsparli ten projekt otrzymali wspaniałe wydania – twarda oprawa z płóciennym grzbietem i wytłoczona folią w kolorze miedzi. Nasze polskie wydanie jest nieco skromniejsze, jeśli chodzi o okładkę, ale środek jest ten sam. Wzbogacony o arty inspirowane historią Burnaya od takich artystów jak np. Mike Mignola.

Lektura Andromedy była dla mnie nie lada przygodą. Do dziś, już dłuższy czas po lekturze, nie jestem pewna, czy ten komiks mi się tak naprawdę spodobał. Jest on ciekawy, wręcz intrygujący poprzez sposób, w jaki Burnay zdecydował się przedstawić historię samotnego wędrowca oraz poprzez naszpikowanie stu dwudziestu stron dużą ilością symboliki. Zaliczam go jednak do przygód, które na pewno zostaną ze mną na długo.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.