“Reanimator” – 90 litrów krwi i cunnilingus w wykonaniu uciętej głowy [CAMPING #58]
Nie od dziś wiadomo, że lata osiemdziesiąte były złotą erą krwawego horroru. Splattery i pozycje zabarwione gore’m tworzyli twórcy młodzi – bo zwyczajnie im się to opłacało – jak i weterani. Brian De Palma szlachtował kobiety w kultowym już dziś Świadku mimo woli oraz W przebraniu mordercy, a J. Lee Thompson, reżyser Dział Navarony, nakręcił jeden z najbardziej stylowych slasherów wszech czasów (Happy Birthday to Me). W 1985 roku amerykańskie kina zalane zostały przez ekranową grozę, a najgorętsze dyskusje wywołał Reanimator Stuarta Gordona. Przykryty grubą warstwą czerwonej farby shocker został zaskakująco pozytywnie oceniony przez krytykę: nawet „obrońcy moralności”, którzy nie tak dawno temu gardzili Piątkami, trzynastego czy Silent Night, Deadly Night, musieli przyznać, że film jest po prostu dobry. Jeden z najwulgarniejszych i najobficiej przelewających krew horrorów stał się emblematycznym tytułem lat 80. – dziś to klasyk amerykańskiej grozy.
Film stanowi ekranizację opowiadania „Reanimator Herbert West”, za którym stoi H. P. Lovecraft – wątki książkowe traktuje jednak w sposób luźny i niezobowiązujący. Historia, napisana przez wieszcza w latach 1921–1922, parodiowała Frankensteina Mary Shelley i w wersji Gordona również dominuje akcent humorystyczny. W filmie podjęty zostaje temat granicy między życiem a śmiercią, choć większość widzów uzna całość za szyderę z body horrorów i mad scientist movies, powstałą na modłę Warholowskiego Ciała dla Frankensteina. Bogiem-stwórcą jest w Reanimatorze West (Jeffrey Combs), student medycyny, który przybywa do Nowej Anglii ze Szwajcarii, zresztą w atmosferze skandalu. Zaczyna naukę na Uniwersytecie Miskatonic. Choć bystry i ambitny, nie szanuje środowiska akademickiego, głęboko wierzy w swoją wyższość i nieomylność. W towarzystwie współlokatora zaczyna prowadzić eksperymenty na zwłokach. Początkowo udane doświadczenia szybko wymykają się spod kontroli, a przywrócone do życia trupy nabierają cech typowych dla zombie.
Zanim Reanimator trafił na duże ekrany w formie, jaką znamy, przeszedł przez szereg preprodukcyjnych modyfikacji. Miał być adaptacją sceniczną, serialem telewizyjnym, przedemisyjnym pilotem. Producent Brian Yuzna zachęcił jednak Gordona, by poszukał inwestorów w Hollywood i nakręcił pełny metraż, na co ten się zgodził. To słuszna decyzja, bo jako sztuka teatralna Reanimator nie doczekałby się statusu dzieła nieśmiertelnego, a przez dyrektorów telewizyjnych zostałby wykastrowany: w latach osiemdziesiątych seriale grozy wciąż były rzadkością, a krew przelewano na ekranie w zdawkowych ilościach. Tymczasem film Gordona zasłynął właśnie za sprawą dosadnych, wykonanych po mistrzowsku efektów specjalnych. Reanimator jest horrorem dla widzów o mocnych żołądkach: odgryzane są w nim palce, oczy eksplodują w kontakcie ze źle odmierzoną dawką leku, a chirurgiczna prostnica służy nie tylko do cięcia kości. Za efekty charakteryzatorskie odpowiadał John Naulin, później pracujący m.in. przy Crittersach i Bohaterze ostatniej akcji. Na planie Reanimatora przetłoczył ponad dziewięćdziesiąt litrów sztucznej krwi (!), za co Akademia Horroru, Fantasy i Science-Fiction nominowała go zresztą do Saturna.
W Reanimatorze umiejętnie połączono gorefest, horror dla nastolatków i komedię nerdowską (trochę znak swoich czasów – film powstał kilka miesięcy po sukcesie Zemsty frajerów). Jako makabreska całość sprawdza się naprawdę dobrze, a pomagają w tym m.in. deadpanowy humor i pamiętne one-linery. Kwestie jak: „Jesteś gadającą głową, lepiej znajdź pracę w cyrku” czy „Nie oczekuję, że kot będzie skakał” (w scenie reanimacji sierściucha ze złamanym kręgosłupem) nie bez powodu uchodzą za kultowe. Twórcy szybko dają widzowi do zrozumienia, że nie należy odbierać ich filmu na poważnie i trzeba podkreślić, że nie wszystko trzyma się tu przysłowiowej kupy. Poucinane kończyny, niczym w Martwym źle 2, mają swoje własne, śmiercionośne cele, a odkrojona głowa i reszta ciała – choć nie zachowują już łączności – zespolone są siłą metafizyczną. Gordon nie prowadzi w Reanimatorze rozważań etycznych czy filozoficznych – nie robił tego również Lovecraft w literackim pierwowzorze, który stanowił formę biopunkowej parodii. Film jest udaną czarną komedią, chwilami za mocno obstającą przy ordynarnym, niesmacznym żarcie, ale to też można odczytać jako atut – zapytajcie jakiekolwiek fana Martwicy mózgu czy Armii ciemności.
Legendarna scena przymiarki do seksu oralnego, w której gadająca głowa ma wykonać cunnilingus na spętanej Barbarze Crampton, wspomniana została nawet przez Kevina Spaceya w American Beauty, a aktor David Gale – który w ową głowę się wcielił – stracił przez nią żonę. Crampton często pojawia się w filmie nago, świecąc zgrabnym ciałem, ale twórcy Reanimatora nie próbują jej bohaterki za to „ukarać”. Horrory z lat 80. sięgały często po motyw brutalnego pokłosia eksplorowania własnego seksualności: w Nowojorskim rozpruwaczu czy Maniaku prostytutki były przecież torturowane i mordowane. Tutaj sceny negliżu mają przede wszystkim potencjał estetyczny, a sama Crampton nie dość, że dobrze czuje się w swojej skórze, ma ponadto kontrolę nad swoją postacią i tym, co się jej przytrafia. Jako aktorka ewidentnie jest przez Gordona szanowana.
Warto wspomnieć jeszcze o czołówce rozpoczynającej Reanimatora, która oddaje hołd twórczości Alfreda Hitchcocka. Szata graficzna neonowej animacji przywodzi tu na myśl pracę Saula Bassa wykonaną na rzecz Zawrotu głowy, a ścieżka dźwiękowa ewidentnie podyktowana została Psychozą i kompozycjami Bernarda Herrmanna – tyle tylko, że nałożono na nią charakterystyczny, typowy dla swojej dekady beat. Nie może uchodzić za fana horroru ten, kto nie widział Reanimatora; to jeden z najbardziej reprezentacyjnych filmów swoich czasów, a przy tym świetne, krwawe widowisko w stylu Grand Guignol.
Dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Nieprzerwanie od 2012 roku prowadzi blog His Name Is Death