“Pora wylinki” – Nie tylko geny są dziedziczne [RECENZJA]


Filmy psychologiczne, w tym również “Pora wylinki”, noszą na sobie znamię strachu, strachu związanego z naszą przyszłością, przeszłością, teraźniejszością. Z wyborami, które są przecież nieodłącznie związane z naszym charakterem, doświadczeniami i nastawieniem na dalszą drogę. Dla mnie filmy psychologiczne zawsze szokują w sposób, który mnie przeraża.
Pora wylinki jest filmem, który mnie zdecydowanie przeraził. Seans w środku nocy nie był zbyt dobrym pomysłem, ale też nie wiedziałam, jak bardzo film Sabriny Mertens się okaże realistyczny. Brutalność rzeczywistości ukazanej na ekranie, poprzez około pięćdziesiąt siedem nieruchomych ujęć, sprawiła, że jeszcze długo o tej produkcji nie zapomnę. I na pewno da mi ona do myślenia przy okazji moich przyszłych wyborów.
Przeczytaj: “4 filmy psychologiczne, które trzeba zobaczyć na #NH2020”
Główną bohaterką Pory Wylinki jest Stephanie, do której historii dołączamy, kiedy ma ona ok 8-10 lat. Dziewczynka jest jedynym dzieckiem Sybilli i Reinhardta, którzy izolują się od świata zewnętrznego, Niemiec lat 70.-tych. Przez to odizolowana jest również córka, dla której kontakt z rówieśnikami jest bardzo ważny dla zdrowego rozwoju. Tego kontaktu niestety brak. Matka cierpiąca na depresję i zbieractwo nie pozwala jej przyprowadzać nikogo. Ojciec z kolei ucieka od problemów, unika poważnych rozmów, wydaje się pracować tylko za tyle, żeby starczyło „na styk”.


Sybille z powodu swojej depresji i braku pomocy więcej czasu spędza w łóżku niż poza nim. Jeśli już z niego się zwleka, snuje się po mieszkaniu bez celu pośród pamiątek rodzinnych, których nie chce się pozbywać. Cały dom jest nimi zagracony. Jej związek ze Stephie wydaje się być bardziej koleżeński niż matczyny. Wszystko wydaje się być w porządku, dopóki się bawią, czytają sobie bajki i nie zajmują rzeczami naprawdę ważnymi. Jak na przykład faktem, że rówieśnicy znęcają się na Stephie.
Dziewczynka spędza swój czas (którego nie poświęca matce) na rysowaniu i snuciu się po domu. Z nudów przegląda wszystkie rodzinne pamiątki swojej mamy. W końcu trafia na sprzęt swojego nieżyjącego dziadka, który zajmował się ubojem świń. Dziewczynka po kolei przegląda noże, narzędzia służące do zabijania zwierząt z zaciekawieniem. Kiedy trzyma w ręce tasak, a w pobliżu nie ma ani matki ani ojca, którzy zwróciliby jej uwagę, wiemy, że nie skończy się to dobrze.
Dziesięć lat później widzimy już nastoletnią Stephie, która jest skonfliktowana z rodzicami, izoluje się od nich, popada w konflikty. Te sygnały starczą, aby zdać sobie sprawę, że dziewczynka potrzebuje pomocy. Tego jednak nie będzie jej dane otrzymać.


Pora wylinki jest przerażająca w swoim realizmie. Tym jak pokazuje, że zaburzenia psychiczne mają wpływ nie tylko na nas, ale i na naszych bliskich. Mertens pokazuje, jak bardzo wpływają na rodzinę. Gdyby Sybille udała się po pomoc zamiast całymi dniami leżeć w łóżku, prosząc swoją córkę o masaże, może Stephie wyrosłaby na inną osobę. Dziewczyna mając pod ręką sprzęt rzeźnicki swojego dziadka, zaczyna fascynować się śmiercią, jej rysunki zamiast radości przedstawiają sceny rodem z najbardziej krwawych horrorów. Skłonności do makabry wpływają na całe jej życie; długo jeszcze nie zapomnę sceny, w której Stephie robi sobie krzywdę podczas masturbacji.
Uczucie izolacji Mertens udaje się przekazać niemal idealnie poprzez właśnie nieruchome ujęcia. Wszystkie skupiają się na przestrzeni, w której toczy się życie rodzinne – w małych pokojach, kuchni, piwnicy. Nie ma tu żadnej pracy kamery, za każdym razem widzimy tylko te niewielkie, klaustrofobiczne pomieszczenia, które z biegiem czasu wydają się jeszcze drobniejsze przez zbieractwo Sybilli i rosnące góry śmieci.
Pora wylinki Sabriny Mertens jest filmem wstrząsającym, balansującym na granicy horroru psychologicznego. To, jak ukazuje, że zaburzenia psychiczne mogą zostać przekazane dzieciom przez rodziców, jest przerażające w swoim realizmie. Ale i potrzebne. Zaburzenia psychiczne okryte są stygmą, przez którą mało kto przyznaje nawet przed samym sobą, że cos mu dolega. A co dopiero z szukaniem pomocy… Podejrzewam, że jest to jeden z bardziej porażających filmów tegorocznych Nowych Horyzontów, a seans uważam nawet za obowiązkowy.