“Sauvage” – Życzenie śmierci [RECENZJA]


Kino francuskie utożsamiane jest często z pewnym dyskretnym urokiem − ma być pełne zmysłowych bodźców, wyszukane, przy tym zwiewne i delikatne jak croissant. To, oczywiście, tylko jedna strona medalu, bo typowe dla francuskich filmów są też ucieczka przed cenzurą, rozluźnienie rygorów obyczajności czy wreszcie eskalująca brutalność − znak firmowy Gaspara Noégo, spójnia tzw. „Nowej Ekstremy”. Sauvage zdecydowanie bliższy jest drugiej z tych kategorii; ma w sobie − zgodnie z tytułem − dzikość, jakiej reżyserowi pozazdrościłby już nie tylko Noé, ale Korine i von Trier razem wzięci. To film opowiadający o pierwotnych popędach i instynkcie śmierci, o zdobywaniu życiowej swobody kosztem własnej godności. Nie ma tu miejsca na zbędne sentymenty − większość wydarzeń z życia głównego bohatera to walka o przetrwanie.
Zobacz również: “John Wick 3”, czyli najlepsza część trylogii [RECENZJA]
Sauvage stanowi pełnometrażowy debiut reżyserski Camille’a Vidala-Naqueta, który przez trzy lata spotykał się z męskimi prostytutkami, badając ich teren i prowadząc wywiady. W ten sposób narodził się fikcyjny Léo − sprzedający swoje ciało dwudziestodwulatek, mieszkający na ulicach Strasburga. Grany przez Féliksa Maritauda chłopak nigdy tak naprawdę nie zostaje nazwany po imieniu, a jednemu ze swoich klientów mówi wprost: „zwracaj się do mnie, jak tylko chcesz”. Léo nie wie dużo o świecie: kiepsko czyta, nie potrafi rozpoznać symptomów swojej choroby, a gdy od kolegi po fachu dostaje skradziony telefon, wyznaje, że dotąd żadnego nie miał. Nie miałby też do kogo zadzwonić, bo jego życie kręci się wokół Ahda (Éric Bernard), nieco starszego żigolaka o zawadiackim błysku w oczach. Léo lubi uprawiać seks za pieniądze i nie przeszkadza mu zasypianie pod gołym niebem. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko odwzajemnionej miłości Ahda. Niestety, ten wiąże się z bogatym sponsorem.
Ahd określa swoją orientację jako heteroseksualną, co może być prawdą, lecz wcale nie musi. Obaj mężczyźni potrzebują się nawzajem: starszy jest dla młodszego opiekunem, przybiera postawę ojcowską, a niekiedy pozwala mu zasnąć na swojej piersi. Choć nie brak w tym specyficznym związku agresji, a Léo kilkukrotnie słyszy, że nie znajdzie w przyjacielu stałego partnera, bohaterowie zdają się być najszczęśliwsi wtedy, kiedy spędzają czas razem. Obaj są dla siebie opoką − nie leży to tylko po stronie beznadziejnie zakochanego Léo. Drastyczne zmiany przychodzą wraz z chwilą, gdy Ahd poznaje sugar daddy’ego, a drugi z protagonistów nie umie zaakceptować, że zakończył się pewien rozdział. Naturalna ulotność uczuć jest dla chłopaka niezrozumiała, a smutek po odejściu ukochanego doprowadza go do wewnętrznej ruiny.
Zobacz również: Po co mi festiwale filmowe? [FELIETON]
Przyglądamy się stopniowej degradacji pięknego, pełnego romantycznych zapędów człowieka. Léo dla pieniędzy zrobi wszystko. Najbardziej szokuje jego spotkanie z parą znudzonych sobą gejów. To moment prawdziwie sadystyczny, bo wzięty z ulicy chłopak jest dla nich przedmiotem perwersyjnej zabawy − w dosłownym tych słów ujęciu. Klienci penetrują desperata ekstremalnych rozmiarów zatyczką analną, wymuszając na nim jęki rozkoszy. Po sprawie zaś nie płacą mu wcale, bo „kiepsko się kurwił”. Głęboko pod skórę dostaje się scena, w której widzimy Léo śpiącego na krawężniku − nie zatrzymuje się przy bezdomnym żaden z wielu przechodniów. Warto dodać, że nie zostaje bohater całkowicie niezauważony. Pewien rodzaj czułości okazuje mu choćby Mihal (Nicolas Dibla) − zaradny i pomocny Rumun, również prostytuujący się w Strasburgu. Léo zdaje się nie dostrzegać ani aktów jego dobroci, ani mało subtelnego flirtu, bo w głowie wciąż dźwięczy mu imię innego mężczyzny.
W „Moim własnym Idaho” − chyba najlepszym filmie Gusa Van Santa − wykorzystany został podobny motyw niespełnionego związku. Vidal-Naquet z pewnością widział tę pozycję i co nieco z niej zaczerpnął. Miłość Léo do Ahda jest o tyle prawdziwa, że pozostaje w komitywie z melancholią. Dla Ahda jest tylko przystanią w najtrudniejszych czasach − to bowiem facet dążący do stabilizacji, szukający nowych rozwiązań, intratnych planów na życie. Léo nie do końca te potrzeby rozumie, bo żyje z dnia na dzień, balansuje na krawędzi przepaści. Zbawienie widzi tylko w Ahdzie, a bez niego coraz bardziej się zatraca.
Zobacz również: “Cat Sick Blues”. Czy kot jest warty więcej niż ludzkie życie? – Recenzja [CAMPING #30]
Szalenie intensywna jest rola Maritauda, którego widzieliśmy już między innymi w „120 uderzeniach serca” czy „Jonasie”. Odtwórca staje się odgrywaną przez siebie postacią: bije od niego rozpacz, żaden gest, żaden przejaw emocji nie wydaje się oszukany. Gdy upokorzony Léo słania się, rozwibrowany z nerwów, próbujemy okiełznać własne odruchy − umiejętność do wywołania w widzu złości, frustracji czy współczucia to cecha wielkiego aktora. Występ Maritauda robi wrażenie także dlatego, że główny bohater Sauvage to ciekawe indywiduum: postać impulsywna i nieokrzesana, o autodestrukcyjnych skłonnościach, chwiejąca się na marginesie społeczeństwa, ale nieszukająca ratunku.
Léo często pokazuje, co tak naprawdę czuje; jest z jednej strony twardym ulicznikiem, z drugiej zaś typem niekochanego wrażliwca. Płacze, gdy psychicznie jest u kresu wytrzymałości. Przytula nie tylko sympatycznego starca − swego „interesanta”, ale też działającą non profit lekarkę, gdy ta uważnie osłuchuje jego płuca. Świetnie sfotografowano scenę klubową, w której chłopak tańczy półnago tuż obok Ahma. Euforia miesza się z tragedią, każde dotknięcie czy namiastka pocałunku to boleśnie sprzeczny sygnał. Agresywne, epileptycznie migające światła raz przykrywają, a raz ukazują twarz, na której pot przecina łzy, i która chowana jest w rękach, jakby na znak chwilowej kapitulacji. Zdjęcia w Sauvage w ogóle są rewelacyjne, bo kamera jest ruchoma i zawsze znajduje się w pobliżu protagonisty. Ujęcia z ręki świadczą o dokumentalnej autentyczności, potęgują intymność doznań.
Miłośnicy dobrze zarysowanych character studies nie powinni długo zastanawiać się nad wizytą w kinie: Sauvage to film, który zwyczajnie trzeba zobaczyć. Niech o jego świetności świadczy fakt, że, poza klasykiem Van Santa, przypomina jeszcze „Nie całuję” André Téchiné’a oraz „Mężczyznę zranionego” w reżyserii Patrice’a Chéreau.