“Lola” – bird girls can fly [RECENZJA]


Pierwszy film Laurenta Micheliego, Kochankowie czują bluesa, skupiał się na losach młodych biseksualistów z Belgii i został dobrze oceniony przez krytyków. Nagrodzono go między innymi na Festiwalu Filmów Francuskojęzycznych w Namur oraz kalifornijskim FilmOut. Kolejna produkcja 37-letniego brukselczyka może powtórzyć ten sukces. Lola już teraz ma na swoim koncie nominację do Cezara za najlepszy film zagraniczny oraz dwie statuetki Margitte (to jest dwa „belgijskie Oscary”), a fala wyróżnień prawdopodobnie dopiero na nią spłynie.
Osiemnastoletnia Lola urodziła się jako Lionel. Transpłciowa dziewczyna mieszka w przytułku dla ulicznej młodzieży, bo została wyrzucona z domu. Ma jednego tylko przyjaciela i cały świat przeciw niej. Uczy się, by w przyszłości zostać weterynarzem. Po śmierci matki Lola próbuje wykraść urnę z jej prochami. Nie dopuszcza do tego apodyktyczny ojciec, który stawia dziewczynie ultimatum: będzie mogła pożegnać się z rodzicielką, ale tylko na jego warunkach. Nietypowy duet wyrusza w trasę nad Morze Północne, by zgodnie z ostatnią wolą zmarłej rozsypać prochy na plaży, nieopodal porzuconego domu rodzinnego. Lola nie potrafi porozumieć się z szorstkim i uprzedzonym Philippem: dla niego już chyba na zawsze pozostanie Lionelem. A przecież dziewczyna nie ma wątpliwości, kim jest i kim nigdy nie była.
Lola musi pogodzić się ze swoją brutalną, naznaczoną przemocą przeszłością, zanim postawi pierwszy krok prowadzący ku nowemu życiu. Musi znaleźć sposób, jak trafić do szczelnie zamkniętego we własnej skorupie ojca, a może po prostu zdobyć się na ostateczne pożegnanie – Philippe celowo sabotuje plany córki tak, by nie zdążyła przyjechać na pogrzeb matki. Kiedy dziewczyna wsiada do jego auta, by zabrać ze sobą urnę, a ten dociska pedał gazu i gwałtownie rusza przed siebie, atmosfera gęstnieje. Dotąd mężczyzna w średnim wieku dał się bowiem poznać jako transfobiczny arogant i podróż w deszczu, gdzieś na obrzeża miasta nie wróży nic dobrego. Nasuwają się skojarzenia z podobną sceną z ubiegłorocznego Sauvage. Micheli nie skręca jednak w aleję thrillera, stawiając na bezpretensjonalne kino drogi – łagodzące konflikt bohaterów z minuty na minutę.
Oczywiście relacja Loli i Philippe’a pozostaje trudna i bolesna: w filmie podjęto bardzo delikatny temat, jakim są związki transpłciowych dzieci i ich rodziców. Lola to dramat skupiony na problematyce współczesności. Po części traktujący o tym, jak toksyczne potrafią być wyziewy nietolerancji, po trosze opowieść o przemijaniu i przemijalności w formie modnego nurtu coming-of-age. Jest Lola filmem pulsującym od burzliwych uczuć, ale też odpowiednio pogodnym i kojącym, kiedy trzeba: wystarczy wspomnieć scenę beztroskich tańców do utworu „Karma Chameleon” Boya George’a. Przez Micheliego wybranego zresztą nieprzypadkowo: piosenka dotyczy nonkonformizmu supłającego się z poczuciem samotności i obawą przed wyobcowaniem.


Mya Bollaers jest w roli tytułowej prawdziwą sensacją i na pewno nie ustrzeże się przed kolejnymi występami w produkcjach queerowych – oby wszystkie okazały się równie chwytające za serce. Najcieplejszą kreację tworzy jednak w Loli Els Deceukelier, jako pomocna właścicielka przydrożnego baru i pierwsza postronna osoba dająca Philippe’owi lekcję tolerancji. Niedawno widzieliśmy aktorkę w inspirowanym twórczością De Palmy dreszczowcu Nóż + serce.
Lola to prosta i uniwersalna historia o wolności wyboru, budowaniu tożsamości oraz otwieraniu się na świat – jak brutalny by nie był. Dobra propozycja dla fanów Girl (2018), Mandarynki i Przygód młodego wilkołaka. W pierwszym z filmów rolę transdziewczyny zagrał cispłciowy mężczyzna. Tutaj ujawnia się przewaga Loli nad Girl: postać tytułową gra bowiem aktorka otwarcie deklarująca przynależność do środowiska LGBTQ – i ten aspekt filmu zdecydowanie warto pochwalić.