Recenzje

„Doom Generation – Stracone pokolenie” [CAMPING]

Albert Nowicki

Po tym, jak „The Living End” zdobyło nominację do nagrody głównej na festiwalu w Sundance, Gregg Araki stał się jednym z ważniejszych głosów na scenie kina LGBT. Wielu twórców podłączyło się pod nurt New Queer Cinema, choć większość tylko z nim flirtowała. Araki zaś kręcił filmy o gejach i biseksualistach, między innymi dla tychże – do końca lat dziewięćdziesiątych miał na swoim koncie siedem projektów, w których dominowały lub wyróżniały się postaci queerowe. Spośród tych produkcji najwięcej uwagi poświęcono „Doom Generation – Straconemu pokoleniu”, groteskowemu kryminałowi o nastolatkach tyleż zblazowanych, co śmiercionośnych. Film – który oburzył między innymi Rogera Eberta – zapowiadano jako „pierwsze heteroseksualne dokonanie” w karierze Arakiego. Niemniej jest to historia do cna homoerotyczna, obfitująca zresztą w pikantne sceny seksu oraz zbliżenia na obnażone ciała. Araki, typ bardziej niż niepokorny, nie spotulniał wcale, gdy „Living End” obwołano „pedalską «Thelmą i Louise»”. I słusznie: w efekcie powstał film zadziorny, wściekły, emanujący nieokiełznaną energią twórczą. Nie wiem, jakim cudem ukazał się na ekranach polskich kin wkrótce po premierze w Stanach – teoretycznie powinien zostać oprotestowany przez rozmodloną dzicz.

Przypadek brytyjskiego „Księdza” pokazał, że Polska 1995 roku mentalnie tkwiła jeszcze w średniowieczu: przed salami kinowymi pikietowali uzbrojeni w różańce katolicy, bo w złym filmie powiedziano, że ich duchowy przywódca może „kochać inaczej”. Dwa lata później do dystrybucji wprowadzono „Doom Generation” – obraz o wyraźnie anarchistycznym wydźwięku, w którym dziewczyna ma zostać zgwałcona figurką Matki Bożej Fatimskiej. Film celowo utrzymany jest w złym guście, a religijne profanacje są w jego przypadku zaledwie wisienką na torcie. Araki opowiada o pokoleniu X i jego wędrówce ku zatraceniu. Amy (Rose McGowan), Jordan (James Duval) i Xavier (Johnathon Schaech) przemierzają pustkowia i najpodlejsze dzielnice miast w poszukiwaniu własnej tożsamości. Nie będzie spoilerem, jeśli napiszę, że wcale jej nie znajdują: stają się ofiarami dziwacznych okoliczności, przez własną nieuwagę ściągają na siebie olbrzymie kłopoty – pogoń za własnym „ja” musi poczekać. Bohaterowie mają hedonistyczne cele: chcą pieprzyć się ile wlezie i ćpać bez umiaru. Z czasem nową formą rozrywki staje się też zabijanie, bo ofiary jakby same pchają im się pod nóż. O nastoletnich zabójcach trąbią wszystkie stacje informacyjne, ale młodzi są zbyt obojętni – wobec prawa, wobec siebie samych – by szukać ratunku. Wielkimi krokami nadchodzi sądny dzień.

Araki to niepoprawny nonkonformista, ale wzorce postępowania moralnego są mu wyraźnie bliskie. W „Doom Generation – Straconym pokoleniu” często podejmowany jest temat grzechu, z tą tylko różnicą, że nikt za swoje przewiny nie planuje brać odpowiedzialności. Reżyser przedstawia nam kuriozalny świat, w którym każdemu wolno właściwie wszystko. Dzieciaki faszerują się używkami pod czujnym okiem dorosłych i rzucają w nich uciętymi – notabene przez siebie – kończynami. Właściciele sklepów wywieszają na drzwiach tabliczki z deadpanowymi komunikatami: „złodzieje zostaną poddani egzekucji”. Neonaziści gwałcą, okaleczają i mordują, jakby nie było jutra. Może wcale go nie ma. Jeśli akty barbarzyństwa, których dopuszczają się bohaterowie epizodyczni, nie są jeszcze najgorszym, co Ameryka ma do zaoferowania, apogeum kryzysu nadejdzie wkrótce. Świadczą o tym nieme komentarze, ciskane z ekranu: złowrogie banery, wyrastające postaciom zza głów („módl się za swoją duszę!”, „szykuj się na apokalipsę!”) czy liczba Bestii, strasząca z szyldu przy obskurnym motelu. Xavier zapewnia towarzyszów drogi, że nie obierając innego kierunku niż dotychczasowy, umrą; że będą „la mort, historią”. Ostatnie ujęcie pokazuje bohaterów tułających się po grafitowych bezdrożach, jakby na innej planecie.

Tak, jak „The Living End” było wariacją na temat „Thelmy i Louise”, tak „Doom Generation” przypomina „Urodzonych morderców”. Zresztą nie tylko. Oś fabuły oscyluje wokół wątków znanych już między innymi z „Badlands” czy „Kalifornii” Dominika Seny. „Stracone pokolenie” to więc nihilistyczne kino drogi, gorzkie w swej wymowie, choć niepozbawione też abstrakcyjnego humoru (vide: pomysł z gadającą, uciętą głową). Wśród zgubionych bohaterów najbardziej wyróżnia się Amy: to dziewczyna o niewyparzonej gębie, znudzona przygodą, prawie zawsze pogrążona w melancholii. Twierdzi, że Miasto Aniołów „wysysa” jej duszę, szuka z niego ucieczki. Sztuką samą w sobie okazuje się jej zdolność do rzucania kwiecistymi obelgami oraz znieważania innych na setki różnych sposobów. Prawie wszystkie kreacje aktorskie są w „Doom Generation” brawurowe, ale to, z jaką gracją poruszają się w swoich rolach Schaech, Duval i zwłaszcza McGowan, sprawia, że do filmu chce się wracać po wielokroć. Atrakcyjność zapewniają też „Pokoleniu” liczne występy cameo: w epizodach zobaczymy choćby Parker Posey, Nicky’ego Katta i gwiazdorów porno z Zakiem Spearsem na czele.

Film może i zniesmaczył Rogera Eberta, ale od strony wizualnej prezentuje się wręcz oszałamiająco – zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę jego niski budżet. Nakręcony na taśmie 35 mm, z jednej strony zasługuje na odrestaurowanie, z drugiej zaś czaruje „archaicznym” urokiem (budzi wspomnienia takich pozycji, jak „Jeffrey” czy „Paris is Burning”, nie wspominając już o wcześniejszych dziełach reżysera). Araki świetnie manewruje zarówno przestrzenią planu zdjęciowego, jak i jego oświetleniem. Kolejne kadry toną w nasyconych czerwieniach i błękitach, a wystrój pomieszczeń (hotelowych pokoi, przydrożnych barów) podyktowany jest palącym surrealizmem. Nawet scena, w której Xavier onanizuje się, podglądając Jordana i Amy w wannie, a potem spija z dłoni płyny ustrojowe, nosi znamiona eleganckiej. Spośród wczesnych produkcji Arakiego to właśnie „Doom Generation” najbardziej imponuje z technicznego punktu widzenia.

Finałowa scena filmu to swoisty atak na zmysły odbiorców. Epileptyczne cięcia sprawiają, że nie widzimy wszystkiego, co dzieje się na ekranie, ale widzimy – i słyszymy – wystarczająco… Nożyce ogrodowe wodzą po nagim ciele. Rozpędzona pięść wgniata się w czyjś korpus. Na migawce pojawia się amerykańska flaga – rozciągnięta na ziemi niczym szmata – a na niej leży spętana Amy. W oczach bandyty z wymalowaną na klacie swastyką płonie obłęd. „Stracone pokolenie” jeszcze długo będzie szokowało widzów w swej bezkompromisowości; i zachwycało też, bo to film artystycznie nienaganny, kino niezależne w najlepszym ujęciu tego słowa. Szkoda, że Ebert w niewybredny sposób zmieszał ten tytuł z błotem, bo to właśnie po jego recenzję sięgnie większość internautów, googlując hasło „Doom Generation”.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.