Publicystyka

Zawód – Ojciec [Wprawka Oscarowa #1]

Maciej Kędziora
Myślałam sobie w takich wypadkach, jak skutecznie ojcowie zastępują Boga małym chłopcom.
Maria Kuncewiczowa, “Tristan 1946”

Co wieczór spotykali się przy tym samym stole, na którym zawsze można było znaleźć ciepłą herbatę i zupę. Ona uśmiechnięta, z błyszczącymi oczami pełnymi nadziei i młodzieńczej niewinności. On z obdrapanymi z przepracowania dłońmi, lekko zmierzwionymi włosami i uśmiechem, bo zdecydowała się spędzić tę chwilę wraz z nim. Była jedynym co mu zostało, była tym kimś, dla którego to próbuje przychylić się nieba – szczególnie, że pragnęła zostać astronautką. I mimo że z biegiem czasu wspólne chwile zdarzały się coraz rzadziej, a im bliżej było jej do sięgania gwiazd, tym bardziej on szedł w odstawkę, to jedno pozostało niezmienne – była jego Córką. A szczęście córki jest w życiu najważniejsze.

One small step opowiadający historię ów relacji, jest idealnym wprowadzeniem do opowieści o portrecie taty w tegorocznych oscarowych animacjach, dla których wątek ojcostwa, czy też szerzej – wychowania przez mężczyznę (w końcu zobaczymy też wątek wujostwa, czy figury starszego brata) – stanie się wspólnym kluczem znaczeniowym. Choć w filmie Cheswortha i Pontillas ojciec był na swoje samotne rodzicielstwo skazany – my możemy się jedynie domyślać w jaki sposób opuściła ich matka – to otrzymamy tutaj wzorcowy portret idealnego rodziciela dla którego wychowywanie swej córki w pojedynkę nie staje się przekleństwem, a potęguje jego miłość. Nie ma on tu żadnej skazy, zarywaja noce na szycie przepięknych butów z logiem NASA na podeszwie, celebruje każdą chwilę spędzoną ze swoim dzieckiem i przeżywa jej każdy, nawet najmniejszy dramat. Dlatego też One small step jest ostatnim krokiem ojcowskiej ewolucji – stając się niejako archetypem father figure dla pozostałych. Dlatego też musimy zrobić wielki krok dla eseju, a mały dla czytelnika i cofnąć się do początku, by  nauczyć się jak zostać (takim) tatą.

I – Japońska szkoła dla rodziców

Mimo że w otwierającej Mirai sekwencji nie będziemy mieli jeszcze okazji poznania Taty, to komentarz babci Ehhh, tak to jest jak się ma męża architekta pozwala nam zarysować sytuację w domu Kuna. Ojciec – jak z czasem będzie nam dane się dowiedzieć – zmuszony przez sytuację materialno-zawodową (vide kariera swej żony) postanawia w pełni poświęcić się pracy w domu. Odprowadzać syna do przedszkola (choć zaciągać go tam na siłę byłoby odpowiedniejszym wyrażeniem), opiekować się swoją małą jeszcze córką (a właściwie próbować się opiekować, bo robi to nad wyraz nieporadnie), a także poświęcić chwilę by zająć się domem i spróbować znaleźć inspirację (a także wolny czas) do dokończenia nowego projektu architektonicznego.

Przyjście Mirai na świat nie zmieni bowiem jedynie życia Kuna, ale i jego ojca, który wrzucony na głęboką wodę rodzicielstwa będzie musiał odnaleźć się w całkowicie obcym mu świecie. Odpowiedzialność opiekuńcza nie jest mu do końca bliska – co zresztą w jednej ze sprzeczek zacznie mu wypominać żona, nadal chowająca uraz za opuszczenie w procesie wychowawczym ich pierworodnego. Stąd też bardzo duża jest jej protekcjonalność w podejściu do męża, momentami niebezpiecznie zbliżająca się do całkowitego braku zaufania. Nie jest ona jednak bez podstaw – w końcu gdy prosi go o jedną, jakże prozaiczną a zarazem ważną dla japońskiej kultury czynność – proces tzw. “Chowania lalek” – on całkowicie o tym zapomina, zatracając się w świecie zmęczenia i zapracowania.

W świecie widzianym oczami Kuna, ojciec jawi się jako najbardziej nieporadna życiowo istota. Gdy wychodzi nauczyć go jeździć na rowerze, sam wywraca się ledwo wsiadając na jednośladowiec, gdy próbuje uspokoić Mirai, ta płacze jeszcze bardziej, gdy próbuje przekonać syna do zmiany zachowania, dostaje od niego po twarzy. Kontrastuje to również z obrazem matki – idealnej, kochającej i wyrozumiałej. Kun, dotychczas perełka swojej rodzicielki, zostaje niejako skazany na tatę, którego nie tyle nie kocha, co całkowicie nie rozumie.

Zobacz również: Recenzję filmu “Mirai”

Geniusz Mamoru Hosody wychodzi dopiero pod koniec “Mirai” kiedy to po kolejnej sekwencji błąkania się Kuna po świecie mar nocnych, uświadamia sobie, że kocha swojego ojca i że jest on jedną z najważniejszych postaci jego życia. Wtedy też po raz pierwszy w całej produkcji uświadomimy sobie jak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Dopiero tutaj w pełni objawia się jak bliskie sobie były dramaty zarówno syna jak i ojca – widmo porzucenia (dla Kuna przez rodziców, dla męża przez żonę), przerażenie nową sytuacją (debiut jako stay-at-home dad, oraz proces stawania się starszym bratem), a także próba zaimponowania matce/partnerce. Tu też idealnie wybrzmiewa poczucie rodzinnej wspólnoty, kiedy to po raz pierwszy padają słowa Kocham cię, a obydwaj wreszcie czują się swobodnie w swoich rolach – brata i rodzica.

Hosoda dokonuje czegoś niemożliwego i z bardzo zamkniętego i hermetycznego świata anime, czyni uniwersalną opowieść o emocjonalnym dojrzewaniu do wyzwań. Zdawać by się mogło nawet, że mimo dość “dziecinnego” (nie w sensie pejoratywnym, a dlatego, że to do najmłodszych jest skierowana ów produkcja) wydźwięku, sam morał przemawia bardziej do potencjalnych i młodych rodziców. Mirai bowiem jest dla nich pewnym drogowskazem i podniesieniem na duchu, ukazując dobitnie, że nikt nie rodzi się rodzicem, a do tego miana dojrzewa. Jest również – szczególnie w moim przypadku, człowieka wciąż bardzo młodego duchem i ciałem – świetnym stymulantem instynktów tacierzyńskich, gdyż po raz pierwszy od bardzo długiego czasu (prawdopodobnie “Złodziei rowerów” De Sici) pomyślałem, że faktycznie chcę zostać ojcem. Nieskrywanie jednak licząc na to, że trafi mi się bardziej poukładane i mniej demoniczne dziecko niż Kun.

II – Wyspa samotników i sierot

Całkowicie inny obraz relacji w kraju kwitnącej wiśni ukazał Wes Anderson w Wyspie Psów. Jego Japonia jest bowiem krajem bardzo hermetycznym emocjonalnie – mało tutaj uczuć, więcej klaustrofobicznego rygoru dyktatury Burmistrza Kobayashiego. Jednak mimo niesprzyjających warunków, zarówno nasz główny bohater Atari jak i tytułowe zwierzęta będą miały w sobie wrodzoną potrzebę łączenia się w stada, sfory, czy też zwykłą i jakże ludzką potrzebę miłości.

„Wyspa psów” (fot. Imperial CinePix

Tytułowa wyspa jest symbolem odmienności i niedopasowania. Podobnie jak innych filmach Andersona, bohaterowie zdają się nieprzystawać do otaczającego ich świata – tu nawet bardziej dosłownie, gdyż świat, w którym żyli, postanowił ich odrzucić. To poczucie wykluczenia będzie głównym przyczynkiem utworzenia pewnych prowizorycznych, rzec by można patchworkowych psich rodzin, gdzie mimo braku wielu cech wspólnych, nadal hołduje się Dumasowskiej zasadzie “jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Anderson nie tylko czerpie garściami z bogactwa kulturowego Japonii, ale również tworzy historię, bardzo przywodzącą na myśl tradycyjne podania z tamtego regionu. Jest to bowiem opowieść jak na swój gatunek dość mroczna – w tle mamy widmo wysadzenia wyspy i eksterminacji zwierząt, psy są całkowicie schorowane i zniszczone przez życie, a w wyniku śledztwa przeprowadzanego przez Tracy na jaw wychodzi korupcyjny skandal burmistrza. Kiedy jednak dochodzimy do morału całej historii – bo od niego mimo swojej rewolucyjności, twórca “Grand Budapest Hotel” się nie odżegnuje, uświadamiamy sobie że sercem tej produkcji nie jest nawet tytułowa miłość do psów (oczywiście tutaj odwołuję się do gry słownej z angielskiego tytułu), a ukazanie dramatu samotności.

Zobacz również: Recenzję filmu “Wyspa Psów”

Atari jako bohater nie jest bowiem dzielny bez powodu, a jego decyzja o ucieczce z wilii Kobayshiego jest w gruncie rzeczy bardzo samolubna – nie przyświecało mu przecież dobro wszystkich zwierząt na świecie, a jedynie jego uroczego kundla, wiernego ochroniarza, Spotsa. Dopiero Tracy, a także późniejsze wygłoszenie haiku w trakcie animowanego puczu, w jakiś sposób zmitologizują jego działanie, ale w głębi duszy wynikło ono jedynie z nieodpartej potrzeby posiadania obok kogoś kochającego. Po śmierci rodziców był on bowiem jedynym co mu zostało – w końcu Kobayahsi przyjął go pod swój dach jedynie z przymusu.  Oczywiście późniejsza przemiana burmistrza, domykająca typową dla Andersona narrację o tym, że każdy z nas ma w sobie trochę dobra, udowodni nam, że w nawet najmroczniejszych i najbardziej zatwardziałych chwilach naszego życia, możemy natrafić na kogoś, kto całkowicie zmiękczy nasze serce. Dla Kobayashiego będzie nim Atari, a dla Chiefa urokliwa (jeśli można tak mówić o psie) Nutmeg, która to wreszcie spowoduje, że wieczny samotnik i włóczęgo, zagrzeje miejsce u czyjegoś boku.

Anderson idealnie rozumie postawę swoich bohaterów, sam żyjąc przecież w całkowicie odrealnionym świecie własnej wyobraźni. Dlatego też mimo alienacji społecznej wykreowanych przez niego postaci daje im szansę na znalezienie miłości i co ważniejsze, na założenie przez nich rodziny. Sam Spots osiągnie szczęście dopiero wtedy, gdy będzie mógł założyć psią familię w piwnicy Atariego, Kobayashi wtedy gdy zrozumie jak ważny w jego życiu jest bratanek, a Chief gdy pozna partnerkę swojego życia. Anderson bowiem wierzy, że niezależnie od tego co mamy w głowie, jesteśmy stworzeni by kochać, stworzeni by wychowywać, bo życie w samotności, nawet na opuszczonej (a w kontekście historii i bezludnej) Wyspie, nie ma zbytnio sensu.

III – Nie ma mocnych na depresję

Czternaście lat czekaliśmy na kolejną opowieść o rodzinie Iniemamocnych i mimo że fabularnie jesteśmy zaledwie parę chwil po zakończeniu kultowej już “jedynki”, to magia animacji pozwoliła na to by zawiesić na chwilę historię w czasie i wprowadzić w jej świecie wiele zmian pozornie niezauważalnych, ale kulturowo koniecznych. Odwrócić całkowicie role w rodzinie, gdzie to Elastyna robi karierę superbohaterki, powtarzając, a nawet przebijając dokonania jej męża, a Iniemamocny siedzi w domu i uczy zajmować się dziećmi.

W tak kluczowym dla Brada Birda wątku ojcostwa trudno nie zauważyć pewnych podobieństw do “Mirai”, z tą jedynie różnicą, że o ile w filmie Hosody ojciec musi przygotować się do wychowywania jeszcze nieukształtowanego psychologicznie dziecka (dzięki czemu ma więcej czasu na adaptację), o tyle Iniemamocny wrzucony jest na głęboką wodę okresu dorastania – a trzeba pamiętać, że w  jeszcze pewien czas temu  spędzał on dni na depresyjnym wystukiwaniu cyferek w korporacyjne arkusze kalkulacyjne. Kiedy więc zostaje postawiony przed faktem dokonanym, a jego żona podejmuje się zadania ratowania świata, nie pozostaje mu nic innego jak nauczyć się być pełnoprawnym ojcem, nie tylko po godzinach, z piwem przed telewizorem, ale w momencie kiedy jego dzieci potrzebują  go najbardziej.

W znakomitym Wybacz mi, Leonardzie Matthew Quinna pojawia się zdanie Po prostu chcę wiedzieć, czy warto w ogóle dorastać.. Zdaje się, że to pytanie poprzez bunt i sprzeciw próbują zadać swojemu ojcu zarówno Wiola jak i Maks. Dla niej dramat dorastania pojawi się w momencie, gdy po raz pierwszy ktoś łamie jej serce, dla niego, gdy musi zmierzyć się z przeciwnością losu, której to nie może pokonać swoimi nadnaturalnymi zdolnościami – czyli potworem w postaci matematyki. Sam Bob również będzie, po raz pierwszy od dawna, musiał zmierzyć się z problemami natury emocjonalnej – w jego przypadku zazdrości i urażonej, urojonej męskiej dumy.

Zobacz również: Recenzję filmu “Iniemamocni 2”

Bob Parr jest postacią tragiczną, jeśli spojrzymy na niego z perspektywy dwóch części. Były, wyklęty zbawca miasta, który po przebyciu swej choroby psychicznej wynikającej z frustracji w miejscu pracy, na chwilę miał możliwość powrotu na szczyt i znów życia tak jak zawsze tego chciał, bez wykluczeń i nietolerancji wobec jego osoby. I mimo uratowania świata po raz kolejny, znów zostaje przez niego odrzucony, sprowadzony do poziomu nic nie wartego, czterdziestoletniego mężczyzny, co tylko potęguje bardzo zmęczony głos Piotra Fronczewskiego. Sytuacja, w której się znalazł zdaje się bez wyjścia – nie ma żadnych perspektyw na rozwój zawodowy, nie potrafi dogadać się zarówno ze swoją żoną jak i swoimi potomkami, a na dodatek Jack-Jack okazuje się przewyższać go supermocami. Niewiele bowiem brakuje (zdaje się, że jedynie gatunek i target produkcji) by Bob chwycił za flaszkę i zasiadł w barze z Bojackiem Horsemanem, razem narzekając na dramaty jestestwa.

Ten pościg Boba za utrzymaniem autorytetu szczególnie widać na przykładzie jego relacji z córką. Oczywiście Bird operuje tutaj jakże utartą kliszą zazdrosnego o jedyną córkę ojca, bojącego się wypuścić ją w ramiona innego mężczyzny, ale dodaje do tego wątku jakże kluczowy pierwiastek dołującej samotności. Nic nie usprawiedliwia podejścia Boba, ale gdy spojrzymy na świat jego oczami, zrozumiemy, że był to jego krzyk rozpaczy. Wiola i Maks są przecież jedynym co mu zostało – Elastyna staje się gwiazdą, Jack-Jack jest wyjątkowo nieokrzesany, a Mrożon ma swoje życie i swoją rodzinę. Parr jest w tym świecie sam, w świecie którego nie rozumie i w świecie, który go nie toleruje.

Jak to bywa w animacjach na koniec przechodzi on przemianę i zaczyna akceptować sytuację w jakiej się znalazł i w pełni cieszyć się z roli ojca. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Parr nadal będzie nieszczęśliwy – mimo posiadania wspaniałej rodziny, niesamowitej żony i wielu przyjaciół. Bowiem depresja nie znika poprzez pstryknięcie palcami, a on musi zrozumieć, że jego czas chcąc nie chcąc już powoli przemija, a zamiast potworów i złoczyńców, musi stoczyć najważniejszą walkę swojego życia – walkę z samym życiem. A także pogodzić się z tym, że nadeszły zmiany, a on musi nauczyć się żyć i być najlepszym superbohaterem jakim może być mężczyzna – dobrym ojcem i partnerem.

Przeczytaj również:  Czego słuchaliśmy w lutym? Muzyczne rekomendacje Filmawki

IV – Samotność w Sieci

Podobny konflikt wewnętrzny co Parr, będzie odczuwał Ralph Demolka w stosunku do Venellope. I o ile tutaj będzie mniej iście Stasiukowego dramatu puszczania ojcowskiej ręki, a więcej problemów żywcem wziętych z Małego Księcia (szczególnie przypowieści o oswajaniu) to nadal będzie wpisywał się on w wątek “ojcowskiej figury” w tegorocznych animacjach. Ralph zawsze jawił mi się jako straszy brat Venellope, zapewne ze względu na wizualną różnicę wieku. Dodatkowo spełnia on również rolę ojca, którą sobie sam narzucił – dba o nią, stara się jej bronić, ale także posiada nieznośną wręcz zaborczość w podejściu do Księżniczki. I to ów zaborczość właśnie będzie kluczowym i bodajże najciekawszym wątkiem dość miernego Ralpha Demolki w Internecie.

Kiedy odsiejemy z produkcji Disneya product placementy, dziwne żarty, nieudolne gagi zostaniemy z przejmującą opowieścią o odchodzeniu. Dopiero na dość wyciszonej, jak na animacje spod brandu Myszki Miki, końcówce można zobaczyć kunszt jaki Moore z Johnstonem prezentowali tworząc Zwierzogród. Gdy Ralph żegna się ze swoją najlepszą przyjaciółką, po raz pierwszy rozumie co to znaczy być przyjacielem nie w swój własny, urojony sposób (vide straszna nadgorliwość w relacji), a w ten naprawdę piękny – kiedy słuchanie drugiej osoby pozwala nam sprawić jej szczęście.

W momencie gdy Ralph decyduje się puścić Księżniczkę i dać jej być szczęśliwa, po raz pierwszy w historii filmów Disneya dostajemy bardzo smutny obraz przyjaźni, a morał (mimo że już podczas napisów końcowych bardziej cukierkowy), uczy nas, że nie ma nic na zawsze, a człowiek musi się nauczyć odpuszczać dla dobra drugiej osoby. I choć “Ralph Demolka w Internecie” zdecydowanie odstaje emocjonalnie od reszty animacji, to w tym małym wątku, starego człowieka zagubionego w morzu internetu, wszystko staje się realne, aż sam Saint-Exupery byłby z osiągniętego efektu dumny.

V – Prawdziwym superbohaterem na zawsze pozostaje ojciec

W całym szalonym świecie Spider-Man: Uniwersum, najbardziej poruszające – co jednak znamienne dla moich sensów kina superbohaterskiego – zdawało mi się to co przyziemne, czyli relacja Milesa z jego ojcem. Kiedy bowiem choć na chwilę odrzucimy całą magię stworzonego przez Perschiettiego, Ramseya i Rothmana uniwersum, zostaniemy z ciężką jak na ten gatunek opowieścią o konflikcie rasowym w obliczu dziejących się na ulicach samosądów i wychwalania fałszywych bożków.

Gdyby wskazać najbliższego Milesowi bohatera z tegorocznych produkcji, trzeba byłoby sięgnąć po znakomity dokument Guardiana – Black Sheep, opowiadający o czarnoskórym, młodym chłopaku, który w celu asymilacji w Essex decyduje się wejść na złą drogę. Przecież gdy młody Morales trafia do nowej szkoły, nie dość, że zdradza swoich “braci”, to już na wstępie rozumie, że całkowicie tu nie pasuje i próbuje zrobić wszystko by wrócić do starego stanu rzeczy. Jedyną ucieczką w nowej rzeczywistości zdaje się być wujek Aron, czyli uosobienie zakazanego owocu. Gdy co wieczór trafia do pięknego loftu na Bronxie, poznaje tajniki tak pociągającego przecież świata z pogranicza litery prawa.

Podobieństwa do Black Sheep nie kończą się jednak tutaj. Równie kluczowy jest wątek ojca – w przypadku Moralesa surowego i nieprzejednanego Jeffersona, który w głębi duszy oczywiście chce dla swojego syna jak najlepiej, zmuszającego swojego potomka do poprawy i wiecznej samokrytyki. Trudno jednak nie utożsamiać się z ojcem, bowiem w świecie gdzie na ulice nadal wychodzą ludzie tylko po to by zabić osobę o innym wyglądzie, trzeba dbać o to by nie pokazywać swojej słabości, szczególnie gdy jest się częścią mniejszości etnicznej. Davis swoją oschłością i protekcjonalnością, próbuje uratować Milesa od demonów zarówno rasizmu jak i tych czyhających na niego w co bardziej opuszczonych zakamarkach jego dzielnicy.

Zobacz również: Recenzję filmu “Spider Man: Uniwersum”

Jefferson Davis jest jednostką wyjątkową, bowiem – niczym wyrwany z “BlacKkKlansman” stróż prawa – próbuje udowodnić światu, że również czarnoskórzy mogą być dobrymi, jeśli nie najlepszymi policjantami w mieście. Odciąć się od wierutnych kłamstw i obelg rzucanych w jego stronę, pokazać, że najważniejsze to być po prostu dobrym i uczciwym człowiekiem.

Jednak – co najtrudniejsze – w procesie wychowywania dziecka, trzeba zrozumieć kiedy należy odpuścić. Nie da się bowiem uchronić go przed całym złem na ziemi, zamknąć na kłódkę w pokoju licząc, że nic się mu nie przydarzy. Podobnie jak Miles, tak i jego ojciec musiał wykonać skok wiary i pozwolić swojemu synowi być tym, kim on naprawdę chce i zaakceptować go takim, jakim jest.


Do dziś pamiętam jak po pierwszej fali #MeToo pojawiły się głosy, że feminizacja kina będzie miała zgubne skutki jeśli chodzi o kreowanie postaci męskich. Jak jednak pokazują tegoroczne animacje (a Oscary mimo fałszywego prestiżu są świetnym obrazem trendów gatunkowych i kierunków rozwoju kinematografii), burzenie patriarchatu i kreowanie mocnych postaci kobiecych – Matka w “Mirai”, Venellope, Helen Parr, czy Gwen Stacy – poprzez dawanie im ról protagonistek, może również przyczynić się do stworzenia niespotykanie czułych, zagubionych i wielowarstwowych figur ojcowskich czy braterskich. Trudno bowiem wskazać inny rok, który z takim pietyzmem podchodził do tematu rodzicielstwa, starł się ukazać godny i nieprześmiewczy portret zawodowych ojców, którzy to decydują się po prostu poświęcić rodzinie.

W tym roku kino dojrzało do tego, by odwrócić role i dać mężczyznom być pełnoprawnymi ojcami. I – szczególnie, że większość z animacji, chcąc nie chcąc skierowana jest do dzieci – trudno nie cieszyć się, że wreszcie dostają one wzorce jak być po prostu dobrym partnerem, czy też dobrym człowiekiem. Balzac pisał albo jest się potworem, albo najlepszym z ojców – kinematografia wreszcie zdecydowała się pokazać tych drugich.

Następnie we wprawkach oscarowych – “Kto napiszę naszą historię”, czyli o scenariuszach słów kilka 

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.