Advertisement
Klasyka z FilmawkaPublicystyka

Klasyka z Filmawką: „Anioły w Ameryce”

Jakub Nowociński
anioły grafika
Grafika autorstwa Marysi Posiadało

Przejeżdżając przez warszawskie Aleje Ujazdowskie, często spoglądam na pomnik Ronalda Reagana, czterdziestego prezydenta USA, który zmarł 20 lat temu. Monument ma uhonorować pamięć po Republikaninie – pamięć splamioną krwią, skażoną, naznaczoną wielką zbrodnią. Gdy w Stanach Zjednoczonych wirus AIDS pustoszył kolejne domy i systemy immunologiczne, głowa państwa w okrutny sposób ignorowała chorych. Dlaczego? Prawica upatrywała w AIDS kary boskiej za uciechy cielesne, hedonizm i życie w sprzeczności z konserwatywnymi poglądami. Żniwo AIDS zebrało tam około 650 tysięcy żyć.

Opisania życia w reaganowskiej Ameryce podjął się Tony Kushner we wspaniałej sztuce, wystawionej na deskach Broadwayu w 1991 roku – Anioły w Ameryce: Gejowska fantazja na motywach narodowych. Dramat podzielony na dwie części – Millenium Nadchodzi i Perestroika – zdobył wiele prestiżowych nagród, w tym Pulitzera oraz dwie Tony Awards. Opowiada o kilku mieszkańcach Nowego Jorku lat 80. XX wieku, których historie splatają się przez obecność wirusa i tajemniczych bytów – tytułowych Aniołów.

Anioły

Miał wielkie pragnienie zrozumienia, nasz prorok. Z tego pragnienia powstała modlitwa. Z modlitwy – anioł. Anioł jest prawdziwy. 

Dramat Kushnera stylistycznie oraz tematycznie przynosi na myśl teksty Szekspira, przez co zupełnie nie dziwi nas obecność Aniołów. Są zawieszone gdzieś pomiędzy sacrum i profanum – to byty tak namacalne, jak urojone w wyniku różnych potrzeb: przetrwania, metafizyczności czy konfrontacji z własnym sumieniem. Pierwszy raz objawiają się w oniryczno-narkotycznych halucynacjach Harper, mormonki uzależnionej od Valium, która swoje wizje nazywa przebłyskami iluminacji. Bohaterka pragnie uciec od swojego życia – domu wiecznie nieobecnego męża, który zdradza ją z mężczyznami podczas długich spacerów. Umożliwia jej to Anioł – agent wyimaginowanego biura podróży, któremu Harper zdradza swoje marzenia o emigracji na Antarktydę i bliskości dziury ozonowej, o której usłyszała dzień wcześniej w radiu. Bohaterce spodobał się pomysł lgnięcia do wielkiego chłodu i zlodowacenia uczuć, a przywołana – a może urojona? – istota ma jej pomóc w jego zrealizowaniu.

Jednym z głównych bohaterów dramatu jest Prior, który po zdiagnozowaniu  wirusem AIDS zostaje porzucony przez swojego partnera, Louisa. Anioł objawia mu się w szpitalu i przyodziewa ciało pielęgniarki Emily. Byt ma pomóc poradzić mu sobie ze śmiertelną chorobą i jeszcze bardziej zabójczym złamanym sercem. Istota zapowiada tajemnicze wydarzenie, które w trakcie sztuki pojawi się wielokrotnie – rozpoczęcie Wielkiej Pracy. Tym samym zwiastuje Priorowi proroctwo. Prędko okazuje się jednak, że Aniołowie są konserwatywni i pragną, by ludzkość przestała się poruszać – rozwijać, postępować, migrować, mieszać rasy, kreować nowe idee. Częścią bezruchu ma być także poddanie się chorobie. Dla bohatera jest to zaproszenie do zmierzenia się ze swoją wolą życia: czy wystarczy mu jej, aby przetrwać? A może wygodniej będzie przystać na propozycję Aniołów i po prostu się poddać?

Kolejnym Aniołem pojawiającym się w dramacie jest Ethel Rosenberg, a więc postać rzeczywista. Kobietę oraz jej męża Juliusa stracono na krześle elektrycznym 19 czerwca 1953. Małżeństwo, związane z Partią Komunistyczną Stanów Zjednoczonych, oskarżono o szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego. Proces naznaczony był licznymi nieprawidłowościami, a wielu uznaje niesprawiedliwie wymierzoną karę śmierci za symbol zbrodni czasów McCarthy’ego. 

Dokładnie 71 lat po egzekucji małżeństwa, 19 czerwca 2024, w Nowym Teatrze odbył się setny spektakl Aniołów w Ameryce w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Ethel powraca w nim jako anioł nawiedzający swojego egzekutora – Roya Cohna, wpływowego prawnika, ucieleśniającego zepsucie i wszystkie najgorsze atrybuty reaganowskich czasów. 

Anioły w Ameryce, reż. Krzysztof Warlikowski (2007)

anioły w ameryce kadr
fot. Stefan Okołowicz / „Anioły w Ameryce” / Nowy Teatr

Nie potrafię wyobrazić sobie, jaką siłę rażenia miała sztuka Warlikowskiego w trakcie premiery w 2007 roku. Spektakl został wystawiony na chwilę przed rozpadem zespołu Teatru Rozmaitości w Warszawie, do którego doszło w wyniku niespójności artystycznych planów Krzysztofa Warlikowskiego oraz dyrektora teatru – Grzegorza Jarzyny. Po odejściu z TR-u, Warlikowski założył swój Nowy Teatr, w którym objął funkcję dyrektora artystycznego. Przez osiem lat nie miał swojej siedziby i funkcjonował jako instytucja nomadzka – sztuki były wystawiane w wynajętych halach. W 2016 roku oficjalnie otworzono placówkę na Madalińskiego – Międzynarodowe Centrum Kultury, które powstało w budynku po starym Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania. 

Dziś Anioły w Ameryce mają status dzieła kultowego, nadal zapewniają nadkomplet widowni i zabierają publiczność w piękną metafizyczną podróż. Zdaje się, że w ciągu tych siedemnastu lat od premiery nadeszło niewiele zmian w społecznych kontekstach, od których odbija się polski widz. Nad naszym krajem nadal unosi się widmo radykalnej prawicy, a osoby nieheteronormatywne mogą jedynie pomarzyć o godnych prawach. Orientacja seksualna bohaterów nie jest jednak priorytetowa w odbiorze spektaklu – choć jest nazwana, a historię osadzono w przestrzeni i czasie, wszystko wydaje się tu umowne. 

Anioły… reprezentują szczególnie osoby stygmatyzowane, lecz tak naprawdę – wszystkich tych, których istotą jest kochanie. Tekst został drobiazgowo przełożony na język polski, lecz w sztuce Warlikowskiego odarto go ze wszystkiego, co najbardziej dosłowne, w dużej mierze również z kontekstu amerykańskiego.

Na scenie krzyżują się i splatają historie dwóch par w kryzysie. Prior (Tomasz Tyndyk) i Louis (Jacek Poniedziałek) oraz Joseph (Maciej Stuhr) i Harper (Maja Ostaszewska) spotykają się na niej symultanicznie, a rozdzielność przestrzeni, w których się znajdują, jest często sygnalizowana jedynie przez światło. Dychotomiczna oś fabularna usprawnia przejścia między licznymi krótkimi scenami i nadaje tempo spektaklowi, a także łączy wątki, często bezpośrednio spajające się ze sobą oraz snujące bliźniacze refleksje. 

Louis nie potrafi poradzić sobie z rozwijającą się chorobą ukochanego. Odchodzi od Priora, gdy jego ciało pokrywa się kolejnymi mięsakami Kaposiego. Czy widz jest w stanie empatyzować z Louisem? Czy decyzja o odejściu musi być jednoznacznie okrutna? Odchodzi także Joseph – zaciekły mormon, kryptohomoseksualista i konserwatywny karierowicz. Wiara, wpajana mu przez matkę, przez całe życie nakazywała trwać w nieszczęśliwym małżeństwie, jednak pewnego dnia Joe decyduje się na emocjonalną spowiedź. W środku nocy wykręca numer do matki (Dorota Kolak) i krzyczy: „Jestem homoseksualistą!”. To krzyk przenikliwy, wydobyty po wieloletnim zduszeniu, uciszaniu przez modlitwę i wpychaniu na dno tożsamości. Po drugiej stronie słuchawki spotyka jedynie ciszę – chłodną i wyrachowaną. 

Harper, żona Joego, śni o wielkim chłodzie – w swoich halucynacjach wyrusza na koniec świata, chce poznać Inuita i urodzić mu porośnięte sierścią dzieci. W jej postaci widzimy przebłyski obłędu, lecz jej neurotyzm może być równie dobrze najbardziej stosowną reakcją organizmu. Może to, co wydaje się nam brakiem rozsądku – dusząca trwoga, paraliżująca panika, potrzeba ucieczki – jest postawą całkowicie zdroworozsądkową. Dziś, w czasach, gdy duża część z nas także się boi, kontekst klimatyczny wybrzmiewa tu z ogromną mocą. Jest coś niezwykle poruszającego w tym, że bohaterka poszukuje pokrzepienia ducha i azylu w zimnie – musi opuścić Nowy Jork, zanim ten stanie w płomieniach. To nie tylko emocjonalna dezercja od udręki, ale zapowiedź tego, czego ludzkość nie uniknie: wielkich migracji tam, gdzie będziemy w stanie przeżyć. 

Przeczytaj również:  Filmawka na Great September Showcase Festival & Conference 2024 – na jakie koncerty najbardziej czekamy?

Maja Ostaszewska jest w swojej ekspresji szalenie intensywna i wydobywa z Harper całe pokłady tragikomizmu. To niezwykle inteligentna rola aktorki, która wystawia swoją bohaterkę na wyśmianie, jednocześnie poruszając się po meandrach ludzkiej psychiki i pokazując lęki cywilizacyjne jak w lustrzanym odbiciu. O wiele bardziej jednoznaczna jest diaboliczna kreacja Andrzeja Chyry, który jako Roy Cohn ucieleśnia zepsucie ludzi u władzy, a także ludzką hipokryzję. Jest homofobicznym gejem, Żydem-antysemitą, który nie jest w stanie przyznać się nawet do swojej choroby, gdy nazywa AIDS rakiem wątroby. To jedna z najlepszych kreacji, jakie kiedykolwiek widziałem w teatrze – mięsista, pełnokrwista, bardzo cielesna i jednocześnie pełna niuansów. Roy wżera się w mózg ze swoim lubieżnym uśmieszkiem, cynicznie podniesioną brwią, drwiącym głosem i zmizerniałym ciałem. 

Warto zaznaczyć, że Warlikowski pracuje ze swoimi aktorami od wielu lat, z większością od czasów swoich przełomowych sztuk w Teatrze Rozmaitości (Hamlet, Bachantki, Oczyszczeni). Po rozejściu dróg z instytucją Jarzyny, znaczna część zespołu aktorskiego (między innymi Bonaszewski, Cielecka, Chyra, Dałkowska, Hajewska, Kalita, Ostaszewska i Poniedziałek) wyruszyła w dalszą artystyczną podróż z reżyserem Aniołów…. Ta wyprawa trwa do dziś i oby trwała jak najdłużej. Krążą już legendy o „hermetycznej ekipie Warlikowskiego”, do której rzadko zapraszane są nowe osoby. Zespół znany jest przede wszystkim z kolektywnej pracy nad przedstawieniami, które zaprzeczają tradycjonalistycznej wizji reżysera teatralnego jako demiurga.

anioły w ameryce kadr
fot. Stefan Okołowicz / „Anioły w Ameryce” / Nowy Teatr

Niektórzy mówią, że geniusz Warlikowskiego wynika z jego obsady, inni uważają, że jest wprost odwrotnie. Prawda jest zapewne gdzieś pośrodku, lecz pewne jest, że Anioły w Ameryce to uczta zarówno na poziomie duchowym, jak i aktorskim. Spektakl trwa pięć godzin, które wymagają od aktorów maksymalnego skupienia. To role niezwykle emocjonalne, cielesne i trudne psychologicznie. Tomasz Tyndyk porusza rolą Priora, która wymaga najintensywniejszej fizycznej pracy na scenie. Eksponuje on kolejne etapy choroby, która zżera ciało i umysł, kryzysy emocjonalne, stany na skraju szaleństwa. Świetny jest także Maciej Stuhr jako Joe, zawieszony w limbo między obłudą swojego jestestwa i odkrywania swojej tożsamości. To postać najbardziej zwyczajna, everyman w garniturze i pod krawatem, bez charakterystycznych manier, które towarzyszą innym bohaterom. Aktorowi bardzo przekonująco udało się wykreować bohatera, który na co dzień ginie w tłumie; być może siedzi na widowni gdzieś obok nas. 

Niezwykle intrygująca jest Magdalena Cielecka w roli Anioła. Pierwowzór jej postaci posiada tradycyjne mitologiczne atrybuty – stalowe skrzydła i białą szatę. Wizja Warlikowskiego jest jednak inna: Anioł snuje się po scenie w błyszczącym stroju kąpielowym, narzutce, burzą blond loków i z bandażem zawiązanym na stopach. Innym razem, przechadza się z gracją w stroju pielęgniarki, o kulach. Zawsze pojawia się na scenie nagle, efemeryczna, spaceruje między światami, bezpośrednio wkraczając także w świat widowni. Innym razem nawiedza tylko swoim głosem – sensualnym, patetycznym, głoszącym kolejne obietnice proroctwa i zapowiadającym Wielką Pracę. To metafizyczna femme fatale, której potęga jest przez człowieka odbierana w sposób fizyczny i seksualny. Prior zwiastuje jej przybycie erekcją, a w jednej scenie wyznaje, że został przez nią wydymany sześcioma waginami. Cielecka jest niezwykle zmysłowa, ekspresyjna i tajemnicza, z ruchami pełnymi gracji i enigmatycznym uśmieszkiem nieustępliwie przyklejonym do twarzy. 

Jednym z najbardziej poruszających momentów spektaklu jest wątek anioła Ethel Rosenberg. Uderza on widza z tym większą mocą, że jest to postać rzeczywista, która została niesprawiedliwie skazana na śmierć na krześle elektrycznym. W sztuce powraca, nawiedzając swojego pośredniego egzekutora – Roya Cohna. Odwiedza go w szpitalu, aby przekonać się, czy jest zdolna do przebaczenia. Ku swojemu zaskoczeniu, przy konającym mężczyźnie odnajduje w sobie jedynie odrazę i chęć zemsty. Otwiera dialog z widzem: w którym momencie kończy się ludzka zdolność do przebaczania? A co stanie się, gdy odnajdziemy podobieństwa między sobą i swoim katem? Wcielająca się w tą postać Danuta Stenka wypełnia scenę elektryzującą aurą – jej sposób poruszania się oraz modulacja głosu budują poczucie odrealnienia, efemeryczności, pośrednictwa między światem żywych i umarłych. Scena, w której Ethel śpiewa umierającemu Cohnowi kołysankę w jidysz, staje w gardle i boli w trzewiach.

Oprócz Ethel, Roy zmuszony jest do konfrontacji z Belize (Rafał Maćkowiak) – czarnego pielęgniarza (to istotne ze względu na rasizm Cohna), byłej drag queen, który zajmuje się nim w szpitalu. Ich spotkania w najbardziej bezpośredni sposób zestawiają dwa bieguny światopoglądowego spektrum, uwydatniając jak wiele dzieli konserwatystów i liberałów. Pokazują też, jak daleki od ideału jest system demokratyczny, w którym część społeczeństwa nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca. Pyta widza: czy kiedyś będziemy mogli się dogadać i mimo różnic żyć we wspólnocie?

Anioły przeglądają się w scenografii Małgorzaty Szczęśniak – chropowatym, zniekształcającym lustrze, otaczającym scenę z trzech stron. Tylko one są w stanie się w nim odbić, istoty ludzkie są zbyt pochłonięte tempem swojego życia, traumami, uzależnieniami, dylematami moralnymi i odkrywaną podświadomością. Szczęśniak postawiła obok siebie elementy różnych rzeczywistości, które przez całą sztukę są obecne na scenie: szpitalne łóżko, trumna, rura do tańca erotycznego czy mieszczański salon z telewizorem. 

Kolejnym wspaniałym elementem sztuki jest muzyka. Obok Pawła Mykietyna, piosenki do Aniołów w Ameryce stworzył Adam Falkiewicz, Śpiewający Anioł, którego pamięci zadedykowano spektakl – jego ostatni projekt zawodowy. Kompozytor, który chorował na AIDS i cierpiał z powodu stygmatyzacji, odebrał sobie życie trzy miesiące po premierze sztuki. Siedząc na widowni Nowego Teatru, czuć obecność jego i innych ofiar – złamanych aniołów, opuszczonych przez bliskich, system i społeczeństwo. 

Przeczytaj również:  Żyć wiecznie. Oasis – „Definitely Maybe” [RETROSPEKTYWA]
anioły w Ameryce kadr
fot. Stefan Okołowicz / „Anioły w Ameryce” / Nowy Teatr

Nagromadzenie wątków i tematów – stygmatyzacja chorych, kontekst klimatyczny, odnajdywanie siebie, przebaczenie, obmycie z winy – stawia przed widzem wiele pytań, lecz nie podpowiada odpowiedzi ani nie poucza. Warlikowski posłużył się postaciami Kushnera z lat 80. XX wieku, aby opowiedzieć o zgniliznach cywilizacji XXI wieku oraz nadał im polski kontekst. W jednej ze scen na ekranie wyświetlony zostaje film, przedstawiający centrum Warszawy, Pałac Kultury i Nauki, pędzące samochody, zmieniające się światła. Upadek komunizmu przyniósł do nas kryzys wiary, karierowiczostwo, potrzebę rozliczenia się z dybukami przeszłości i redefinicji społeczeństwa. To zawieszenie między starym i nowym, w którym stare nakazuje trwać w bezruchu, kurczowo trzymać się religii, zrezygnować z rozwoju, czuć winę; nowe – zapędza w kozi róg samotności. 

Ostatnie momenty Aniołów w Ameryce wzruszyły mnie do łez. W epilogu spektaklu aktorzy siadają na fotelach przy skraju sceny. Burzą mur oddzielający ich od widowni, patrzą się na nas, uśmiechają się i wchodzą z nami w ostatni, najbardziej bezpośredni dialog. Tak jakby zmęczeni życiem swoich bohaterów, siadają i szukają w widzu bliskości. Są jeszcze w rolach, mówią ostatnie wyuczone kwestie, ale jest w nich jakby coś prywatnego. 

Harper wyznaje, że leci samolotem w stronę stratosfery. Wierzy, że tam, na górze, wszystkie dusze złapią się za dłonie i wspólnie zakleją dziurę ozonową. Inne postaci również wierzą w recykling ludzkości, który nada sens wszystkim przedwcześnie odebranym życiom. 

Anioł ponownie zapowiada Wielką Pracę – proces oczyszczania społeczeństwa z jego chorób; duchowego postępu i rozwoju w kierunku świata wielkiej symbiozy, w którym żadne życie nie jest równiejsze od drugiego.


 Gdy Anioł zstąpił na ziemię i dotknął jej swoją stopą, wytrysnęła z niej woda – Źródło Bethesdy. Każdy cierpiący na ciele lub duchu, po wejściu do źródła wychodził z niego oczyszczony i uleczony z bólu. Źródło wyschło, lecz niedługo wytryśnie ponownie. Bohaterowie obiecują, że wszyscy się w nim obmyjemy.

Anioły w Ameryce, reż. Mike Nichols (2003)

anioły w ameryce
fot. „Anioły w Ameryce” / mat. prasowe MAX

Produkcja HBO, wyreżyserowana przez Mike’a Nicholsa, pojawiła się na ekranach w 2003 roku. Scenariusz napisał sam Kushner, który rozwinął swoje oryginalne dzieło o kilka nowych scen. 

Miniserial zachował teatralny sznyt pierwowzoru: wiele tu umowności, scen granych jeden na jeden, długich dialogów, patetycznych przemów – na szczęście przełamane czarnym humorem i ironią. Telewizyjne Anioły w ameryce oddziałują jednak na widza w zupełnie inny sposób niż sztuka Warlikowskiego. Kładą znacznie większy nacisk na relacjach międzyludzkich i ich emocjonalnym wydźwięku.

W obsadzie serialu możemy ujrzeć całą plejadę największych gwiazd filmowych.  Jest to między innymi Meryl Streep, która pojawiła się w poczwórnej roli jako matka Josepha, anioł, Ethel Rosenberg oraz rabin Izydor Chemelwitz. W każdej z tych kreacji jest zupełnie inna, ze zmienionym akcentem, charakteryzacją; wszystkim z nich nadaje charakterystyczne mikrogesty i nerwowe tiki. Jedną z najważniejszych postaci staje się tu matka Joego, Hannah, która w sztuce Warlikowskiego odgrywa bardziej marginalną rolę. 

W serialu, Hannah mocno wpływa na losy innych bohaterów, przede wszystkim dzięki przyjaźni z Priorem. To właśnie ona tłumaczy mu, że Anioł jest realny, skoro stworzony został z modlitwy i pragnienia objęcia rzeczywistości rozumem. Za jej pomocą scalają się światy, które według prawicowych radykałów łączyć się nie powinny; w czułej relacji splatają homoseksualistę (Louis), chorego (Prior), czarnoskórego (Belize) oraz mormonkę (Hannah). To projekt nowoczesnej rodziny, doskonałego patchworku w świecie zglobalizowanym, pędzącym na łeb na szyję i stojącym u progu kolejnych wielkich migracji.

Jako, że w telewizyjnych Aniołach… skupiamy się bardziej na emocjonalnej esencji niż duchowym przekazie, a serial rządzi się innymi prawami niż sztuka teatralna, mamy tu do czynienia z większym zniuansowaniem kreacji aktorskich. Może oprócz wspomnianej wcześniej Meryl Streep, która w każdej ze swoich czterech ról jest bardzo intensywna. Największą różnicę widzimy w Royu Cohnie, w którego telewizyjnej produkcji wciela się Al Pacino – bliżej mu tutaj do prawdziwego człowieka niż demona, dzięki czemu, mimo wszystko, momentami jesteśmy w stanie z nim empatyzować. W swojej karykaturalności staje się bardziej śmieszny niż przerażający. Zabawnym mrugnięciem oka jest fakt, że na jego ścianie wisi okładka gazety, na której pozuje dla czytelników w anielskiej aureoli.

Zupełnie inna (od Cieleckiej) jest także Emma Thompson, wcielająca się w Anioła. Ubrana jest w mitologiczne anielskie atrybuty i grana także w ten sposób – niezwykle wzniosły, pełen patosu, a jednocześnie wydobywający całe pokłady humoru. Anioły w Ameryce, mimo wpędzania widza w wilcze doły egzystencjalizmu, starają się powiedzieć nam, aby nie traktować seansu zbyt poważnie. Pełno tu humoru czarnego jak smoła, przerysowania, nawet satyry, często obecnych w ciętych dialogach Belize (Jeffrey Wright) i Priora (Justin Kirk) czy wspaniale infantylnej i zmanieryzowanej Harper (Mary-Louise Parker). 

Znacznie ważniejsze jest tu osadzenie w miejscu i czasie, a więc kontekst amerykański. Serial przenosi nas na ulice Nowego Jorku, a w samym centrum zdarzeń stawia fontannę Bethesdę. Na ścianach biur w drapaczach chmur wiszą podobizny Reagana, a popularnym miejscem spotkań samotnych gejów jest Central Park. Nieprzypadkowy jest zresztą wybór miasta, ponieważ to właśnie na nowojorskich ulicach AIDS rozprzestrzeniało się najszybciej. Twórcy serialu, świadomi uniwersalności historii, nie próbowali jednak tak wcześnie rozliczać się z przeszłością Ameryki (choć śmiale ją krytykują, głównie za pomocą postaci Belize). Byłoby to naiwne – aktualna polaryzacja społeczeństwa i rozlewająca się nienawiść udowadnia, że Wielka Praca zajmie ludzkości jeszcze dłuższą chwilę. 

Wielka Praca to bowiem ewolucja, a nie rewolucja.

W serialu pojawia się wiele efektów specjalnych, które znacznie zestarzały się przez ostatnie dwie dekady, lecz sprawia to, że elementy fantastyczne zyskały walor niedosłowności. Podkreślają, że Anioły w świecie Kushnera balansują pomiędzy światem realnym i wyimaginowanym. Są one mimo wszystko utworem antropocentryczny, a fikcyjne byty zjawiają się w nim, aby pomóc człowiekowi stanąć w twarzą w twarz ze swoimi lękami i sumieniem.

Tak naprawdę Aniołem jest każdy z bohaterów – każda istota, która zleciała na ziemię, połamała skrzydła i ubrudziła białą szatę błotem.


I błogosławię Was: Niech Życie Trwa. 

Zaczyna się Wielka Praca.


korekta: Daniel Łojko

Ocena

10 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.