“Hellboy” – Apokalipsa franczyzy [RECENZJA]


Po Guillermo del Toro, pałeczkę ekranizacji komiksu Mike’a Mignoli przejął Neil Marshall. Meksykanin, mimo paru lub wielu niedociągnięć, zależy kogo zapytać, postawił poprzeczkę na dość wysokim poziomie. I jeśli zastanawiacie się, czy nowy Hellboy tę poprzeczkę przeskoczył, albo chociaż był blisko, to odpowiedź jest jedna – nie. Piekielny chłopiec wziął dobry rozbieg, ale nie wyskoczył za wysoko.
Zobacz również: „Smętarz dla zwierzaków” – Król wykastrowany [RECENZJA]
W kinie akcji panuje bardzo brzydki zwyczaj nadmiernej ekspozycji i rozpoczynania opowieści historyczną narracją. Nie inaczej jest i w tym przypadku – na powitanie otrzymujemy narrację Iana McShane’a, która od razu pokazuje nam, kto jest głównym złym – Nimue, królowa krwi, pokonana przed wiekami przez króla Artura. Jej ciało zostało poćwiartowane i zamknięte w kilku różnych skrzyniach, które następnie zostały ukryte w różnych zakątkach Anglii. Jeśli kiedykolwiek miałaby wrócić, będzie chciała ujrzeć koniec ludzkości.
Brzmi bardzo kliszowo, ale kliszowość jest nieodłącznym elementem takich historii. I możnaby to przerodzić w tonę frajdy podszytej niezbyt ambitną fabułą. Tylko trzeba przestać udawać, że chodzi o coś innego niż o czystą zabawę właśnie. Poprzednie części lawirowały gdzieś wokół rozterek Hellboya, jednakże było to ledwo drapanie powierzchni, a u rdzenia nadal leżał humor, one-linery i naparzanie się z potworami. Tym razem wgryzamy się w głębie serca naszego czerwonego emo dziecka z daddy issues, a u rdzenia leży masturbacja nadmierną brzydotą, przemocą i gęstą komputerową krwią. Nie mówiąc już o tym, że ilości patosu dorównują tutaj Przełęczy Ocalonych, a to jest naprawdę niemały wyczyn.
Ten poważny klimat filmu mógłby działać, gdyby nie dwa przeogromne problemy. Pierwszy to wspomniany rdzeń całego filmu. David Harbour jako Hellboy wygląda niesamowicie, a jego paskudne rogi wywołują dreszcz niepokoju za każdym razem kiedy widzimy zbliżenie na jego twarz – przyjemny dreszcz. Dało mi to nadzieję, że Marshall będzie umiejętnie operować brzydotą. Nadzieję, którą byłem zmuszony szybko porzucić.
Zobacz również: „Gra o tron”: Najważniejsze informacje z 7. SEZONU, czyli powtórka przed FINAŁEM
Latające kończyny, wypruwane flaki, przepołowione ciała, rozłupane czaszki, wylewające się organy, krew, krew, krew. Wszakże poszedłem na film o pomiocie piekieł, ale nie wiem czy byłem na to przygotowany. Taka przesadna brutalność jest jak seks w filmach – niepotrzebna, przereklamowana, moralnie nieusprawiedliwiona, zezwierzęcająca i obrzydliwa. I bardzo nudna, bo widząc po raz enty, jak jakiś demon rozczłonkowywuje losowego przechodnia, chcemy żeby to się po prostu skończyło, a reżyser przeszedł do ważnych rzeczy. Niestety i poza scenami akcji nasze oczy skazane są na oglądanie a to wijącej się Baba Jagi i jej falujących płatów skóry, a to zszywania ciała Nimue, a to martwych dzieci na hakach, a to zupy z wnętrzności, a to korpusów z wypadającymi wnętrznościami, i tak dalej. Jeśli ktoś odwiedza strony o tematyce gore pewnie polubi ten klimat. Pozostałe 99.99% oglądających – na pewno nie.
Drugi problem z jakim mierzy się Hellboy to tragiczny scenariusz. Ekspozycja po ekspozycji, retrospekcja pod retrospekcji, losowo wprowadzone postacie, które nie stały nawet blisko komiksowych pierwowzorów, pourywane wątki. I najgorsze w tym wszystkim są nieudane gagi, które wprowadzają ogromne zażenowanie. Szczytem jest superśmieszny i przezabawny gag z telefonem. Zmieszajmy to wszystko razem i otrzymamy większa katastrofę niż apokalipsa, którą miał wywołać główny bohater. Do teraz zastanawiam się po co znalazła się w filmie postać Ganeidy czy Homara Johnsona. By całość wypadła jeszcze gorzej, a ilość błędów logicznych sprawiła, że podczas seansu rozbolała mnie głowa. Ser szwajcarski wydaje się przy tym spójną całością.
Aha, i jeszcze jedno. Mam apel do twórców – jeśli tworzycie film o baśniowych istotach, potworach, magii, etc., a przy okazji lubicie wszystko wizualnie eksponować, to sprawcie, by wasze efekty komputerowe wyglądały lepiej niż sprzed dwóch dekad. Tak, żeby nie wyglądało to tragicznie i nie przepełniało nikogo żenadą.
Zobacz również: „Powrót”, którego nie było [RECENZJA]
I jeśli chce się wykorzystać muzykę w montażu, warto, żeby to nie było losowe i na zasadzie „lubię ten utwór, szybko wrzućmy go tutaj bo robimy przejście do nowej lokacji/sceny”. Parę razy aż prosiło się o wykorzystanie muzyki diegetycznie, a zamiast tego dostaliśmy… no, w sumie to nic.
Jest jedna rzecz, której nie umiem zrozumieć. Występują sceny, które wyglądają tak, jakby reżyser chciał nam puścić oczko, że jednak potrafi zrobić dobry film. Przykładowo pierwszy kontakt z postacią Daimio czy ostatnia scena, w której to nawet nie jest puszczone oczko, a naplucie widzowi w twarz. Bo to piękna sekwencja montażowa z płynną kamerą i Kickstart My Heart w tle, bez fruwających części ciała. Czysta rozrywka i to, czego wszyscy oczekiwali od tego filmu. Występuje tylko raz. Na sam koniec.
Wyrażenie, że nowy Hellboy nie wyskoczył za wysoko to spore niedopowiedzenie. On upadł i sobie swój głupi ryj rozwalił. Ekipa z Harbourem na czele ma szanse powodzenia, o ile kierowaniem nią zajmą się zupełnie inne osoby. A druga scena po napisach (tak, ten film ma aż dwie sceny po napisach) mocno sugeruje, że czeka nas sequel i możliwość, by piekielny chłopiec odzyskał swoje odkupienie.