“Hellbent” – Motocykliści, kajdanki i upiory z szafy [CAMPING #61]
Rok 2004 nie zapisał się w kartach filmowego horroru jako szczególnie pamiętny. Gdzieś pomiędzy Krwawą masakrą w Hollywood Tobiego Hoopera a Kingowską Jazdą na kuli do kin wszedł jednak tytuł, który z perspektywy lat jawi się jako fenomen – przynajmniej we własnej specyfice.
Niskobudżetowy Hellbent w reżyserii Paula Etheredge’a-Ouztsa dumnie zapowiadany był jako pierwszy slasher o tematyce gejowskiej. To przodownictwo jest kwestią dyskusyjną; choćby Blady strach (2003) wyprzedzał wydany przez here! projekt zarówno na gruncie podgatunkowym, jak i tematycznym. Dziś w obrębie queer horroru Hellbent pozostaje bodajże najbardziej cenionym dokonaniem. Dr. Claire Sisco King napisała na jego temat 21-stronicową pracę naukową. Etheredge powiedział kiedyś, że „filmy stanowią odzwierciedlenie kultury, w jakiej się je tworzy”. I faktycznie, Hellbent przepojony jest kulturą queer – w najlepszym tych słów znaczeniu.
Jeszcze przed wejściem na plan zdjęciowy Etheredge zadeklarował, że w jego filmie pojawią się upiory, motocykliści, kajdanki, ostre imprezy i słodki seks. Gdyby akcję Hellbent osadzono w Boreville w stanie Nebraska, reżyser mógłby nie sprostać temu zadaniu. Na szczęście bohaterami filmu są mieszkańcy gejowskiej stolicy Los Angeles. W halloweenową noc grupa atrakcyjnych przyjaciół wybiera się do jednego z najgorętszych klubów w West Hollywood. Wszyscy są napaleni, spijają litry alkoholu i bawią się, jakby nie było jutra. Szampańskim swawolom przygląda się Diabeł z gołym torsem, w ręku trzymający piekielnie ostry sierp.
Hellbent to klasyczny reprezentant nurtu stalk n’ slash. Etheredge umiejętnie pogrywa z widzem: jego film, choć przypomina tak podręcznikowe pozycje jak „Krzyk” czy „Walentynki”, ma w ofercie kilka zawrotnych twistów fabularnych. Do myślenia daje już samo uczynienie z bohaterów grupy homoseksualistów: jak przenieść archetyp final girl na którąś z męskich postaci (zwłaszcza że niektóre są wręcz hipermęskie)? Eddie (Dylan Fergus) jest młodym, nieco naiwnym policjantem, aspirującym do tytułu supergliny. Jego seksowny kumpel, Chaz (Andrew Levitas), o zawrót głowy przyprawia przedstawicieli obu płci. Tobey (Matt Phillips) nosi szpilki i perukę, choć postury pozazdrościłby mu niejeden maniak fitnessu. Joey (Hank Harris) sprawia wrażenie nieśmiałego, ale nie brakuje mu jaj na tyle dużych, by pomykać ulicami w skąpym stroju wyuzdanego mastera. Jake (Bryan Kirkwood), którym zauroczony jest główny bohater, odwiedza kluby o tak wdzięcznych nazwach, jak „Meat Locker”, a w wolnych chwilach gazuje na motocyklu, truje się tytoniem i ćwiczy ciosy karate przed lustrem. Postaci w Hellbent znacznie różnią się od wielu innych osób LGBT ukazywanych w horrorach (takich, jak choćby BJ z Crazy Bitches czy George z You’re Killing Me). Ich orientacja, choć istotna dla fabuły, jest uboczna, nie ma definiować cech psychologicznych. Ponieważ panowie – w większości – dobrze czują się we własnej skórze, Hellbent uwolniony został od typowego dla kina gejowskiego patosu. Bohaterowie nie przeżywają żadnych dramatycznych udręk związanych ze swoją tożsamością, a w święto halloween chcą celebrować to, kim są.
W żaden sposób nie są jednak protagoniści idealni. Etheredge rozpisał swoje postaci na tyle realistycznie, że każda z nich nosi istotny dla mordercy defekt: jak uzależnienie od narkotyków czy od uwagi innych. Chaz tak bardzo skupia się na dobrej zabawie, że zapomina o swoich przyjaciołach. Hedonizm prowadzi bon vivanta prosto w objęcia Diabła, który szlachtuje go, odurzonego jeszcze pigułkami ecstasy. Tobey, któremu „przegięty” strój bynajmniej nie przysporzył adoratorów, jest na tyle zdesperowany, że zaczyna flirtować z zamaskowanym nieznajomym w ciemnej uliczce. Nie wie, że podrywa zabójcę, chociaż ten trzyma w ręku wór z krwawiącymi, uciętymi łbami jego kolegów… Cechy negatywne zawsze były w slasherach karane. W Hellbent bohaterów morduje się nie za promiskuityzm czy lubieżność, a ślepotę. Ukarany zostaje także Eddie, który niedowidzi na dwa sposoby: w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo od czasu wypadku w szkole policyjnej nosi protezę oka, jak i w znaczeniu metaforycznym. Chore oko jest alegorią dla rozdarcia Eddiego, dla jego niepewności siebie i upośledzenia społecznego. Bohater nie chce, by „odmienna” orientacja uniemożliwiła mu pracę na komisariacie. Lęk jest tu jednak na wskroś wyolbrzymiony, a percepcja Eddiego zniekształcona: West Hollywood to bowiem najbardziej liberalny zakątek Kalifornii.
Kara za ślepotę stanowi intrygujące ubarwienie fabuły, ale pozostaje pewną didaskalią. Generalnie brakuje Diabłu jakichkolwiek motywacji do działania: ofiary spotykają się z jego sierpem, bo takie są wymogi gatunku. Morderca jest milczącym kolosem – takim, jak Michael Myers; jest w pełni anonimowy. Nie wiemy o nim nic, co z kolei napędza enigmę narracyjną. Zbrodnie w wykonaniu Diabła są równie instynktowne, jak on sam, chociaż towarzyszy im też ciesząca oko teatralność. Gdy Chaz umiera na środku obleganego parkietu, sala uderzana jest epileptycznie pomrugującym światłem. Nikt nie widzi, że przystojniak w kowbojskim kapeluszu kiereszowany jest ostrzem. Widzom, dla których logiczny przebieg zdarzeń ekranowych to podstawa – nawet w slasherze – scena wyda się idiotyczna. Osoby o otwartych umysłach docenią jednak czarny humor i ostre jak sierp cięcia montażowe, sekwencji towarzyszące. Jeszcze lepiej pod kątem montażu oraz plastyki planu prezentuje się scena śmierci Joeya. Zabójca dopada go w toalecie, utopionej w refleksie jaskrawo czerwonego światła. Gdy chłopak jest siekany, bryzgi ciemnawej krwi spryskują rozbarwione kafle, a jego twarz wykrzywia się w piekielnym grymasie. To scena prosta i bardzo oczywista, ale zarazem wykonana z finezją godną twórców horroru włoskiego. Na marginesie warto dodać, że nie brakuje w Hellbent solidnie wykonanych efektów specjalnych. Imponuje każda osobna dekapitacja; przeciętnie prezentują się za to ucięte głowy w scenie finałowej – chociaż i tak migają nam tylko przed oczami.
Etheredge inspirował się poniekąd Argentowską Suspirią – wskazują na to oświetlenie głębi planu oraz to, jak nasycono taśmę filmową i uchwycone na niej kolory w procesie postprodukcji. Hellbent wyraźnie tchnięty jest też fotografiami Jamesa Bidgooda oraz jego jedynym filmem – parnym erotykiem Pink Narcissus. Wydumana, surrealistyczna tonacja zdjęć dobrze współgra z bajecznymi kostiumami i scenografią, z karnawałową atmosferą halloween. Dzięki Etheredge’owi to euforyczne święto i towarzysząca mu kultura – bo śmiało można użyć tego słowa – spotkały się z zasłużoną celebracją.
Zasadniczą wadą filmu pozostaje jego transfobia. Transwestyta Tobey traktowany bywa jak nieatrakcyjne dziwadło, a jego stylówę często określa się jako faux pas. Nawet inni bohaterowie nie są pewni, czy ich kolega dobrze wpisuje się w kulturę „drag”, a jego strój uważają za tani i „kłopotliwy”. Tobey zepchnięty zostaje na margines scenariusza, choć jego „żałosny” wątek śmiało mógłby zostać uskrzydlony. Tak się, niestety, nie stało. W swojej ostatniej scenie bohater ginie po tym, jak udowadnia mordercy, że nie jest osobą transpłciową. Dla Tobeya to rozpaczliwy moment zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi. Dla kierowanego uprzedzeniami Diabła – okazja do zaszlachtowania „prawdziwego”, pełnokrwistego mężczyzny. Koniec końców wątek Tobeya dowodzi, że wewnątrz środowiska LGBT (Etheredge jest zdeklarowanym gejem) też można zaobserwować czasem prawdziwą nietolerancję.
Dziś, szesnaście lat po premierze Hellbent, taka dyskryminacja na pewno nie przeszłaby niezauważona. Mimo to, warto skupić się na pozytywnych aspektach filmu, a takim niepodważalnie są sceny finalne, kiedy Eddie i Jake przymierzają się do pierwszej konsumpcji swojego związku, nie podejrzewając, że obserwuje ich Diabeł. Finał „Hellbent” jest dynamiczny i pełen akcji, towarzyszy mu sporo napięcia. Gdy jeden z bohaterów zamyka się w sypialni, a morderca maniakalnie usiłuje dostać się do środka, przywołane zostaje wspomnienie „Krzyku” Wesa Cravena – mianowicie sceny, w której Sidney Prescott po raz pierwszy zaatakowana zostaje we własnym domu. Uwagę zwraca też agresywny, queercore’owy soundtrack, a wisienką na torcie okazuje się nienachalny erotyzm, towarzyszący sekwencjom z udziałem głównego bohatera i motocyklisty z jego snów. Moment, w którym Eddie podgląda, jak Jake jest tatuowany, a strużka krwi spływa po jego nagich plecach i kieruje się ku pośladkom, rozpala do czerwoności. Podobnie zresztą, jak zabawy panów pistoletami oraz innymi męskimi akcesoriami.
Hellbent to klasyk horroru LGBT oraz film głęboko zakorzeniony w kulturze queer. Etheredge nigdy nie próbował nakręcić pozycji jakkolwiek przełomowej, a po prostu młodzieżowy slasher, pełen suspensu i rozrywki. Z perspektywy lat śmiało można przyznać, że udało mu się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Nieprzerwanie od 2012 roku prowadzi blog His Name Is Death