Top 10: Najlepsze horrory 2019 roku [ZESTAWIENIE]
Minął kolejny świetny rok dla horrorów. 2019 był szczególnie wyczekiwany przez miłośników tego gatunku, bo to właśnie w tym roku swoje drugie filmy wpuścili autorzy powszechnie kochanych i nagradzanych debiutanckich horrorów: Peele, Aster i Eggers. Na których miejscach uplasowały się ich filmy? Zapraszamy do lektury zestawienia. Możecie być pewni, że w paru miejscach was zaskoczy.
Honorable mention: „Parasite”
Multigatunkowa perła, w której horror miesza się z heistem, a siarczysta komedia ustępuje miejsca rezolutnemu dramatowi. To film elektryzujący, zbudowany na skłóconych tonacjach, pełen szokujących zwrotów w fabule – nie bez powodu rozpływa się nad nim Tarantino. Powoduje, że historię śledzimy jak zahipnotyzowani, a jego wybitnie ukształtowana forma zasługuje na największe nagrody. W 2019 roku żaden inny reżyser nie dokonał tak skutecznej i przenikliwej diagnozy napięć społecznych, jak zrobił to Joon-ho Bong w „Parasite”.
10. „Dziewczyna z trzeciego piętra”
Horror o bardzo groteskowym charakterze, o czym świadczy między innymi wykorzystanie karnawałowo-cyrkowej muzyki w jednej z najbardziej szokujących scen. Świetne są efekty specjalne, wykonane metodą praktyczną i budzące wspomnienia po starociach Petera Jacksona. Widać to na przykład w scenie zdzierania skóry, gdzie jedna z postaci kryje się pod powłoką drugiej. Ciąg finałowych zdarzeń reżyseruje Stevens w prawdziwie surrealistycznym tonie, czerpiąc inspiracje z „mother!” Aronofsky’ego. W ciekawy sposób potraktowano w filmie miejsce akcji: wiktoriańska posiadłość to bohaterka sama w sobie, którą można zranić – rozpruwając elewację – i usłyszeć, jak płacze. Z rolą pierwszoplanową zaskakująco dobrze radzi sobie C.M. Punk, grający bezrefleksyjnego macho o skrzywionej definicji męskości. Występ aktora nie należy do stricte dramatycznych. Oglądamy go tchniętego duchem Asha Williamsa: grającego ciałem, trochę slapstickowo, wytrzeszczającego oczy, gdy dom sprowadza go do pozycji klauna. Z fizycznego punktu widzenia przypomina też Punk młodszego Henry’ego Rollinsa, ale obdarzony jest silniejszą ekspresją.
Ponieważ pobrzmiewają w filmie echa afer seksualnych i akcji „#MeToo”, ciężko nie odebrać go jako krwawego moralitetu. Ale „Dziewczyna…” to nie tylko opowieść ku przestrodze, to również stylowy spookshow, z powodzeniem przywracający kinu grozy to, za czym bywa mu tęskno. Reżyser chętnie korzysta z gatunkowych klisz, przekuwając je w złoto. W drugim akcie atmosfera gęstnieje, stylistyka z „gotyckiej” przeistacza się w body-horrorową, a widzom przydać mogą się torebki na wymioty. Horror cielesny dotyka domu: to on jest żywym organizmem, który przechodzi serię obrzydliwych metamorfoz.
9. “In Fabric”
Nowy horror reżysera „Berberian Sound Studio” w znacznej mierze pozbawiony jest racjonalizmu – opowiada o przeklętej sukience, która przynosi zgubę swoim posiadaczom – co sprawia, że oglądamy dzieło metafizyczne, o dziwnie poetyckim rytmie. Nie interesują Stricklanda proste odpowiedzi; informacje, dlaczego kawałek materiału może doprowadzić do czyjejś śmierci, nie zostają ujawnione. W domu towarowym, gdzie toczy się akcja, panuje piekielna atmosfera, a same ekspedientki przypominają neogotyckie czarownice. Magię filmu podkreśla montaż dźwięku i obrazu, najbardziej w scenie, gdy zawieszona suknia „sama z siebie” wierzga po metalowym wieszaku (strasząc przy tym otumanioną Sheilę – swoją nieszczęsną właścicielkę). W ruch wprawia kreację jedna z wiedźm – pogrążona w spazmatyczno-opętańczym tanie, gdzieś na ustroniu sklepu.
Film niemal w całości utkany został z surrealizmu. Przemyślano go w każdym detalu, a jego stylistyka rodem z lat 70. w niejednym sercu rozpali szczerą nostalgię. „In Fabric” to bowiem straszak w wydaniu retro, najgłośniej przemawiający w języku art-house’u oraz Euro-schlocku. Upaja reżyser nasze zmysły oniryczną muzyką, pięknie wydzierganymi ujęciami i bogatą kolorystyką, choć w ofercie ma też seks i krew. Jedna z najlepszych sekwencji w całym filmie to ta erotyczna, z udziałem na wpół ożywionego manekina. To moment bardzo cielesny, wyzywający, lecz nie wulgarny, równie wyrafinowany, jak zabawy sado-maso w „Duke of Burgundy. Regułach pożądania”.
8. „Laleczka”
Nowa „Laleczka” jest techno-horrorem, przy którym oryginał wypada dość archaicznie. Chucky potrafi kontrolować życie Barclayów jeszcze umiejętniej niż kiedyś: jako wybitny wynalazek przemysłu hi-tech łączy się z internetem, telewizją, przejmuje nadzór nad autonomicznymi samochodami. Jest jak system Alexa, który zyskał pełną świadomość i zdolność rozumienia ludzkich reakcji. „Laleczka” krytycznym okiem przygląda się naszym codziennym obsesjom – zwłaszcza tym na punkcie nowoczesnych technologii – a przy tym zwraca uwagę na autentyczny problem uzależnienia od coraz bardziej zaawansowanych gadżetów. Nikt jednak otwarcie nie wykrzykuje, że internet zabije nas wszystkich, a Chucky wcale nie okazuje się ucieleśnieniem cyfrowych koszmarów. Pozostaje tym samym, szeroko uśmiechniętym rzeźnikiem, co kiedyś; ewentualnie sygnałem ostrzegawczym, przypominającym, że konsumpcjonizm przybiera chorobliwe rozmiary.
Film jest zabawny, brutalny, trzyma w napięciu, kiedy trzeba. Ma charakter intertekstualny, nawiązuje choćby do „RoboCopa”, również wyprodukowanego przez Orion Pictures (przytoczony zostaje cytat: „żywy lub martwy, pójdziesz ze mną”). Najlepsza w całej „Laleczce” okazuje się scena sklepowa, w której na grupę niewinnych ludzi wypuszczona zostaje armia dronów z nożami przytwierdzonymi do „skrzydeł”. Nowa wersja „Child’s Play” jest mniej zachowawcza niż ta z końca lat 80., to horror dowcipny, ale z dużym stężeniem gore’u. Idealna propozycja dla starszych, trochę niegrzecznych dzieci.
7. „Zabawa w pochowanego”
Krytyka systemu klasowego oraz uprzywilejowanego, konsumpcyjnego społeczeństwa. Film działa jak świetnie naoliwiona maszyna, przyśpieszająca z minuty na minutę. Dla reżyserów jedną z największych wartości jest utrzymywanie suspensu na odpowiednio wysokim poziomie. „Zabawa w pochowanego” łączy horror z absurdalną komedią, ale mrożących krew w żyłach scen wcale tu nie brak. Przez znakomitą większość filmu nie dowiadujemy się, dlaczego grupa dorosłych ludzi postanawia spędzić całą noc na graniu w podchody. Le Domasowie ewidentnie są szaleni, ale cel „zabawy”, a właściwie polowania, nie zostaje ujawniony – wszelkie tajemnice są trzymane na fabularnej wodzy, zresztą umiejętnie. Pogrywają sobie twórcy z konwencjami kina grozy, a motyw final girl traktują jako inspirację – na jego kanwie budują scenariusz, który zaskakuje, żongluje schematami i trzyma w napięciu.
Reżyseria Gilletta i Bettinelliego-Olpina jest dynamiczna, a miejscu akcji nadano hammerowski charakter. Scenografia wręcz hipnotyzuje swym gotyckim kunsztem: nieokiełznanym bogactwem wiktoriańskich wnętrz, fantazyjnymi świecznikami, wielkimi łożami z tysiącem poduszek i nieodłącznym baldachimem. Niesamowite są też schowane między pomieszczeniami sekretne korytarze, w których główna bohaterka szuka kryjówki. Na absolutne wyżyny wznosi całość kreacja Samary Weaving. Po występach w kilku filmach i serialach gatunkowych Australijka zapracowała sobie na tytuł królowej krzyku: raban w jej wykonaniu nigdy nie jest jazgotliwy, wydaje się wręcz rozdzierający. Weaving tworzy rolę żywiołową, pełną osobliwego charakteru; wielkim atutem aktorki okazuje się dryg do komedii.
6. „Dom strachów”
Horror przyjemnie i mobilizująco swojski: od pierwszych chwil zachęca do uczestnictwa w zabawie, której kanon jest doskonale znany. Nie oznacza to, że zbudowano go na fundamencie złożonym z samych tylko klisz – przeciwnie, przez scenariusz przewija się satysfakcjonująca porcja plot twistów, fabularnych ślepych uliczek. Mój ulubiony zwrot akcji przypada na ścisły finał, który jest na równi przewrotny i rozładowujący emocje („let’s take off your mask!”). „Dom strachów” daje swym widzom dokładnie to, czego najprawdopodobniej oczekiwali: a więc rozlew krwi i pogonie po upiornym budynku, dużo świetnie ukartowanej rozrywki i dostateczną dawkę suspensu. Gore bije po oczach bez hamulców pruderii, jesienno-halloweenowa aura wręcz wylewa się z ekranu, humor nie bierze góry nad wydarzeniami, choć wpleciono go w scenariusz. Nie od dziś wiadomo, że cnotami każdego dobrego slashera są prostota i praktyczność. Wiedzieli o tym także twórcy „Domu strachów”: ich film jest nieskomplikowany, lecz nie ociera się o banał.
Niepokojące są już sceny otwierające film, pokazujące przygotowania do wieczornej rzezi i ostrzenie magazynowych narzędzi. Świetnie przedstawiono „wielkie wejście” głównego bohatera, czyli samego Domu. Dzieciaki zatrzymują się na zboczu wiejskiej drogi i gaszą światła samochodu w obawie przed pick-upem, który ponoć za nimi podąża. Zapada martwa cisza, czekamy na śledzące nastolatków auto. Nagle jednak zapalają się neonowe lampki na kierunkowskazie: wypatrując wyimaginowanego psychopaty, bohaterowie stanęli przy wjeździe na ukrytą posesję. Opromieniony znak układa się w słowa „haunted house”. Poszukiwania miejscówki na zabawę można uznać za zakończone. Dużym plusem filmu jest też rola Katie Stevens, grającej jedną z najsilniejszych, najlepiej nakreślonych final girls ostatnich lat.
5. „The Nightingale”
Najbardziej bezkompromisowy film roku, w ciągu pierwszych piętnastu minut przedstawiający dwa brutalne gwałty i zabójstwo niemowlęcia. W „The Nightingale” przytoczone zostają horrory kolonializmu, a akcję osnuto wokół tyranii białych mężczyzn. Ofiarą australijskiego oficera pada młoda Irlandka, Clare (Aisling Franciosi), zesłana do więzienia dla kobiet za drobne wykroczenia. Traktowana jak zabawka seksualna, w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń traci męża i dziecko. Sama też nieomal ginie. Poprzysięga oprawcom krwawą zemstę, a by ich odnaleźć przeprawia się przez tasmański busz w towarzystwie obrotnego Aborygena, Billy’ego (Baykali Ganambarr).
„The Nightingale” łączy rape and revenge z nurtem Tasmanian Gothic, rasizm i daleko posuniętą przemoc ukazując w sposób zgodny z realiami historycznymi. Film bywa moralnie niejednoznaczny, bo jego główna heroina z ofiary przeistacza się w żądnego wendety łowcę. Jest jednak dziełem wyważonym, a do tego poetycko zilustrowanym, pomimo dzikich plenerów i surowości australijskiej przyrody. Zachwyca naturalistycznymi zdjęciami Radosława Ładczuka i stylowo poszatkowanym montażem, niski budżet to jego nieoczekiwany sojusznik. Elektryzujące są role główne; nie dziwi fakt, że uhonorowano film sześcioma nagrodami AACTA (wyłonionymi z piętnastu nominacji). „The Nightingale” stanowi pewnego rodzaju lekcję tolerancji i zrozumienia. Jennifer Kent przygląda się kondycji człowieka odartego z godności, kontempluje nad ludzką naturą i naszym upodobaniem do agresji. To film o prawie dżungli, ale też o odnajdywaniu w sobie siły i zaciętej walce o wolność.
Pomimo odległego miejsca i czasu akcji okazuje się niepokojąco dzisiejszy i uniwersalny, a jego scena finałowa sugeruje, że regres cywilizacyjny wcale nie jest niemożliwy. W 2019 roku kobietom i przedstawicielom mniejszości też zdarza się rozmyślać: „czy kiedyś będzie lepiej?”, „ile jeszcze krzywd mnie czeka?”
4. „To my”
Jordan Peele przenosi nas w fantasmagoryczny świat, gdzie straszne nie są wcale potwory o nadludzkich mocach − to my jesteśmy straszni. Film zaczyna się jak „Funny Games” Hanekego, choć to tylko solidne lepszego zalążki. Reżyser celowo myli tropy; kłamie nam prosto w twarz, sugerując, że oglądamy home invasion movie. Wspomina o sieci nieużywanych, podziemnych tuneli, które zamieszkane mogą być przez bóg wie kogo, oprowadza widzów po „nawiedzonym” gabinecie luster. „Us” nijak nie przystaje jednak do sprawdzonych konwencji, jest horrorem szalenie oryginalnym. Im mniej napiszę o fabule, tym lepiej − to chyba najbardziej zaskakujący film roku, a jego licznych niespodzianek nie należy spoilować.
Peele opowiada w „Us” o strachu przed obcymi, odrzucaniu brzydoty, o przemilczanych dramatach. To film o zdarciu cywilizacyjnej maski. Każdy z bohaterów ma złego doppelgängera, który wypchnięty został poza margines społeczeństwa. W finale nasza główna heroina, Adelaide (Lupita Nyong’o), podejmuje równą walkę z demoniczną bliźniaczką: ich pojedynek nosi znamiona krwawego baletu, w którym dozwolone są wszystkie chwyty, manewry i skinienia. To walka klas. Nyong’o bryluje w roli przodującej, a pod swoją komendą ma horror symboliczny, stylowy, pełen nieoczywistych znaczeń.
3. „Ekstaza”
Wampirzy horror o złowrogim klimacie, zrealizowany z gniewną, punkową manierą. Wybija się tu wściekłość, znana z shockerów Roba Zombiego, całość przypomina gorączkowy sen Gaspara Noégo. Twórcy już na wstępie ostrzegają przed padaczką fotoaktywną: gra światła z cieniem jest tak zawrotna, że seans może wywołać atak. Begos nadał swemu dziełu epileptyczny ton, bez umiaru korzystając z ostrego oświetlenia, materiał montując z zapałem godnym maniaka. „Ekstaza” to jeden z najlepiej zmontowanych indie horrorów minionych kilku lat: serię szokujących i agresywnych ujęć układa w rewię upiornych wspaniałości. Taniec neonowych iluminacji wprowadza w hipnotyzujący stan, znakomite są przyprawiające o zawrót głowy zdjęcia, dzięki którym postaci dosłownie wirują w powietrzu, zawieszone między tym a innym wymiarem. Estetyka kadru sama w sobie zbliża „Ekstazę” do „Climaxu” Noégo, a film raz po raz pozostawia nas bez wytchnienia.
Film cechuje się nieprzekłamanym retro vibe’m, pełen jest ejtisowego sleaze’u. Zastosowano w nim efekt przybrudzonej taśmy, kadry ozdobiono sporadycznymi szramami i oparzeniami, by nadać im ponadczasowy wdzięk. Powstała „Ekstaza” w wyniku usilnej pracy fizycznej, kręcona na taśmie 16 mm – żadnym tam sprzęcie cyfrowym – a aktorzy pożytkowali tylko praktycznie wykonaną, sztuczną krew. Przelano na planie mnóstwo jaskrawo-czerwonej juchy, ale film nie jest najprostszym splatterem: jego początek sugeruje wręcz, że mamy do czynienia z kinem typu mumblegore. Finalnie zmalował Begos horror o wampirzym hedonizmie, związku malarki ze swoją sztuką i pokonywaniu artystycznej bezpłodności. Narracja jest porwana, sami zbieramy jej strzępy do kupy.
1. „Midsommar. W biały dzień”
„Dziedzictwo” Ariego Astera mieszało grozę z dramatem rodzinnym, a w „Midsommar” przeplatają się horror i dramat post-breakupowy. To film o jednostronnej, nieodwzajemnionej potrzebie empatii oraz próbie przebicia tarczy, jaką osłaniają się niektórzy mężczyźni. Florence Pugh tworzy tu rolę życia, a jej bohaterka pchnięta zostaje na krawędź duchowej wytrzymałości. Aktorka gra obłędnie – zupełnie jak Toni Collette w „Dziedzictwie” – a na jej twarzy wypisanych zostaje tysiąc różnych utrapień. Świetnie potrafi oddać atak paniki, przejmujące są jej próby wyciszenia i wyplewienia z siebie wewnętrznego smutku. Dużo uwagi poświęcono w „Midsommar” emocjonalnym traumom, a występ Pugh szczególnie bliski okaże się tym widzom, którzy sami cierpią z powodu zaburzeń lękowych lub nerwicowych.
Aster wie, jak zasiać w widzu ziarno niepokoju. Napięcie prowadzi powoli, sceny uśmierceń kolejnych postaci niemal zawsze mają miejsce poza kadrem ekranu. Świetną decyzją okazało się osadzenie akcji podczas tytułowego midsommar, z którym wiąże się przesilenie słoneczne. Tylko jedna sekwencja – w dodatku wyśniona przez bohaterkę – toczy się nocą; wszystkie pozostałe utopiono w gorących strumieniach światła. Nie sprawiło to, że film źle sprawdza się jako horror. Przeciwnie, dzięki ciekawemu zabiegowi zyskał niepowtarzalny charakter. Zrealizowano „Midsommar” z rozmachem: operator zdjęć Paweł Pogorzelski wykazuje kubrickowską precyzję w prowadzeniu kamery, a scenografia posiada surrealną, oniryczną konstrukcję.
„Midsommar. W biały dzień” to w pewien sposób śpiewnik emocji, wywołujący całe spektrum skrajnie odmiennych uczuć. Postawiony na kanwie trudnych tematów (jak trauma czy zdrada), jest nieoczywistym filmem, do którego można wracać po wielokroć.
1. „Lighthouse” (ex aequo z „Midsommar”)
„Lighthouse” już od pierwszych minut przepojony jest ciężką do określenia, złowrogą aurą: wywołuje uczucie fatalizmu, zapowiada nadejście zguby. To kolejny, po „Czarownicy”, post-horror – wymykający się ramom gatunku, flirtujący z kinem psychologicznym – a przy tym film równie surowy i intuicyjny. Zupełnie jak w poprzedniej pozycji Eggersa, w „Lighthouse” również przedstawione zostają zwierzęta jako symbol zatracenia, swego rodzaju złe fatum: gdy z ludzkiej winy dogorywa jeden z ptaków, zaczyna dochodzić do upiornych zdarzeń. Tam jednak, gdzie „The VVitch” czarowała powściągliwością, nowy film reżysera umiejętnie szokuje. „Lighthouse” to projekt mniej oszczędny, wyrazistszy technicznie, suto zaprawiony ciętym dowcipem, który wcale nie koliduje z dramatyzmem scenariusza. Sposób jego montażu to w istocie atak na zmysły odbiorcy, ale dzięki temu wykazuje film rytm typowy dla koszmaru nocnego. Nie brak tu wulgarnych kadrów, które dodają projektowi cielesności i ekspresji. Ciężko jednoznacznie ocenić, co dzieje się w „Lighthouse” naprawdę, a co może być wymysłem rozgorączkowanych głów: poczucie zamętu dodatkowo komplikują niefiguratywny montaż dźwięku oraz ciągła intensyfikacja hulających na wyspie, śródmorskich odgłosów.
Role Willema Dafoe i Roberta Pattinsona zapiszą się w historii jako wybitne. Zwłaszcza pierwszy z nich odgrywa nietuzinkowego bohatera z typową dla siebie, niepohamowaną brawurą i dziarskością. Traficie w „Lighthouse” na sceny, w których Dafoe przez parę minut ani razu nie mruga oczami, choć z jego źrenic ciskane są błyskawice. Film jest stylowo mroczny, zawieszony gdzieś między jawą a fantazją. Enigmatyczny, w znacznej mierze niedopowiedziany, podporządkowany został poetyce snu. Wzorowany na niemieckim ekspresjonizmie, wyostrza wszystkie cienie, nienaturalne kształty, ślady zgnilizny. Zdjęcia są „mokre”, monochromatyczne, wzmacniają poczucie uwięzienia, z jakim borykają się bohaterowie.
Powstał film technicznie bezbłędny, pochłaniający bez reszty, zbudowany na kontraście: zimny jak głębiny oceanu, a zarazem parujący od chorych emocji. Eggers potwierdził, że jest reżyserem genialnym.
Obszerniejszy ranking znajdziecie klikając w ten link.
Dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Nieprzerwanie od 2012 roku prowadzi blog His Name Is Death