American Film Festival 2020FestiwaleFilmyNH+AFF2020Recenzje

“Freeland” – Raj utracony [RECENZJA]

Albert Nowicki
Freeland
© Kadr z filmu "Freeland" / American Film Festival

W 2011 roku ukazał się krótki metraż Pot Country w reżyserii Mario Furloniego i Kate McLean – film o kalifornijskich hodowcach marihuany i ich śródleśnej, nie do końca legalnej plantacji. Po dziesięciu latach duet reżyserski powraca do tej tematyki, tym razem za sprawą pełnej fabuły. Bohaterką Freeland jest Devi (Krisha Fairchild), około sześćdziesięcioletnia hipiska, która na swojej działce, ukrytej daleko od miasta, produkuje bardzo chodliwy w okolicy towar – między innymi zioło o wymownej nazwie „God’s Pussy”. Wszystko układa się po jej myśli, dopóki na bramie wjazdowej nie zostaje umieszczone wezwanie do zaprzestania działalności.

W czasach, gdy produkcja marihuany coraz częściej podlega w Stanach opodatkowaniu, z jednej strony korzystają na tym młodzi przedsiębiorcy, z drugiej zaś cierpi starsze pokolenie. Devi kurczowo trzyma się przeszłości – nostalgia daje jej siłę do życia. Bliski przyjaciel Ray (John Craven), również uprawiający konopie, postanawia zamknąć swój biznes, a inni ze współpracowników i dystrybutorów podejmują decyzję o zerwaniu kontaktu z Devi – bo w świetle prawa jest przestępcą. Kobietę otaczają jeszcze młodzi, imprezowi asystenci przerobowi – ale im też trzeba przecież zapłacić. Kiedy uszczupla się portfel Devi, pomagierzy zwracają się przeciw niej.


Przeczytaj również: TOP5: Konkurs AFF Spectrum. Święto amerykańskiego kina! oraz wszystkie nasze artykuły z tegorocznych festiwali Nowe Horyzonty i American Film Festival.

Freeland to subtelny dramat poświęcony często sensacjonalizowanej tematyce. Bardziej studium postaci niż tabloidyzacja realnych bolączek pokolenia boomerów i sprzedawców marihuany; film reżyserowany bez nadmiernego upraszczania. Historia o kryzysie starczym kręcona w duchu kina „slice of life”, może chwilami nader oszczędna, ale dużo zyskująca dzięki obsadzie aktorskiej. Duet Furloni–McLean opowiada o trudnościach związanych z zaadaptowaniem się do nowych realiów, o radzeniu sobie z utratą i presją zmiany. Fairchild, która na swoim koncie ma stosunkowo niewiele występów filmowych, zasłynęła parę lat temu dramatem Krisha Treya Edwarda Shultsa – „ochrzczonym” po niej, pod wieloma względami podobnym do Freeland. Rola u Furloniego i McLean powinna wynieść aktorkę na piedestał i zapewnić jej kilka festiwalowych nagród. To kreacja przenikliwa, dojrzała, zabawna, rozczulająca i pełna naturalistycznego sznytu. Fairchild „ciągnie” film do przodu w chwilach, gdy minimalizm zwyczajnie mu nie popłaca.

Freeland
© Kadr z filmu “Freeland” / American Film Festival

Freeland, jako przedstawiciel nurtu slow cinema, wykazuje niespieszne tempo i obserwatorskie zapędy. Przy osiemdziesięciu minutach trwania potrafi się, owszem, dłużyć. Jego niepozorny, quasidokumentalny w swej formie start rozbudzi entuzjazm wszystkich, którzy kochają amerykańskie indie dramaty z fajnie umiejscowioną, „plenerową” akcją, choć później fabuła nie zawsze okazuje się wciągająca. Chyba największą siłą filmu – poza brawurą Fairchild – jest jego melancholijna konkluzja. Na pozytywną notę zasługuje też na pewno sam plener, czyli słoneczne hrabstwo Humboldt, i jego dzikie, niemal werystyczne lasy. Narkotyczna idylla, trwająca tu od lat siedemdziesiątych, prędzej czy później musiała dobiec końca – świat, w którym zastajemy główną bohaterkę, to raj utracony.

Po emisji na festiwalach w Nashville, Atlancie, a obecnie też Polsce film czeka na szerszą dystrybucję. Szanse, że w przyszłości odkryje go IFC, są całkiem spore.

Ocena

6 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.