Klasyka z Filmawką: “Wojna płci” (1998) Dona Roosa


Don Roos zasłynął jako scenarzysta, choć później rozwijał się także jako reżyser filmowy. W Hollywood ceniony był zwłaszcza za umiejętność wiarygodnego kreślenia wyrazistych kobiecych portretów. Bohaterki pisanych przez niego historii zawsze były silne i niezależne; co więcej, miał Roos na tyle szczęścia, że potem odgrywały je szalenie utalentowane aktorki (Jennifer Jason Leigh w Sublokatorce, Sharon Stone w Diabolique). Największy sukces w jego karierze przypadł na rok 1998, kiedy w Sundance zadebiutowała Wojna płci – autorski projekt Roosa, który zgarnął kilkanaście cenionych nagród i przypadł do gustu krytykom filmowym. Dziś jest on pamiętany zwłaszcza dzięki kapitalnej obsadzie.
W Luizjanie mieszka Dedee Truitt (Christina Ricci), szesnastolatka z niewyparzonym jęzorem, która po śmierci ojczyma postanawia uciec z domu. Jest zblazowana i nie myśli o przyszłości poważnie, a swojej małomiasteczkowej matki szczerze nie znosi. Kobieta jest jednym z tych rodziców, którzy chwalą się, że pociechy są ich najlepszymi przyjaciółmi. Zadziornej Dedee ewidentnie takie przechwalanki nie pasują. „Świetnie: nie dość, że mam gównianą matkę, to jeszcze moja najlepsza przyjaciółka jest frajerką i ostatnią suką” – rzuca na początku filmu, przełamując czwartą ścianę.
Grana przez Ricci jątrzycielka nie tylko pojawia się w Wojnie płci, by wywoływać konflikty i wzburzenie wśród innych bohaterów, ale też komentuje kolejne scysje jako narratorka z offu. Dedee nazwana zostaje przez jedną z postaci „ludzkim brukowcem”. Nie bez powodu: po przybyciu do przybranego brata (Martin Donovan) uwodzi jego partnera (Ivan Sergei). Bill to bogaty nauczyciel przed czterdziestką, a dawno niewidziana krewna postanawia wykorzystać jego dobrotliwość. Kochankowi wmawia, że jest ojcem jej dziecka i prosi, by obrobił Billa z oszczędności. Wyrusza do Los Angeles, gdzie czeka na nią ukochany z rodzimego miasteczka; wkrótce sprawą zaczyna interesować się policja. Brzmi wystarczająco tabloidowo? Być może, ale nie jesteśmy nawet w połowie filmu!
Przyzwoite, służące pomocą osoby – np. Bill czy zaprzyjaźniona z nim Lucia (Lisa Kudrow) – to dla Dedee marionetki, które tańczą tak, jak dziewczyna im zagra. Nastolatka jeszcze zanim zjawia się u brata, wie, że nie zostanie odstawiona z kwitkiem. We wstępie informuje widzów: „Nie mam serca ze złota i nie urośnie ono w mojej piersi przed napisami końcowymi. Ale poznacie ludzi milszych ode mnie. Nazywamy ich ofiarami losu.”


Humor przedstawiony w filmie ma charakter deadpanowy, dialogi są ostre jak brzytwa, a narracja z minuty na minutę nasycona jest coraz silniejszą farsą. W Wojnie płci Roos przemawia do nas unikalnym głosem granej przez Ricci intrygantki, która ma w sobie tyle charyzmy, że ciężko nie kibicować jej w toku kolejnych zdarzeń – ciężko ją znienawidzić, choć pojawia się, by sprawiać same kłopoty. Film stanowi miszmasz tragikomedii i komedii obyczajowej z elementami kryminału. Roos opowiada w nim o ludziach niedoskonałych, niewolnych od wad; takich, którzy nie próbują odnaleźć najlepszej wersji samego siebie – wolą, by świat znosił ich takimi, jacy są, najlepiej jak potrafi. „Moje postaci łatwo wziąć w ogień osądu, ale ja tego nie robię; koniec końców, wszystko im wybaczam”, powiedział reżyser w jednym z wywiadów.
Dedee, prawdziwa luizjańska swamp tramp, jest diablicą i manipulatorką – to jej, spośród bohaterów Wojny płci, możemy mieć najwięcej do wyrzucenia. Na pogrzebie ojczyma, zamiast kwiatami, posypuje jego trumnę popiołem z niedopalonego papierosa. Kiedy spędza z Mattem pierwsze wspólne popołudnie, oskarża go o seksizm: jest uprzedzonym mizoginem i ją dyskryminuje, bo jako gej nie sypia z kobietami. Dedee to postać cyniczna jak diabli, co świetnie uzupełnia się z jej rolą narratorki. Jej samoświadome metakomentarze całkowicie niweczą wszelkie oczekiwania, jakie może mieć zasiadający do seansu widz. Dedee celowo naprowadza nas na klisze i konwencje, częściowo po to, by je potem zburzyć, a po trosze, aby wykorzystać je jako narzędzia swojej manipulacji. Dziewczyna pokazuje nam montaż scen, w których opuszczony przez ukochanego Bill wącha pozostałą po nim pościel i spogląda żałośnie w okno. Tłumaczy, dlaczego szkoda nam faceta: bo wykorzystano odpowiedni zabieg muzyczny, a rzewna melodia dodaje sekwencji boleśliwego dramatyzmu. Potem wykonane zostaje cięcie i widzimy dużo mniej „filmowy” montaż: Bill zajada się makaronem z patelni i płaci rachunki. Podobnie Dedee przedstawia Lucię w scenie retrospekcji, gdzie na weselu, w niemodnej sukience i niedbałym uczesaniu, traktowana jest jak sprzątaczka: „Zapewniam – sami nie usiedlibyście przy jej stoliku.”


Kiedy w prologu kamera ukazuje spluwę, Dedee radzi, abyśmy zatrzymali ją w pamięci – bo zwiastuje późniejsze plot twisty. Dziewczyna sprawuje pełną kontrolę nad narracją, a Ricci pozwala jej błyszczeć w każdej scenie. Aktorka wielokrotnie przyjmowała role w queerowych produkcjach: z Roosem współpracowała jeszcze przy gejowskiej komedii All Over the Guy, a w znakomitym Monster rozkochała w sobie Charlize Theron. Wojna płci była jej pierwszym filmem o tematyce LGBTQ, w dodatku powstałym, kiedy gwiazda Ricci zaczynała coraz mocniej świecić – wybór roli stanowił więc odważne posunięcie. „Entertainment Weekly” podważył nawet autorytet członków Akademii Filmowej, w jednym z artykułów stwierdzając, że rola Dedee Truitt godna była Oscara.
Świetna jest też Kudrow, która dystansuje się od postaci Phoebe Buffay, zamiast pozytywnie zakręconej przyjaciółki wszystkich grając samotną, zgryźliwą nauczycielkę. Jej Lucia to kobieta przerażona na myśl o własnym życiu, pakująca się zawsze w sam środek dramatów, które teoretycznie wcale jej nie dotyczą. Z motorycznego punktu widzenia da się tu zauważyć te same ekscentryczne gesty, podobną dynamikę ruchu co w Przyjaciołach. Lucia nie pozwala sobie jednak na przypięcie łatki sidekicka, a Kudrow tworzy rolę wibrującą zaskakująco głębokimi emocjami. Obie aktorki – i Ricci, i Kudrow – wykazują naturalne wyczucie gagu i sypią z rękawa genialnymi one-linerami, co jest też zasługą Roosa, mającego dryg do skondensowanych, ale bystrych dialogów. Aktorki przyćmiewają w filmie kolegów z planu. Donovan, jako Bill, gra poprawnie, ale brakuje mu siły przebicia. Ivan Sergei eksperymentuje z rolą bardziej, a w niektórych scenach dominuje nad pozostałymi odtwórcami, ale jego Matt nie jest tak hipnotyzujący, jak Dedee czy Lucia – pomimo bezdyskusyjnego seksapilu.
Wojna płci to zaskakujący komediodramat: autorefleksyjny i nietypowo opowiedziany, do tego pełen zwrotów fabularnych. Jego myśl przewodnią dużo lepiej uchwycił tytuł oryginalny, The Opposite of Sex – nie ten polski, tłumaczony pod emisje telewizyjne. Film przedstawia różne definicje relacji płciowych, między innymi seksu. Dla Dedee to w pewien sposób brzemię, niemal zawsze prowadzące do niepożądanych rezultatów (związku emocjonalnego, rodzicielstwa, chorób). Dla Lucii seks to „wiele hałasu o nic” – przyjemniejszy jest masaż lub… kąpiel z ulubionym szamponem. Trochę mniej zgorzkniały okazuje się w swoich przemyśleniach Carl (Lyle Lovett), policjant zakochany w Lucii. Jego zdaniem intymne stosunki są niepowtarzalnym doświadczeniem, które łączy ze sobą dwie osoby – pozwala im spojrzeć na siebie z innej perspektywy i może stanowić początek prawdziwej miłości. W kontekście tych refleksji zupełnie nietrafiona okazuje się próba wymazania biseksualności jako jednej z orientacji przez twórców. Uwiedziony przez Dedee, Matt przyznaje Billowi, że podobają mu się i mężczyźni, i kobiety, na co Lucia odpowiada: „Brałam kiedyś udział w bar micwie, to jeszcze nie czyni ze mnie Żydówki”. Później upodobania chłopaka zostają sprecyzowane jako homoseksualne, ale nie w tym rzecz: zjawisko określane dziś jako bi-erasure było niesmaczne już w 1998 roku, a dziś wydaje się czymś oburzającym. Film nadal jest rewelacyjny – nie zmieni tego jeden chybiony dowcip. Warto jednak, zwłaszcza w Miesiącu Dumy, przypomnieć, że pod literą „B” kryją się miliony osób queerowych – i nie są one żadnym żartem.