„Zombieland: Kulki w łeb” – Sequel lepszy niż się spodziewaliśmy [RECENZJA]
Powroty z sequelami po wielu latach od premiery części pierwszej to w pewien sposób loteria. Czasem okazują się strzałem w dziesiątkę (niech za przykład posłuży świetny retro-horror sprzed roku, Nieznajomi: Ofiarowanie), kiedy indziej twórcy przekonują się, że nikt na nie nie czekał (Straż wiejska 2). Kontynuacja Zombieland była bodaj najbardziej wyczekiwanym filmem od czasu ostatniego Mad Maksa. Przypomnijmy: poprzednia odsłona ukazała się dokładnie dziesięć lat temu i została świetnie przyjęta tak przez krytyków, jak i widzów. Powstanie sequela wydawało się sprawą oczywistą, a jednak projekt przeszedł przez długotrwały development hell. W tym roku drugi Zombieland udało się sfinalizować. Na przekór oczekiwaniom, film ma w sobie moc i nie sprawia wrażenia wymęczonego. Przeciwnie – wygląda na to, że na planie zdjęciowym wszyscy bawili się doskonale.
Przeczytaj również: GIRL POWER na ekranach polskich kin w 2019 roku [ZESTAWIENIE]
Minęła dekada od wydarzeń przedstawionych w pierwszym filmie. Miłośnik broni palnej Tallahassee wciąż trzyma się swej sprawdzonej bandy: przemierza Amerykę wraz z Columbusem, Wichitą i Little Rock, strzelając między oczy każdemu napotkanemu na drodze zombiakowi. Wędrówki po postapokaliptycznym świecie do łatwych nie należą. Bohaterowie nie utrzymują kontaktu z innymi ocalałymi, zamiast ryzykować, przebywają tylko między sobą. Buntuje się przeciw narzuconemu rygorowi Little Rock, która chce poznać świat, a przy okazji wpaść w oko jakiemuś chłopakowi – takiemu z pulsem. Tymczasem Wichita wpada w panikę, gdy Columbus prosi ją o rękę. Zostawia po sobie kartkę z przeprosinami i decyduje dołączyć do młodszej siostry.
Bohaterowie robią to, czego w horrorach popełniać nie warto: rozdzielają się na mniejsze grupy. Nie spotyka ich jednak nic strasznego; przeciwnie, poznają w ten sposób innych szczęśliwców, którzy wiedzą, jak rozprawić się z żywym trupem. Najbarwniejsza z nowych postaci to bez wątpienia Madison, grana przez Zoey Deutch. To dziewczyna niezbyt rezolutna, każde słowo zaciągająca z manierą godną stereotypowej valley girl – zupełne przeciwieństwo sarkastycznej Wichity (Emma Stone). Deutch wybornie odnajduje się w nowej dla siebie roli (w niedawnych Wyborach Paytona Hobarta grała postać zupełnie kontrastową), kradnie każdą scenę ze swoim udziałem.
Innym bohaterom drugoplanowym poświęcono mniej uwagi, zmarnowano choćby talenty Rosario Dawson. Kiepski okazuje się pomysł z sobowtórami Tallahasseego i Columbusa. Luke Wilson i Thomas Middleditch z Doliny Krzemowej nie są nawet w połowie tak charyzmatyczni, jak duet Woody Harrelson–Jesse Eisenberg; każda minuta ekranowa z ich udziałem jest czasem straconym. Zamiast wprowadzać nudnych epizodystów, twórcy mogli skupić się na wątku Little Rock: Abigail Breslin widzimy w filmie zbyt rzadko.
Przeczytaj również: “Król” Timothée Chalamet, francuski książę Robert Pattinson i Netflix [RECENZJA]
Zombieland: Kulki w łeb to film bardzo podobny do swego poprzednika, utrzymany w identycznym, odrobinę autoreferencyjnym tonie. Kiedy Columbus czyta komiks z serii Walking Dead, z jego ust pada ironiczny komentarz: „naprawdę straszne, ale zero w tym realizmu”. Film potrafi wywołać salwy śmiechu, zazwyczaj, kiedy Madison zamęcza bohaterów swoją „blondyńską” paplaniną. Zadaje pytania w stylu: „dlaczego Sala Owalna nazywa się właśnie tak?”. Wspomina swój pomysł na biznes, którego przez apokalipsę nigdy nie mogła zrealizować, i na jaw wychodzi, że była o krok od wynalezienia Ubera. Żyjący pod kamieniem Tallahassee kpi z dziewczyny, tłumacząc, że nikt nie wsiadłby do auta obcej osoby, bo za dużo chodzi po świecie świrów, a Madison odpowiada: „gdyby mój kierowca okazał się zabójcą, dostałby ode mnie zero gwiazdek!”
Nie zabrakło w sequelu Zombieland miejsca dla nerdowskich niuansów. Żywym trupom nadali bohaterowie nazwy własne, przyporządkowując je do konkretnych „gatunków”. Tak oto mądry zombie to „Hawking”, głupi – „Homer”, a ten niezniszczalny – „T-800”. Superkrwawe są sceny unicestwiania nieumarłych przy użyciu najdziwniejszych narzędzi (na przykład sianokosu), choć moment, gdy stereotypowy Włoch „przewraca” na hordę zombie pizowską krzywą wieżę, jest już idiotyczny.
Dostało się też pacyfistom. Grany przez Harrelsona Tallahassee nie może pogodzić się z myślą, że Little Rock – praktycznie jego „córka” – dołącza do paczki cytujących Gandhiego, niejedzących mięsa oferm, a czarę goryczy przelewa ich stosunek do broni. Młodzi ludzie brzydzą się przemocą i przetapiają karabiny na wisiorki w kształcie symbolu pokoju. Są absolutnymi karykaturami – przy ognisku śpiewają nawet „Kumbaya”. Ujawnia się tu jednak skrajny konserwatyzm Tallahasseego, który nie potrafi tolerować osób o odmiennych poglądach, i ma ochotę je wszystkie wybić. Trochę to zabawne, trochę niepokojące, choć warto zaznaczyć, że w finale to miłośnicy strzelanek ratują całą grupę. „Thank God for the rednecks!”
Przeczytaj również: Bezspoilerowe wprowadzenie do serialu HBO “Watchmen”
Nie mógłbym napisać, że Kulki w łeb ogląda się lepiej od pierwszego Zombieland, ale kontynuacja udała się bardziej, niż większość z nas obstawiała. Trupy atakują bohaterów częściej, karabiny mają silniejszy wystrzał, a Harrelson i ekipa przytaczają więcej one-linerów. Film jest pełen wysokooktanowej akcji, już podczas napisów początkowych pozwala delektować się krwawą masakrą w rytm „Master of Puppets” Metalliki. Wszyscy aktorzy dają popis swoich talentów komediowych i tworzą kapitalne role, a przecież po dziesięciu latach wcale nie musieli grać w filmie z gatunku „łubu-du” – mają szereg nagród za pasem i przebierają w ofertach pracy z najlepszymi reżyserami. Powstał sequel, który nie próbuje zaoferować widzom żadnego novum, i dużo na tym zyskuje: jest po prostu świetnym filmem popcornowym. Myślę, że 2010, 2011 roku udałby się jeszcze bardziej.