“The Umbrella Academy” [RECENZJA]
Słysząc pierwsze plotki o planowanej przez Netflix adaptacji The Umbrella Academy moja ekscytacja sięgała niemal sufitu. Już wyjaśniam czemu. Jestem emo dzieckiem, wielką (nadal) fanką My Chemical Romance, którego wokalistą był przecież Gerard Way – scenarzysta komiksowego pierwowzoru tegoż netflixowego projektu. Jego Umbrella Academy: Apocalypse Suite było jednym z pierwszych komiksów, z którymi miałam styczność. Dlatego na tą adaptację komiksową czekałam szczególnie niecierpliwie. Zasiadając do The Umbrella Academy w piątek wieczór siedziałam jak na szpilkach. I, przyznam szczerze, tak było przez wszystkie odcinki. Już Wam piszę, moi drodzy, czemu.
Zobacz również: Zawód – Ojciec [Wprawka Oscarowa #1]
Najpierw jednak małe co nieco o samym komiksie. Serial jest oparty głównie na wcześniej już wspomnianym Apocalypse Suite. Jest to jeden z dwóch story arców całego komiksu wydany w 2007 roku. Następny jest Dallas, a obecnie publikowany jest Hotel Oblivion. AS to sześciozeszytowa przygoda głównych bohaterów, adoptowanego rodzeństwa z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Muszą uratować świat przed apokalipsą, staje przed nimi jednak mały problem; wiedzą, kiedy apokalipsa nadejdzie, ale nie wiedzą co lub kto będzie jej przyczyną.
I to jest właśnie podstawą fabuły serialu. Przyznacie, że sześć zeszytów to nie jest zbyt dużo, jak na podwaliny dziesięcio-odcinkowego serialu. Fear not, my friends. Steve Blackman, który odpowiada za scenariusze wszystkich dziesięciu odcinków (możecie go kojarzyć z Modyfikowanego Węgla, Legionuczy dwóch epizodów Fargo), wykorzystał potencjał całej historii i rozwinął ją oraz grające w niej postaci nie zatracając jej klimatu i ducha.
To teraz może troszkę więcej o fabule, hm?
Dnia 1 października 1989 roku o godzinie 12, czterdzieści trzy kobiety na całym świecie urodziły dzieci. Niby nic dziwnego, ale… żadna z tych kobiet budząc się tegoż dnia nie była w ciąży. Sir Reginald Hargreeves postanowił adoptować (bądź wykupić) jak najwięcej z tej czterdziestki dzieci. Udało mi się „zdobyć” siedmioro. Dzieci te wykazywały nadprzyrodzone zdolności, a Hargreeves postawił sobie ze cel wyszkolenie ich na przyszłych obrońców świata przed apokalipsą. Działały one pod nazwą Umbrella Academy. Nie trzeba chyba podkreślać, że dzieciaki nie miały normalnego dzieciństwa.
We wszystkich szkoleniach i akcjach udział brała szóstka z podopiecznych. Vanya (Ellen Page), bo to ona została odsunięta od działalności Akademii, nie wykazywała żadnych nadnaturalnych zdolności, przez co zawsze odstawała od reszty, i co było zaznaczane niemal na każdym kroku. Kiedy jej rodzeństwo i przybrany ojciec zyskiwali sławę, ona nie była nawet wspominana. Dni spędzała na nauce gry na skrzypcach podczas gdy reszta smyków zajmowała się powstrzymywaniem bankowych rabusiów, czy skoków na muzea.
Super nienormalne rodzeństwo poznajemy w momencie ogłoszenia przez media, że ich ojciec nie żyje. Wszyscy zjeżdżają się z powrotem do rodzinnego domu, w którym czekają na nich nie tylko wspomnienia, ale i sekrety ukrywane przez ich opiekuna. Pojawia się również zaginiony od lat brat, który wygląda tak samo, co w dniu zaginięcia i opowiada o apokalipsie, która ma nastąpić za osiem dni. Przypadek? Ta rodzinka na pewno tak nie sądzi.
The Umbrella Academy jest serialem równie dziwnym, co jej pierwowzór. Gdzie indziej dostaniecie patchworkową rodzinę, która jest równie pokręcona, co ich moce? Numer Jeden, Luther (Tom Hopper), jest super silny i super wielki; swoją budową przebija Dwayne’a Johnsohna. Numer Dwa, Diego (David Castañeda), zawsze trafia swoimi nożami do celu (nawet jeśli ostrze będzie musiało wykonać zakręt). Numer Trzy, Allison (Emmy Raver-Lampman), sprawia, że jej plotki stają się prawdą. Numer Cztery, Klaus (Robert Sheehan), to medium, które ma problemy z pozostaniem w trzeźwości. Numer Pięć (Aidan Gallagher) zaginął w wieku trzynastu lat próbując podróży w czasie. O Numerze Sześć nie rozmawiamy. I tak dochodzimy do super normalnej Numer Siedem, Vanyi.
Przez dziesięć odcinków obserwujemy, jak ta dysfunkcjonalna rodzinka (czy wspominałam o matce-robocie i kamerdynerze szympansie?) próbuje współpracować po kilkuletniej przerwie. Każde z nich ma własne zdanie o ojcu, który nie zachowywał się jak ojciec oraz swoim rodzeństwie, z którym relacje wyglądają… różnie. Luther nawet po śmierci ojca szuka jego akceptacji jako przywódcy drużyny i najlepszego syna. Zgorzkniały Diego walczy po nocach z przestępcami, a przynajmniej próbuje. Allison zmaga się z konsekwencjami używania swojej mocy, Klaus ze swoim uzależnieniem, które jest ucieczką od koszmarów. Numer Pięć z kolei to ciekawe zilustrowanie starej duszy w młodym ciele. O Numerze Sześć dalej nie rozmawiają(my). A gdzie w tym wszystkim odnajduje się Vanya? Ano nigdzie, bo wydarzenia następujące po pogrzebie i powrocie Numeru Piątego jeszcze bardziej utwierdzają ją w przekonaniu, że nie jest nikomu potrzebna.
Vanya w pierwszych odcinkach serialu jest… nudna. I można by to uznać za minus jej postaci, ale nie możemy nie wziąć pod uwagę jej życia z rodzeństwem, a raczej bez rodzeństwa. Odseparowana od braci i siostry, którzy mieli super moce, na każdym kroku przypominano jej, jak bardzo do tej rodziny nie pasuje. To a nie inne traktowanie przez wszystkich, nie licząc robo-mamy, doprowadziło do tego, że Vanya jest zamkniętą w sobie, cichą, bardzo niepewną kobietą. To, jak dalej poprowadzony jest jej story arc wynagradza nam jednak te zalatujące nudą kilka scen. Bo Vanya posiada nie tylko talent do gry na skrzypcach. Ellen Page niemal idealnie odwzorowała graną przez siebie postać, a w późniejszych odcinkach naprawdę daje czadu, jeśli chodzi o jej talent aktorski.
W opozycji do Vanyi mamy Klausa, do którego Sheehan pasuje jak nikt inny. Lekkoduch ze słabością do substancji odurzających służy jako postać wytykająca absurdy w sytuacjach, w których się znajduje bądź jest świadkiem. Jednocześnie powoli dowiadujemy się, co tak naprawdę jest z biednym Klausem nie tak, i czemu po każdym kolejnym odwyku wraca do nałogu. Czytając Apocalypse Suite wyczuwałam w tej postaci ten mniej śmieszny rodzaj sarkazmu. I to jest zasadnicza różnica między komiksowym a serialowym Klausem, który jest źródłem większości śmiesznych one-linerów w całej produkcji.
Najbardziej jednak zaskoczył mnie Gallagher, czyi Numer Pięć. Przyznam, że znałam go tylko i wyłącznie z Nicky, Ricky, Dicky i Dawn, mało zabawnego serialu dla dzieciaków od stacji Nickelodeon. Tutaj w roli pięćdziesięciolatka, który wrócił do ciała trzynastolatka pokazuje, że stać go na o wiele więcej. Idealnie odgrywa rolę osoby, która jest teraz głową rodziny, pomagając mniej lub bardziej zgrabnie tym najbardziej skonfliktowanym z jego rodzeństwa. Jednocześnie musi zmagać się z ludźmi, którzy biorą go za dziecko, na co nie może nic poradzić, bo przecież znajduje się z powrotem w swoim trzynastoletnim ciele. Wymieszajcie to ze scenami z jego udziałem, gdzie trup ściele się gęsto i macie najlepszy aktorski występ całego serialu.
Zobacz również: „Sex Education” – Otwarcie o waginie [RECENZJA]
Najsłabszym punktem całej serii są dla mnie Hazel (Cameron Brighton) i Cha-Cha (Mary J. Blidge). W komiksie zostali oni przestawieni jako psychopaci wykonujący rozkazy, jedzący słodycze nad ciałami swoich ofiar. Tu ich wątek jest o wiele bardziej rozbudowany w porównaniu do reszty, i nie działa to na korzyść postaciom. Oczywiście, zdarzają im się sceny mające wnieść element humorystyczny czy dające nam większy wgląd w ich podejście (które się zmienia), ale nie licząc scen walki, głównie Cha-Cha wychodzi raczej… blado. Choć przyznam, że sam pomysł na rozbudowanie ich wątku w takim kierunku był bardzo ciekawy. Niestety, coś po drodze poszło nie tak.
O The Umbrella Academy mogłabym pisać eseje, gdyby praca nie wchodziła mi w drogę. Netflix odwalił kawał naprawdę dobrej roboty adaptując komiks Waya i Gabriela Bá na swoją platformę streamingową. Jako fanka komiksowego pierwowzoru, z czystym sercem polecam Wam ten serial. Zabawa będzie jeszcze lepsza jeśli komiksu nie czytaliście, bo nie będziecie od początku znać zakończenia, jak ja. Co i tak nie przeszkodziło twórcom zrobić zakończenia tak, że oglądając je spadłam z kanapy. Przysięgam, że tak było. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko napisać: szykujcie kanapy i miski z chipsami na 15ego lutego, bo jazda z Umbrella Academy będzie zaiste wspaniała.
Absolwentka finansów. Wieczna fanka Harry'ego Pottera i braci Winchester oraz ich czarnego Chevroleta Impali. Czasami coś popisze, recenzentka raczej nie na pełen etat, ale she goes there. Regał pełen komiksów (i książek), a głowa pełna pomysłów. Tylko z czasem ciężko, bo #rzycie.